Na co komu licencje trenerskie? Po co je tak naprawdę wymyślono. Tak, tak, wiadomo – nie my je wymyśliliśmy, tylko światowa „centrala”, ale w jakim celu? Wiadomo, że generują spore przychody, ale czy w jakikolwiek sposób wpłynęły na sposób zarządzania klubami, dobór trenerów i jakość szkolenia? Każdy argument podawany w celu obrony licencji da się z łatwością obalić.
Najczęściej powtarza się – nie można powierzać zdrowia ludzkiego osobie, która nie ma odpowiedniej wiedzy z zakresu fizjologii czy treningu. Ktoś taki – ktoś, kto bierze się za szkolenie nie mając ukończonych odpowiednich kursów – mógłby swoim podopiecznym zrobić krzywdę. W tym momencie trzeba zapytać: czy to ładnie tak dzielić ludzi na lepszych i gorszych? Dlaczego niewykształcony odpowiednio trener może zrobić krzywdę podopiecznym, o ile grają tylko w II lidze, natomiast nie może zrobić krzywdy tym z
ekstraklasy? Posłużmy się przykładem – w drugoligowej Miedzi Legnica występuje Zbigniew Zakrzewski, który rozegrał 128 meczów w
ekstraklasie czy Andrzej Bledzewski (213 meczów). Dlaczego ich może traktować „byle kto”, natomiast Radosława Pruchnika (9 meczów) z ŁKS-u jedynie trener, który posiada licencję UEFA Pro? Dlaczego zdrowie Pruchnika miałoby być ważniejsze od zdrowia Zakrzewskiego?
Ale nie skupiajmy się na nazwiskach i osiągnięciach. Równie dobrze można zapytać – dlaczego zdrowie Macieja Rybusa miałoby być ważniejsze niż zdrowie jakiegoś chłopaczka, który ma siedemnaście lat i dopiero chce być piłkarzem.
Ekstraklasa to elita, gra w niej wąska grupa zawodników. Gdyby słuchać interpretacji działaczy PZPN, okazałoby się, że jedynie ta elita jest prawnie chroniona przed szarlatanami, a tych z niższych szczebli można katować do woli. Ich zdrowie nie jest nic warte. Czy to podludzie? Jednostki niegodne ochrony?
Nie jest też nic warte zdrowie juniorów. Żeby trenować zawodników chociażby z Młodej
Ekstraklasy, nie jest potrzebna licencja UEFA Pro. Czy jednak trener zajmujący się młodzieżą (albo nawet dzieciakami) nie powinien mieć pełnej wiedzy? Czy nie łatwiej złym treningiem jest zrobić krzywdę dziecku niż 30-letniemu facetowi? Cała tego typu argumentacja stoi w jawnej sprzeczności nie tylko z logiką, ale też etyką. Gdyby więc spróbować zastosować podobne przepisy np. w ruchu drogowym, wyszłoby na to, że dzieci może autokarami wozić każdy, kto dosięga do sprzęgła, natomiast jedynie posłom przysługują wykwalifikowani kierowcy.
Nie da się obronić licencji trenerskich, mówiąc o zdrowiu zawodników. A z resztą, brnijmy w to dalej. PZPN – póki co, oczywiście - nie zezwala, by Tomasz Hajto prowadził Jagiellonię w pierwszym meczu rundy wiosennej, natomiast nie ma żadnych przeciwskazań, by przygotowywał ją do rozgrywek. Kiedy zawodnicy wykonują największą pracę treningową? Teraz czy kiedy ruszy liga? Teraz. Kiedy więc można zrobić im największą krzywdę? Teraz, oczywiście. Gdyby więc chodziło o zdrowie, mielibyśmy do czynienia z wielkim niedopatrzeniem… Łazarek i Piechniczek powinni tupać nogami, krzyczeć: - Skandal! Afera!
Po co więc są te licencje? By trener zdobył odpowiednią wiedzę? Ale… po co mu wiedza? Ha! No właśnie – po co mu wiedza? Pytanie brzmi niedorzecznie, ale zastanówcie się sami, na spokojnie. Dlaczego dzisiaj ktoś, kto chce być trenerem, musi znać się na przygotowaniu fizycznym zawodników? Przecież może zatrudnić fachowca, który akurat w tym go odciąży. Albo inaczej – dlaczego ma się znać na taktyce, jeśli jego konikiem jest przygotowanie fizyczne? Przecież od taktyki może wziąć asystenta. W Śląsku Wrocław, zespole lidera
ekstraklasy, za taktykę odpowiada Marek Wleciałowski, bo sam Orest Lenczyk nie uchodzi za zbytniego specjalistę w tym zakresie.
Sztaby trenerskie zespołów
ekstraklasy składają się z tylu uzupełniających się osób, że trudno zrozumieć, dlaczego ktoś ma się znać na wszystkim po trochu. Im większy klub, tym więcej pracowników. Logika nakazuje, by znajomości wszystkich możliwych zagadnień żądać od trenerów, którzy pracują na niższym szczeblu i działają w zasadzie w pojedynkę. Oni nie wezmą ani specjalisty od bramkarzy, ani fizjologa, ani asystenta od rozgrzewek, ani psychologa czy dietetyka. Wszystko mają na swojej głowie. I paradoksalnie – kiedy wszystko masz na swojej głowie, to wedle przepisów może być ona pusta.
Bez sensu.
Wyobraźmy sobie następującą sytuację. Przychodzi ktoś i mówi: - Chcę być trenerem, wiem wszystko o taktyce, natomiast nie mam zamiaru uczyć się niczego o mikrocyklach… Komisja na to: - Jak to? Niemożliwe! Nie da się! A ten ktoś: - Od takich spraw mam asystenta, którego mogę wam przedstawić, stoi za drzwiami. Skończył następujące szkoły, kursy itd. Fachowiec ze wszystkimi certyfikatami. Ja nie będę tracił czasu na coś, co i tak będzie poza moimi kompetencjami. Będziemy działać wspólnie.
Tak jasne postawienie sprawy spotkałoby się z jednym – niedopuszczeniem do pracy. Przepisy nie przewidują sytuacji, w której podział pracy w klubie miałby być bardzo szczegółowy – a przecież właśnie w tym kierunku wszystko zmierza. Alex Ferguson nie prowadzi treningów, Arsene Wenger też nie – czasami na tych treningach nawet się nie pojawiają. Ktoś inny odpowiada za pewien wycinek pracy.
Jeszcze raz zapytamy – po co te licencje? Pod względem biznesowym, sprawa powinna być jasna – masz firmę, to możesz zatrudnić w niej każdego, do kogo akurat masz zaufanie. Grzegorz Lato był senatorem RP – czy wymagano od niego wyższego wykształcenia? Nie. Ludzie go wybrali. Teraz jest prezesem PZPN – czy musiał spełnić jakiekolwiek wymagania natury formalnej? Skończyć kurs zarządzania? Nie. Został wybrany. Działacze PZPN mu zaufali. Ich sprawa.
Dlaczego prezes klubu - tak jak działacze - nie może zaufać swojemu instynktowi? Zwłaszcza, gdy jednocześnie ponosi finansowe ryzyko?
Dziś prezes klubu
ekstraklasy nie może samemu wybrać trenera, musi posiłkować się podsuwaną mu listą osób, które opłacają składki. O to tak naprawdę chodzi – o opłacanie składek. Nie o zdrowie piłkarzy, tylko o kasę. Licencję trzeba odnawiać co trzy lata. Dlaczego tak często? Czy dyplom ukończenia studiów prawniczych trzeba bronić co trzy lata? Nie. Raz go zdobyłeś – i wystarczy. A tu – non stop. Płać, płać, płać. Jak będziesz trenerem przez 30 lat, to licencję odnowisz aż dziesięć razy. Za każdym razem płacąc.
U nas sprawa zdaje się być jeszcze inna niż w innych krajach. Tu mamy mieszankę kasy z… kompleksami. Starzy trenerzy, będący już na uboczu, odrzuceni przez rynek, wciąż chcą się czuć lepsi od tych młodych wilczków. Chcą im wskazywać miejsce w szeregu, chcą czuć się lepsi, chcą stanowić elitarny klub. Z tego powodu – by chronić nadszarpniętą dumę – barykadują się w tym klubie, na ile tylko mogą. Przytoczmy w tym momencie wywiad, którego Kibu Vicuna udzielił naszego portalowi kilka miesięcy temu.
Kolejna rzecz – dlaczego polscy trenerzy mierzą się z tyloma przeszkodami, żeby zdobyć licencję UEFA Pro?
Musiałbyś zapytać „panów z PZPN”.
Jeśli się nie mylę, macie 600-700 trenerów z UEFA Pro. Wiesz, ile w Hiszpanii? Siedem tysięcy... Dwunastolatków prowadzą trenerzy z UEFA Pro. Wykształceni, przygotowani. A tutaj nie wszyscy w ekstraklasie mają tę licencję.
U nas trenerzy juniorów nie mają czasu na zrobienie tych licencji, bo ledwo wiążą koniec z końcem, pracując na kilka etatów w kilku klubach. Nie mogą się temu poświęcić w całości.
Zgadza się, ale ja zanim przyjechałem do Polski, to pracowałem i trenowałem zespół z trzeciej ligi. I właśnie dlatego powinno się ułatwiać zdobycie licencji. W Hiszpanii bardzo niewielu trenerów żyje z futbolu. Z tych siedmiu tysięcy co najwyżej dwustu. Ja w Osasunie też nie żyłem z piłki. Prowadziłem firmę rodzinną i to było dla mnie głównym źródłem utrzymania. Za moich czasów w Osasunie z futbolu żyli tylko trenerzy pierwszego i drugiego zespołu plus Jan i Cuco Ziganda, którzy wcześniej grali w tym klubie. Poza tym – nikt. Nikt. Nie wiem, jak to wygląda teraz, ale przypuszczam, że podobnie. Mówimy o Osasunie, a w Zagłębiu i Legii trenerzy mają profesjonalne kontrakty i prowadzą drużyny U-14 czy U-15. Nie chodzi mi o porównywanie warunków, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego tak ciężko jest tu zdobyć UEFA Pro. Nikomu się tego nie ułatwia. Przecież to na dłuższą metę korzyść dla polskiego futbolu, przecież można mieć UEFA Pro i nie pracować w profesjonalnej piłce. W Hiszpanii wiele osób decyduje się na taki kurs, bo chce poznać futbol od innej, bardziej fachowej strony. Potem tacy ludzie, świetnie przygotowani, prowadzą drużyny licealne albo regionalne. I to jest ogromny plus w moim kraju.
Która sytuacja jest lepsza – ojciec prowadzący dwa razy w tygodniu młodą drużynę z miłości do futbolu i swojego syna, który w niej gra czy ambitny 20-kilkuletni chłopak z UEFA Pro podbudowany całą tą wiedzą? No, która? Logiczne, że ta druga. Nie można rozdawać tytułów za darmo, ale powinno się wprowadzić jasne zasady i pewne ułatwienia, bo skorzysta na tym całe społeczeństwo. Od tego powinno się zacząć.
Rozmawiałem z wieloma trenerami juniorów w Polsce. Pytali, czy mogę im pomóc w zdobyciu UEFA Pro w Hiszpanii. „Nie ma problemu, stary, ale nie znasz języka. Jak to przeskoczysz?”.
To jest właśnie to – nawet kibicom zrobiono taką sieczkę z mózgów, że krzyczą: musi mieć licencję! Musi mieć licencję! Ciekawe, czy zagranicą mógłby pracować bez! Problem w tym, że zagranicą dostęp do licencji jest zupełnie inny, a głównym punktem programu nie jest zakup jakiegoś lewego sprzętu z zaprzyjaźnionej hurtowni, gdzieś z Rzeszowa (zakładamy, że kojarzycie tę sprawę).
Licencje to nic więcej jak sprytny sposób na komfortowe wyciąganie kasy od ludzi, którzy chcieliby pracować w zawodzie trenera. I to wyciągnie kasy sukcesywne - raz na trzy lata. W pewnym sensie, przypomina nam to Klub Kibica.