Hazard kojarzy się z wielkimi przegranymi i ze złamanymi życiorysami. Ale można też na nim zarobić. Udaje się to fanom sportu, którzy obstawiają wyniki zawodów w poszczególnych dyscyplinach. Ich wygrane czasem starczają na miesięczne utrzymanie.
Andrzeja spotykam w jednym ze stołecznych punktów firm bukmacherskich. Jest sobota, więc jeden z lepszych dni na obstawianie zakładów sportowych, bo na boiskach, kortach czy torach najwięcej się dzieje. On obstawia głównie zagraniczne ligi piłki nożnej, ale coraz częściej zwraca się też ku innym dyscyplinom –
tenis,
kolarstwo czy
żużel. - Tam wyniki zawodów są bardziej nieprzewidywalne, więcej się dzieje, ale też więcej zależy od pojedynczej osoby niż od całej drużyny. Dla mnie to większa adrenalina, bo można dużo zyskać, ale i wiele stracić – tłumaczy Andrzej. Wszystko zaczęło się od próbnych obstawień w domu.
Zabawa w zakłady
Andrzej ma 24 lata, a grać w zakłady zaczął tuż po maturze. - Zawsze interesowałem się sportem. Nie tylko oglądałem rozgrywki, ale też śledziłem, co się dzieje z poszczególnymi zawodnikami, drużynami, jakie są transfery, oglądałem nawet prognozę pogody, żeby przewidzieć, komu będzie bardziej sprzyjała – tym, co są przyzwyczajeni do grania w upale, czy w deszczu – opisuje swoje pierwsze zainteresowania Andrzej. Na początku obstawiał w domu, sam dla siebie, potem zaczął się w to „bawić” z bratem i z ojcem. - Chociaż tata obstawiał już wtedy w prawdziwych zakładach, nam nie pozwalał dopóki nie skończyliśmy 18 lat – podkreśla Andrzej. W większości przypadków to on obstawiał najbardziej trafnie albo był najbliżej wygranej z całej trójki.
Wiedza, którą zdobywał na internetowych forach, na stronach internetowych klubu i którą wymieniał się z kolegami, zaprocentowała. W końcu postanowił wykorzystać ją do zarobienia konkretnych pieniędzy – tata też go do tego zachęcał. Po 6 latach nie pamięta już swojego pierwszego zakładu, choć wie, że była to hiszpańska liga piłkarska, ale pamięta, że wygrał 500 zł, za obstawione 50 zł. - Zabrałem wtedy całą rodzinę na obiad i jeszcze dla siebie zrobiłem drobne zakupy – przyznaje z uśmiechem. Teraz swoje wygrane wydaje bardziej rozsądnie i planuje, na co zostaną przeznaczone. Część udaje mu się zainwestować albo odłożyć, ponieważ pracuje i pensja starcza mu na utrzymanie. To, co dodatkowe - odkłada. - Może na mieszkanie – zamyśla się.
Andrzej jest informatykiem, więc ma analityczny umysł i jest w stanie przewidzieć różne sytuacje. Średnio miesięcznie wyciąga z zakładów, na czysto, ok. 2 tys. zł. W rekordowym miesiącu było 4 tys. zł, ale zdarza się, że zarobi tylko tysiąc. Poza tym, od tego trzeba płacić podatek. Według ustawy, gracz, który wygra sumę powyżej 2 280 zł jest obciążony 10-procentowym podatkiem.
Z „ziemniaków” do internetu
Marcin, inny gracz, ma na ten temat swoją opinię. - Nie mam nic przeciwko płaceniu 10-procentowego podatku od faktycznych wygranych, czyli od tego co na zakładzie zarobiłem, ale nie od całej kwoty. Przecież od moich porażek podatek dochodowy płaci bukmacher, więc i tak dostarcza się państwu dużej kasy. W efekcie kto żyw gra w internecie i w firmach zagranicznych, a tzw. „ziemniaki” (stacjonarne punkty
bukmacherskie – przyp. aut.) stoją puste – komentuje Marcin.
Sam na początku też grał w „ziemniakach”, ale po pewnym czasie przestawił się na internet. Jego najwyższa jednorazowa wygrana to 2 tys. zł, za trafne obstawienie pięciu zdarzeń w piłce nożnej. - Poza tym, na koszykówce
NBA wygrałem 1,9 tys. zł za postawiony tysiąc – udało mi się obstawić liczbę punktów zdobytych w pierwszej kwarcie. Po kilka razy wygrałem też zakłady duble i triple w piłce nożnej po 1,5 – 1,9 tys. zł – Marcin wymienia je jednym tchem. Przeciętnie udaje mu się wygrać po kilkaset złotych, a stawia nigdy nie mniej niż 100 zł. - Gdy jestem absolutnie przekonany o słuszności typu mogę postawić więcej. Bywało 200, 500 zł, a nawet tysiąc, a największa postawiona suma to 2 tys. zł – wymienia. Marcin przestrzega jednak, że na większych zagranych sumach raczej stracił niż zyskał. - Zdarzył mi się kupon za 500 złotych. Na jeden kupon postawiłem trzy zdarzenia - pewniaki. Nie muszę mówić, że pewniak w sporcie nie istnieje i tak naprawdę to po prostu ogromna szansa na powodzenie zakładu, rzędu 90-95 proc.– podkreśla Marcin. Przede wszystkim dlatego, że w zakładach sportowych liczy się łut szczęścia. Trzeba więc przygotować się na przegrane. - Teraz jestem w „dołku”, z którego pomału się wygrzebuję, ale z moich 24 typów, w ciągu niewiele ponad miesiąca, wygrałem tylko trzy zakłady.
Fortuna kołem się toczy – przyznaje Marcin. Sport to jednak loteria. - Ostatnio dwukrotnie poniosłem straty, dosłownie w ostatnich sekundach meczów. Na oba postawiłem po 100 zł i w jednym przypadku straciłem 800 zł i 3,7 tys. zł. Szczególnie ten drugi był bolesny - obstawiałem trzy remisy w meczach
Ligi Mistrzów. Dwa z nich już trafiłem, a w trzecim meczu było 1-1 i zbliżał się do końca. W 92. minucie wpadła bramka na 2-1… żeby zrównoważyć - to w 90. minucie
Wisła Kraków uratowała remis z
Widzewem Łódź, co mnie z kolei uratowało przed przegraną. 3,7 tys. zł nie wygrałem, ale dobre i 300 złotych do przodu. Długo nie mogłem uwierzyć w tę bramkę w 92. minucie – Marcin opowiada o tym z emocjami. Jednak to rzadkie przypadki w morzu wygranych. - Dochodzę do przekonania, że moja obecna kiepska passa to wynik nadmiernego analizowania zdarzeń. Trzeba mieć wiedzę, ale zbyt wiele czasu przeznaczone na myślenie też nie przynosi efektów. Liczy się wyczucie czy intuicja. Zawsze są za i przeciw, trzeba się prawidłowo zdecydować, które przeważą – sugeruje gracz.
Od przypadku do rutyny
W większości przypadków przygotowanie jest jednak potrzebne i to na nim, a nie tylko na intuicji opierają się ci, którzy zarabiają na zakładach najwięcej. Marcin zaczynał siedem lat temu w stacjonarnych punktach bukmacherskich i od tamtego momentu jego wiedza znacznie się poszerzyła. - Na początku nie grałem często, raczej od przypadku do przypadku. Wciągnąłem się dzięki internetowi i, co za tym idzie, dużej dawce informacji o wydarzeniach, zawodnikach i drużynach. Zacząłem wtedy przeglądać różne fora internetowe, strony klubowe i inne tego typu źródła – wymienia Marcin. Podobnie taktyka wyglądała w przypadku Andrzeja. Jednak o ile on traktuje to tylko jako dodatkowe źródło zarobku, Marcin twierdzi, że mógłby zakładami zastąpić pracę i wyżyć z nich bez większych problemów. Na to potrzeba jednak sporo wolnego czasu. - Zawodowo pracowałem do niedawna i prawdopodobnie będę już za jakiś czas pracował ponownie. Myślę, że byłbym w stanie utrzymać się tylko z zakładów. Zależy to od mojej sytuacji zawodowej, bo prawdopodobnie będę wkrótce bardzo zajęty i wtedy na grę nie będę miał w ogóle czasu, ale nie ukrywam, że to lubię i jeśli czas znajdę, grał będę – raz, dwa razy w tygodniu, może nawet rzadziej. Być może za nieco większe stawki – przewiduje Marcin.
Bo w zarabianiu na zakładach sportowych liczy się nie tylko wiedza, ale i czas, który trzeba poświęcić na jej zdobywanie. Warunkiem jest też odpowiednio duży kapitał początkowy. - Wielokrotnie wpłacałem po 100-200 złotych żeby wypłacić dziesięciokrotnie więcej. Gdybym wtedy wpłacił np. 100 tys. zł… Nigdy nie wiadomo. Tajemnicą jest dobór odpowiedniej stawki w stosunku do prawdopodobieństwa wygranej. Przyjmuje się skalę 10-stopniową, gdzie każdy stopień zwykle odpowiada 10 proc. kapitału. Choć bywa, że przy dużych kwotach stosuje się zasadę 1 proc. Wtedy przyznajesz punkty od 1 do 10 na dane zdarzenie i konfrontując pewność zakładu z jego kursem u bukmachera, otrzymujesz wynik – albo warto grać, albo nie – opisuje techniki Marcin.
Gracz zawodowiec
Według szacunków Stowarzyszenia Pracodawców i Pracowników Firm Bukmacherskich, wartość rynku stacjonarnych zakładów bukmacherskich wynosi ok. 800 mln zł. Biorąc pod uwagę zakłady internetowe prowadzone przez zagraniczne firmy, liczba ta sięga ponad 3 mld zł. Legalne zakłady (internetowe nie są jako takie traktowane) stanowią około jednej trzeciej całego rynku hazardowego w Polsce.
Natomiast liczba grających osób w obu rodzajach firm to po kilkaset tysięcy osób rocznie. Tych, którzy grają zawodowo nie jest wielu. - Jest wielu nałogowców, którzy grają na wszystko i wszędzie, nawet po kilka zakładów dziennie, ale oni grają za „drobne”, czyli za nie więcej niż 20 zł. Jest też grupa graczy typowo zawodowych – grają za dużo większe stawki niż ja, czyli stawiają ok. 1 tys. zł i oni często decydują się na grę w zakładach na żywo, czyli wnoszą zakłady w trakcie trwania meczu. Tam wszystko zmienia się z minuty na minutę – mówi o swoich obserwacjach Marcin. Andrzej dodaje do tego grupę graczy takich jak jego tata, którzy pracują, a w weekend dla rozrywki obstawiają mecze. Stawiają średniej wielkości sumy 50-200 zł, ale ich zakłady są przemyślane i udaje im się wygrać czasami kilkaset złotych. Chyba, że któraś z drużyn albo jeden z zawodników zagra zupełnie inaczej niż można byłoby się spodziewać. - Najgroźniejsza w obstawianiu jest chęć natychmiastowego odrobienia strat po przegranym zakładzie. Ja też poddałem się impulsowi, który podpowiadał: niemożliwe, żebym znowu przegrał, przecież postawię na faworyta, odegram się i będzie dobrze. W większości przypadków wyłączam wtedy komputer, ale kilka razy się zdarzyło, że uległem pokusie i w 90 proc. przypadków poniosłem kolejne porażki – podsumowuje Marcin.