>>>BETFAN - BONUS 200% do 400 ZŁ <<<<
>>> BETCLIC - ZAKŁAD BEZ RYZYKA DO 50 ZŁ + GRA BEZ PODATKU!<<<
>>> FUKSIARZ - 3 PROMOCJE NA START! ODBIERZ 1060 ZŁ<<<

Ciekawe artykuły

M 27,2K

madangelo

Forum VIP
Kaziu Deyna, nasz polski &quot;Kaka&quot;

Na Kazia trzeba było uważać, miał słabość do spódniczek. Kobiety jeździły za nim nawet na zgrupowania. Zupełnie tracił dla nich głowę, potrafił zniknąć nawet na kilka dni. Ale na boisku był jak profesor. Dzielił i rządził. W końcu był jednym z najlepszych piłkarzy na świecie. Kazimierz Deyna, którego pół Polski kochało, a drugie pół nienawidziło.


Mówili na niego &quot;Kaz&quot;, &quot;Generał&quot;, &quot;Kaka&quot;. Pierwsza ksywka jest prosta do rozszyfrowania. To skrót od imienia. Druga też nie nastręcza zbyt wielu kłopotów. Deyna służył w wojsku, do tego rządził na boisku, był mózgiem drużyny, jej strategiem. Stąd pewnie &quot;generał&quot;. Ale dlaczego &quot;Kaka&quot;? Jedna teoria mówi, że ksywka pochodzi od firmowych uderzeń Deyny, kąśliwych strzałów, które dezorientowały bramkarzy. Piłka &quot;szła&quot; jak tzw. kaczka po wodzie. Płasko uderzona, kozłowała przed bramkarzem i często zmuszała go do błędu. Druga teoria mówi, że Deyna został &quot;Kaką&quot;, bo sam chodził jak kaczka. Był wysoki, miał metr osiemdziesiąt wzrostu, a chodząc, stawiał nogi do środka, co sprawiało, że &quot;kołysał się jak kaczka&quot;.

Tak czy siak, &quot;Kaka&quot; elektryzował wszystkich, bez względu na to, czy kibice go bezgranicznie kochali, czy nienawidzili. Piłkarskim guru był dla fanów warszawskiej Legii, klubu, w którym odnosił największe sukcesy i którego stał się ikoną. Do dziś przy Łazienkowskiej gloryfikowany jest niczym bożek. Przed wejściem na stadion ma swoją tablice pamiątkową, a w klubowym muzeum jest aleja poświęcona tylko jemu. Dla kibiców Legii wciąż jest numerem jeden. Znienawidzony był głównie na Śląsku. Tam idolem był Włodzimierz Lubański, a Deyna był niemiłosiernie lżony i wygwizdywany, nawet wtedy, gdy zdobywał ważną bramkę. Ale są tacy, którzy mówią, że wcale nie chodziło o niego. Na Śląsku był tylko symbolem polityki transferowej ówczesnej Legii, wojskowego klubu, który podbierał najbardziej utalentowanych piłkarzy innym zespołom, powołując ich w kamasze. Zresztą on też tak trafił na Łazienkowską.

&quot;Kaziu, jesteś urodzonym pomocnikiem&quot;

Ledwo rozegrał jeden ligowy mecz w barwach ŁKS-u, kiedy do Łodzi przyszło powołanie do wojska. Legia chciała trzech piłkarzy; Zdzisława Kostrzewińskiego, Edwarda Studniorza i właśnie Deynę. Po targach łodzianie oddali tylko Deynę. Później w ŁKS-ie pluli sobie w brodę, chcieli &quot;Kakę&quot; odzyskać, ale było już za późno. Na Łazienkowskiej nastała właśnie jego era.

Z &quot;L&quot; na koszulce zadebiutował w 1966 roku w spotkaniu z chorzowskim Ruchem. Zagrał w ataku, ale po meczu trener w szatni powiedział: &quot;Kaziu, jesteś urodzonym pomocnikiem&quot; i przesunął Deynę do środka pola. To był strzał w dziesiątkę, bo Deyna do kreowania gry nadawał się jak nikt inny.

Nieżyjący już Bernard Blaut, były piłkarz Legii i jeden z najbliższych przyjaciół Kazimierza Deyny, wspominał: - Każdy z nas widział, że Kazik to szalenie zdolny, nietuzinkowy piłkarz. Szczególnie imponowało jego niesamowite rozgrywanie piłki, wrodzona zdolność oceny sytuacji na boisku i wyboru najlepszego wariantu. Był doskonale wyszkolony technicznie.

Deyna popis swoich technicznych umiejętności dał m.in. w 1969 roku. Legia na Łazienkowskiej gra z Pogonią. &quot;Kaka&quot; ustawia rzut wolny. Podkręca piłkę, która omija mur i wpada w okienko bramki &quot;portowców&quot;. Na trybunach szaleństwo, ale sędzia każe powtórzyć rzut wolny. Deyna podchodzi do piłki drugi raz, znów podkręca piłkę tak, że ta mija mur i ląduje obok zupełnie zdezorientowanego bramkarza. Trybuny znów oszalały.

Nie pierwszy i nie ostatni raz. Deyna zachwycał wiele razy, i w klubie, i w kadrze. Strzelał bramki z wolnych, a nawet bezpośrednio z kornerów. Po mundialu w Niemczech w 1974 ROKU zachodnie media rozpływały się w komplementach nad Deyną. &quot;Polacy pokazali najbardziej nowoczesny styl. Ich numer 12, kapitan drużyny Kazimierz Deyna - to doskonały gracz, który z piłką przy nodze pokonywał spacerkiem obronę argentyńską, niby człowiek, który na filmie przechodzi przez ścianę&quot; - pisał po wygranym przez naszych &quot;Orłów&quot; meczu z Argentyną, niemiecki &quot;Muenchner Merkur&quot;.

&quot;Ja do pana Deyny, jestem zaproszona&quot;

Szalał na boisku i poza nim. Młody chłopak ze Starogardu, z domu, w którym nigdy się nie przelewało, w którym trzeba było się wszystkim dzielić z licznym rodzeństwem, nagle został rzucony w wir wielkomiejskiego życia. Ten chłopak, który zaczynał od podawania piłek starszemu bratu, który trenował strzały, ustawiając krzesło na środku mieszkania, nagle znalazł się w dużym mieście, w stolicy. Warszawa uwiodła go. Nie pił, nie palił, ale oglądał się za kobietami. A one za nim.

Anegdota z 1967 roku. Legia jest na zgrupowaniu w Szklarskiej Porębie. Pod pensjonat, w którym przebywają zawodnicy, przyjeżdża młoda dziewczyna z walizką. I wali prosto z mostu: &quot;Ja do pana Deyny. Jestem zaproszona&quot;. Zapadła konsternacja. W końcu Jaroslav Vejvoda, czeski trener Legii, bierze &quot;Kakę&quot; na bok i mówi: - Kaziu, skoro panienkę zaprosiłeś, to nie wypada się nią nie zająć. Wynajmij jej pokój na tę noc, zaproś na herbatę, bo dziewczyna wygląda na zziębniętą, a potem idź na stację i kup jej bilet powrotny do Warszawy. Koniecznie na jutro rano. Ale pożegnaj się z nią już dziś.

Bernard Blaut: - Jako człowiek nie był zdyscyplinowany. Przybył z małego miasta i Warszawa go zaszokowała. Potrafił znikać na parę dni. Kiedyś, przed przeniesieniem do jednostki wojskowej uratowała go rada drużyny, prosząc trenera Vejvodę o łagodniejszą karę.

Deyna przez kobiety spóźnił się na zbiórkę przed wyjazdem na mecz do Krakowa, innym razem w ogóle nie pojechał na obóz do Jugosławii. Ustatkował się dopiero, jak założył rodzinę. Mariolę poznał w samolocie z Warszawy do Poznania. Od razu się zakochał. Potrafił rano polecieć do Poznania, żeby spotkać się z dziewczyną i tego samego dnia wrócić na popołudniowy trening. Pobrali się w 1970 roku. &quot;Kaka&quot; wkraczał wtedy na szczyt kariery.

Chciał go wielki Real

W 1970 roku Deyna prowadzi Legię do półfinału Pucharu Europy, rok później zagrał z nią w ćwierćfinale. W 1972 roku &quot;Kaka&quot; gra pierwsze skrzypce na igrzyskach olimpijskich w Monachium. W finale najpierw zawala bramkę strzeloną przez Węgrów, ale potem sam Madziarom strzela dwa golę i Polacy sięgają po olimpijskie złoto, a on po koronę króla strzelców. W 1974 roku jest już kapitanem kadry i zdobywa z nią trzecie miejsce na mundialu w Niemczech. Świat się w nim zako****e. Prestiżowy &quot;France Football&quot; uznaje go trzecim piłkarzem globu - po Franzu Beckenbauerze i Johannie Cruyffie. Dwa lata później Deyna zostaje jeszcze wicemistrzem olimpijskim w Montrealu. Zabijały się o niego największe europejskie kluby.
- Miałem propozycje gry w Saint Etienne, Milanie, Interze, Bayernie, Realu Madryt, AZ Alkmaar, Neuchatel Xamax... Na przejście do Monaco namawiał mnie osobiście książę Rainier. Najdłużej rozważałem propozycję Realu, bo to było moje dziecięce marzenie. Ale gdzie tam, nie chcą mnie przecież puścić. Pewnie wyjadę, jak już nie będę mógł biegać - mówił dziennikarzom &quot;Piłki Nożnej&quot; w 1977 roku.
Z kraju wyjechał rok później. Przeszedł do angielskiego Manchesteru City. Na Wyspach początek miał niezły, w ośmiu meczach strzelił siedem goli, ale później było już coraz gorzej. Coraz częściej trenerzy sadzali go na ławce, on sam narzekał, że szkoleniowcy &quot;rzucają&quot; go po boisku, na siłę próbują zrobić z niego napastnika. A przecież on był urodzonym pomocnikiem, dyrygentem gry.

Z Anglii wyjeżdża bez żalu po trzech latach. Pakuje manatki i jedzie do Stanów, na piłkarską emeryturę. W kadrze też już wtedy nie gra. Z reprezentacją pożegnał się w 1978 roku na mundialu w Argentynie. Smutne to było pożegnanie.

Graliśmy w Rosario z gospodarzami turnieju. Przegrywaliśmy 1:0, ale Deyna mógł odmienić losy meczu, bo podchodził właśnie do egzekwowania karnego. Był to jego setny występ w kadrze, sytuacja wymarzona, żeby jubileusz uczcić bramką. Deyna ustawiał piłkę, kiedy podszedł do niego Zbigniew Boniek. - Kaziu, jeśli nie czujesz się na siłach, może ja strzelę - miał powiedzieć &quot;Zibi&quot;. &quot;Kaka&quot; odmówił. Karnego przestrzelił. Tydzień później rozegrał ostatni mecz z orzełkiem na piersi. O przestrzelonym karnym nigdy nie wspominał.

Autostrada do San Diego. 1 września 1989. Godzina 1:25.

Do Ameryki pojechał po dolary. Miał zarobić tyle, by spokojnie wrócić do Polski i otworzyć piłkarską szkółkę. To było jego marzenie, często o nim mówił. Może dlatego się nie spełniło.

Interesy po zakończeniu kariery nie szły najlepiej, do tego Deynę oszukał wspólnik. Ponoć stracił fortunę. Coraz częściej zaglądał też do kieliszka. Bez piłki sobie nie radził.

1 września 1989 roku jechał swoim białym Dodgem autostradą do San Diego. Była noc, niektórzy mówią, że Deyna był pijany, inni, że zasnął za kierownicą. Dlatego uderzył w ciężarówkę, zaparkowaną na pasie awaryjnym autostrady, dobrze oznakowaną, oświetloną. Deyna nie hamował, musiał pędzić, bo przód auta zaczynał się na siedzeniu kierowcy. &quot;Kaka&quot; nie miał szans. Bez piłki przeżył tylko dwa lata.

___
onet.pl​
 
vader 2,8K

vader

Forum VIP
Mistrzostwa świata są bonanzą finansową, ale tylko dla wąskiej grupy ludzi związanych
http://www.rp.pl/artykul/497831__Swieto_FIFA_na_koszt_RPA_.html
Podział jest prosty: jedyną instytucją, która zarobi na finałach mistrzostw świata, będzie FIFA. RPA jako państwo, a zwłaszcza zwykli mieszkańcy kraju, straci, i to nie tylko złudzenia co do jakości własnej reprezentacji.
O tym, jak bardzo FIFA dba, żeby nawet jeden dolar nie dostał się w niepowołane ręce, świadczy zupełnie groteskowe przesłuchanie, któremu poddanych zostało 30 Holenderek ubranych w pomarańczowe spódniczki mini. Spódniczki służyły ponoć do nielegalnej reklamy browaru. Miejscowa linia lotnicza musiała się wycofać z akcji promocyjnej w bardzo zawoalowany sposób nawiązującej do mistrzostw.

26 strajków
Nielegalna reklama jest w RPA przestępstwem i w zasadzie FIFA ma pełne prawo ścigać kobiety w minispódniczkach, linie lotnicze nadmiernie demonstrujące barwy flagi RPA, a nawet użytkowników wuwuzeli pomalowanych w podejrzane kolory. Zakazane przez prawo jest również “przesyłanie obrazu, opisu, rezultatu jakiegokolwiek wydarzenia” do sieci, np. wymiana informacji czy zdjęć z mundialu na Facebooku. Te wszystkie przepisy wymusza organizacja, która jeszcze zanim rozpoczęła się impreza, zarobiła na sprzedaży praw do transmisji i reklamy 3,2 miliarda dolarów. Koszty poniesione przez FIFA ocenia się na ok. 1,2 miliarda dolarów, co oznacza, że na koniec imprezy firma zanotuje zysk w wysokości 2 miliardów.
Dla porównania: koszty poniesione przez rząd RPA na modernizację infrastruktury drogowej i budowę nowych stadionów wynoszą ok. 5 miliardów dolarów (niektóre źródła przewidują, że ostateczny koszt imprezy przekroczy nawet 8 miliardów). To wszystko odbywa się w kraju, w którym bezrobocie sięga 46 procent, a 40 procent ludzi żyje za 2 dolary dziennie.
Można by pomyśleć, że rozwój infrastruktury napędza gospodarkę i zwiększa bogactwo ludzi. Można, gdyby nie kilka faktów. 80 procent zatrudnionych na budowach otrzymywało kilkumiesięczne kontrakty i pensje na poziomie 280 dolarów (minimalne koszty utrzymania w RPA to 400 dolarów). Od dwóch lat pracownicy budów związanych z mistrzostwami strajkowali 26 razy, zwykle zresztą uzyskując podwyżki. Po imprezie obowiązek utrzymania obiektów spadnie na i tak biedne lokalne samorządy.
Jak to wszystko ma się do FIFA? Sepp Blatter od dawna próbuje stworzyć jej obraz jako organizacji, której głównym celem jest kontynuacja misji Matki Teresy za pomocą futbolu. “FIFA to nie jest zwykła instytucja kierująca sportem – mówił w niedawnym wywiadzie prasowym. – Ma wymiar społeczny, kulturowy, polityczny i sportowy, a jej celem jest edukacja dzieci i walka z biedą”.
Po przyznaniu RPA mistrzostw szef FIFA twierdził, że ich celem ma być “pomoc dla całego kontynentu afrykańskiego”. Po takich deklaracjach można by oczekiwać, że główna impreza organizowana przez FIFA przyczyni się do wzbogacenia RPA, a nie wpuszczenia i tak biednego kraju w spiralę kolejnych długów. A jednak.

Kosztowne turnieje
FIFA ma wiele na swoją obronę. W ramach budżetu liczonego w cyklu czteroletnim od finałów do kolejnych finałów FIFA organizuje wiele imprez, które przynoszą tylko straty. Mistrzostwa świata do lat 17 czy 20, nie mówiąc o zawodach kobiecych, kosztują ją regularnie kilkadziesiąt milionów każde. Ostateczny zysk FIFA wynosi “zaledwie” około 200 milionów dolarów w cyklu czteroletnim.

Miliard dolarów w zapasie
700 milionów z budżetu FIFA w ostatnim cyklu przeznaczono na rozwój futbolu na całym świecie. Jednak na tzw. koszty operacyjne, czyli pensje pracowników, organizowanie kongresów, utrzymanie pałacu w Zurychu (koszt 200 milionów dolarów), FIFA przeznacza 800 milionów. Dla porównania: na program “Goal”, który ma być podstawą systemu rozwoju futbolu na świecie, FIFA wydała zaledwie 170 milionów dolarów w ciągu dziesięciu lat. FIFA zarejestrowana jest w Szwajcarii jako organizacja non profit, co pozwala jej nie płacić podatków, a przy tym zupełnie swobodnie określać własne cele rozwojowe. Między innymi dlatego jej rezerwa budżetowa wynosi obecnie ponad miliard dolarów. To są pieniądze na wszelki wypadek, gdyby coś złego miało się stać.
Wypominanie bogatemu jego majątku trąci małostkowością, ale w przypadku FIFA ważne jest, by pozbyć się złudzeń. Czy taki obraz finansów futbolu może ulec zmianie? Nie może. Takie są prawa futbolowej fizyki i nikt ich nie zmieni. FIFA jest prywatną firmą, dzielić się swoim bogactwem może z kim chce i jak chce. Jeśli ktoś nie ma na to ochoty, nie musi wchodzić z nią w układy biznesowe. Mieszkańcy RPA właśnie się o tym dowiadują.
 
konrad140 2,5K

konrad140

Forum VIP
WYCIECZKA PRZEZ HISTORIĘ WAGI CIĘŻKIEJ Z EMANUELEM STEWARDEM


Zapraszamy do zapoznania się z wywiadem, a właściwie obszerną opowieścią legendarnego szkoleniowca, Emanuela Stewarda, o najlepszych zawodnikach w historii wagi ciężkiej. Steward dokonuje subiektywnej oceny, a niekiedy porównania największych nazwisk w historii królewskiej dywizji, takich jak Muhammad Ali, George Foreman, Larry Holmes, Mike Tyson, Evander Holyfield, Lennox Lewis. Życzymy przyjemnej lektury.

- Wielu kibiców Mike’a Tysona uważa, że nigdy nie poniósłby porażki, gdyby nie umarł Cus D’Amato, a niektórzy sądzą, że Tyson zaczął się kończyć, kiedy rozeszły się jego drogi z Keviem Rooneyem. Z drugiej strony, wielu spośród jego przeciwników twierdzi, że Mike był przereklamowany, ponieważ dominował w słabo obsadzonej kategorii wagowej. Jaka jest Pańska ocena Mike’a i tego, co po sobie zostawił?

Emanuel Steward: Bez dwóch zdań Mike zostawił po sobie dziedzictwo, myślę, że zaraz po Alim miał największy wpływ na boks wagi ciężkiej. Większy, aniżeli jakikolwiek pięściarz w przeciągu ostatnich dwudziestu lat. Stworzył swój własny styl, który miał wpływ na wszystkie kategorie wagowe. Kiedy trenowałem chłopaków, próbowali kopiować ruchy Mike’a i jego styl. Jego wpływ na boks miał największe znaczenie spośród wszystkich bokserów wagi ciężkiej, za wyjątkiem Alego.

Myślę, że jako pięściarz przyszedł w odpowiednim momencie i poradził sobie z wielką ilością zdrowych facetów, którzy zwyczajnie bali się go. Nie lubię o tym mówić, ale wielu „ciężkich” miało wówczas znakomite gabaryty, ale i małe serca, dlatego tacy zawodnicy jak Larry Holmes czy George Foreman dominowali w tej kategorii, gdyż byli stanowczy i energiczni. Mike wdarł się do wagi ciężkiej z wielką szybkością i intensywnością, co zniwelowało jego mniejsze rozmiary. Kiedy jednak boksował z wielkimi zawodnikami, którzy się go nie obawiali, wówczas pojawiały się problemy. Tak czy inaczej to, co robił z tego typu bokserami wyglądało fenomenalnie. Tym niemniej, wydaje mi się, że miał również słabe punkty. Pokazały to pojedynki z Jamesem Tillisem, Tony’m Tuckerem. Ci goście nie przestraszyli się go i boksowali skutecznie. Te walki pokazały jego słabe strony oraz to, że jest mimo wszystkim małym „ciężkim”. Z rywalami radził sobie w bezlitosny sposób, stworzył swój wizerunek niszczyciela i to zaniosło go na sam szczyt.

Pamiętam jedno zdarzenie, w przybliżeniu w latach 88-89. Odpoczywałem w jakimś ośrodku i postanowiłem, że czas jechać do domu, aby obejrzeć walkę Tysona. Wówczas HBO transmitowała walki w piątkowe wieczory. Jeden z ludzi zapytał mnie z kim walczy Tyson. Odpowiedziałem, że nie wiem i nawet nie interesuje mnie nazwisko jego przeciwnika. Nie miało to wówczas znaczenia, ponieważ Mike samą swoją osobą powodował podniecenie.Upokarzał swoich rywali, wnosił do boksu zwierzęce instynkty. Nie sądzę, żebym w swoim życiu widział pięściarza podobnego do niego. To, co wyprawiał, było zachwycające i nikomu w wadze ciężkiej nie udało się oddziaływać na widownię w tak magiczny sposób.

Możliwe, że nie zdołałby poradzić sobie z wysokimi zawodnikami, takimi jak Lennox Lewis, a później Kliczko, dlatego że był małym „ciężkim”. Niemniej zrobił to, czego boks potrzebował w danym okresie i zwyciężał wszystkich, którzy stawali mu na drodze. Powiem tak, bez dwóch zdań był wybitnym zawodnikiem i zasługuje na miejsce w Galerii Sław za to, co osiągnął w boksie.

- Porozmawiajmy teraz o Lennoxie Lewisie. Trenował go Pan na przestrzeni kilku lat i na pewno wie Pan o tym, że wielu sympatyków boksu krytycznie odnosiło się do okresu jego panowania w wadze ciężkiej. Od momentu, w którym Lennox odszedł, jego ocena jako boksera zaczęła się zmieniać i obecnie wielu nazywa go ostatnim wielkim mistrzem. Jak dobrym zawodnikiem był Lennox?

ES: Lennox był świetny i stanowiłby problem dla dowolnego pięściarza w całej historii boksu. Wielu uważa, że to zasługa jego gabarytów, lecz wysocy pięściarze, którzy mierzą więcej niż 195 centymetrów, mają większe problemy z koordynacją ruchową. Niżsi bokserzy, dzięki lepszej koordynacji i większej szybkości neutralizują przewagę przeciwników w warunkach fizycznych. Lennox i tak był całkiem dobrze poruszającym się zawodnikiem. Miał szeroki zakres stosowanych ciosów. Kapitalnie władał lewym prostym, znakomicie uderzał podbródkowym, a pamiętajmy, że miał również bardzo silne uderzenie z prawej ręki. Kiedy chciał, mógł iść do przodu. Tym różnił się od Alego, który preferował krążenie po ringu. Oczywiście, stawiał na technikę, lecz często nie mogliśmy przewidzieć jaki styl wybierze podczas walki. Czasami wychodził nadzwyczaj agresywny, na przykład w walkach z Michaelem Grantem, Francois Bothą czy Andrzejem Gołotą, a czasami stawiał na technikę i na pierwszym miejscu stawiał bezpieczeństwo, przykładowo w walce z Davidem Tuą. Przed pojedynkiem z Tysonem powiedział, że wymusi na nim respekt od pierwszych chwil walki i w pierwszej rundzie podążał za nim krok w krok. Dopiero później zaczął pracować w charakterystyczny dla siebie sposób, kładąc nacisk na technikę. Mógł tak zrobić z każdym przeciwnkiem, a szczególnie zapamiętałem potyczkę z Frankiem Bruno.

Pamiętam również Igrzyska Olimpijskie. Kiedy Lennox pojął, że przepracował cztery lata i przegrał pierwszą rundę, wyleciał na ring i jak huragan, za pomocą siły fizycznej zmiażdżył Riddicka Bowe. Wygrał z nim wyłącznie dzięki sile fizycznej i często tak postępował w pojedynkach, w których nie wszystko szło po jego myśli. Tak było w potyczce z Ray’em Mercerem i pierwszej walce z Holyfieldem. Kiedy mówiło się mu, że koniecznie trzeba tak zrobić, on wychodził i robił to. Mógł miażdzyć rywali siłą fizyczną, co wyróżniało go od wielu, z którymi pracowałem.

Świetnym przykładem był pojedynek z Witalijem Kliczko. Przegrawszy pierwsze trzy rundy, zrozumiałem, że Lennox przywykł do boksowania z niższymi rywalami, od których zachowywał odległość i trafiał z dystansu, samemu przy tym zostając poza zasięgiem ich uderzeń. Wtedy powiedziałem mu: „Słuchaj, powinniśmy zmienić strategię. Musisz zachowywać się jak na ulicy. Kiedy wyjdziesz, to nie bij zwykłego prostego, a naciskaj, wywieraj na niego presję i zmuszaj do tracenia równowagi, a jeśli pudłujesz lewym sierpowym, to uderzaj go barkami. A kiedy znajdziesz się blisko, wyprowadzaj podbródkowe, tak jakbyś walczył w ciasnej uliczce.” Lennox wyszedł i wygrał następne dwie rundy. Pod koniec szóstej rundy powiedział: „Jest już mój”. Jeśli zachodziła taka potrzeba, to zawsze mógł być brutalnym, silnym fizycznie bokserem. Bardzo mi się to w nim podobało.

Popatrzmy na pokolenie po odejściu Lennoxa. Bracia Kliczko dominują – jasne, nie poszczęściło im się, że nie mają rywali z rzeczywiście wysokiej półki. Lennox zaznał tego szczęścia, bez względu na to, że często krytykowano go za nadmierną „techniczność”. W pewnym momencie żalił mi się, że w jego rekordzie nie ma wielkich nazwisk. Riddick Bowe odmówił wyjścia na ring, ze względu na, jak mówił Eddie Futch, psychiczną traumę zafundowaną mu przez Lennoxa. Futch widział i rozumiał, że jeśli tak walka doszłaby do skutku, to mogłaby powtórzyć się sytuacja z igrzysk w 1988 roku. Wskutek jego osobistej porady, Riddick nie wyszedł na ring, rezygnując z walki o tytuł.

W ten sposób stworzył się pewien rodzaj próżni. Nagle wszystko się zmieniło. Na początku pojedynki z Evanderem Holyfieldem, później z Mikiem Tysonem. Te walki spowodowały niebywałe podniecenie publiczności. Z jednej strony przykuwająca uwagę osoba Tysona, złego chłopaka z ulicy, desperata, gangstera, typowego mieszkańca Brooklynu. Lennoxa przeciwstawiano mu jako maminsynka, cichego, spokojnego chłopca, zachowującego się po brytyjsku, z brytyjskim sposobem myślenia. Wyglądało to jak porównanie dwóch sposobów życia, lecz wielu ludzi nie miało pojęcia, że Lennox wychował się w kanadyjskim Kitchener.

Lewis zaczął trenować boks po tym, jak przyjechał tam z Wielkiej Brytanii. Miał wtedy 12 lat i znalazł się w Kitchener, w stanie Ontario, 45 minut samochodem od Toronto. Na swoich pierwszych igrzyskach reprezentował Kanadę, lecz kiedy zrozumiał, że ma szansę na złoto w roku 1988, zdecydował się startować jako Brytyjczyk, ponieważ w tej reprezentacji honorarium za zwycięstwo było znacznie wyższe. Nigdy nie czuł się w stu procentach Brytyjczykiem. Był kimś rozdartym między Jamajkę, Kanadę, Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone. W jakimś stopniu należał do wszystkich wymienionych krajów.

Po jego odejściu panują bracia Kliczko. Niestety, nie mają oni przeciwników na podobnym poziomie, co czyni niemożliwym realną ocenę ich możliwości, którą można wystawić tylko po walkach z pięściarzami dużego kalibru. Lennox stworzył pasjonujące walki z Briggsem i Mercerem, a obecni pretendenci nie mają żadnych szans w starciach z obecnymi mistrzami. Wobec tego można postrzegać Lennoxa jako ostatniego wielkiego mistrza.

- Jak ocenia Pan młodego George’a Foremana w porównaniu ze starszym? Łącząc dwa etapy jego kariery, co może Pan powiedzieć o jego dziedzictwie w boksie?

ES: Z całą pewnością George jest najdziwniejszym pięściarzem wagi ciężkiej, jakiego kiedykolwiek widziałem. Zrobił karierę i miał swój styl, a po dziesięcioletniej przerwie był już całkowicie innym zawodnikiem. Jedyną rzeczą, która łączyła tych dwóch Foremanów, była ogromna siła ducha i nieprawdopodobna siła fizyczna.

Pierwszy George był zawodnikiem świeżo po Igrzyskach Olimpijskich. Był bardzo agresywny, bez przerwy zadawał ciosy, posiadał ogromną moc nokautowania w obu rękach, jednak stopniowo się wypalał. Niespodziewanie postanowił wrócić, jednak nie był już tym, do którego przywykliśmy. Zachowywał się jak miły, wesoły chłopak. Natomiast w ringu ciągle był niebezpieczny. George trochę zmodyfikował styl walki. Czyniąc go bardziej ekonomicznym, dopasował go do swojego wieku. Rozwinął styl Archie Moore’a, lecz zachował się w nim jeden szczegół ce****ący młodego Foremana, mianowicie miażdzący cios. Być może nie wyglądał na perfekcyjnego technika, lecz zawsze był bardzo twardy i silny.

Foreman mógł boksować stosując zamaszyste uderzenia, mógł też raptownie przestawić się i wyprowadzić cios krótki. Bardzo dobrze analizował swoich przeciwników. Jeśli popatrzymy na walkę z Frazierem, to zobaczymy, że bił zamaszyste ciosy, aby szybko zmieniać pozycję i wyprowadzać technicznie prawidłowy podbródkowy z prawej ręki. Przyglądając się walce z Moorerem w późniejszych latach, zauważyłem, że celowo stosuje lewy sierpowy, widocznie chcąc przyzwyczaić do tego Michaela, upewnić, że zagrożenie może nadejść tylko w ten sposób. Później nieoczekiwanie wyprowadził cios z prawej ręki, co pozwoliło mu znowu zdobyć tytuł. W walce z Gerry’m Cooney’em o wszystkim rozstrzygnął lewy podbródkowy. George był wielki. Odnoszę wrażenie, że mimo wszystko był pięściarzem niedocenianym. Dzięki imponującym gabarytom i niewiarygodnej psychice, stanowiłby zagrożenie dla każdego zawodnika w całej historii boksu.

- Wielu kibiców postrzega Evandera Holyfielda jako jednego z najlepszych „ciężkich” w historii. Wielu uważa również, że zbyt długo trwa jego kariera, co psuje jego status. Czy Evander zepsuł sobie przez to reputację?

ES: Na pierwszy rzut oka tak to wygląda. Możliwe jest jednak to, że kiedy odejdzie, wszyscy zapomną o tych ostatnich pięciu czy dziesięciu latach, a pamiętać będą go z najlepszych, zachwycających walk. Historia Evandera trochę przypomina Alego. Kiedy oglądam jego walki z Trevorem Berbickiem, Earnie’m Shaversem czy Larry’m Holmesem, to kojarzy mi się to raczej z zabawnym widowiskiem niż z poważnym boksem. Pamięć o tego typu walkach szybko jednak zanika, a kibice pamiętają o pięściarzu w najlepszych dla niego potyczkach. Myślę, że Evander nie stawia przed sobą długiej perspektywy walk. Chciałbym mimo wszystko, żeby odszedł już na emeryturę.

- Larry Holmes również był mistrzem, który według mnie mógł sprawić kłopoty każdemu. Niestety, jego świetność przypadła na okres między panowaniem charyzmatycznego Muhammada Alego i niesamowitego młodego Mike’a Tysoba, co umniejszyło znaczenie Holmesa w oczach historyków boksu.

ES: Podzielam ten punkt widzenia. Nie lubię mówić o tym, co się nie wydarzyło, lecz powiem, że Larry mógłby stanowić największe zagrożenie dla nich. Niektórzy porównują szanse Jacka Johnsona przeciwko Alemu lub Joe Louisa przeciwko Tysonowi, lecz nikt nie mówi o Holmesie i Foremanie. Moim zdaniem, jest to dwójka najbardziej niedocenianych pięściarzy.

Uważam, że prosty Holmesa, szybkość, nieprawdopodobna wytrzymałość i sposobność do szybkiego odzyskiwania równowagi, stanowiłyby zagrożenie dla każdego. Prosty Holmesa był tym, co pozwalało wygrywać, nie używając niczego więcej. Z tym stylem i jego szybkimi prostymi, byłby groźny szczególnie dla Foremana. Jeszcze raz powrócę do myśli, że nie poszczęściło się mu, gdyż został w cieniu Alego i Tysona. Możliwe, że jest nabardziej niedocenianym „ciężkim” w całej historii boksu.
- Muhammad Ali zawsze powtarzał, że jest najlepszym pięściarzem w historii. Czy rzeczwiście był najepszy? A może Joe Louis mógłby powiedzieć o sobie w ten sposób?

Emanuel Steward: Obaj byli wielcy, lecz każdy na swój sposób. Joe możemy postrzegać jako największego choćby za to, co zrobił w swoim czasie, odbywając 25 udanych obron w okresie 11 lat. Stał się ikoną po swoich epickich konfrontacjach z Maxem Schmelingiem. Nieocenione jest to, co zrobił dla boksu i świata w ogóle. Te starcia uosabiały walkę o los całego świata, gdyż można było sądzić, że Louis przeciwstawia się ideom Hitlera. Sporo podróżowałem i wiem, że wielu tak odbierało ten pojedynek. Tamtej nocy Louis znaczył więcej niż tylko bokser. Wówczas w pełni odpowiadał znaczeniu słów: mistrz świata.

Jeśli Louis stanąłby naprzeciw Alego, to sądzę, że zwycięzcą byłby ten drugi, z racji tego, że Ali dysponował tym wszystkim, co stanowiło zagrożenie dla Louisa. Joe miał problemy z ruchliwymi zawodnikami, nawet z niskimi Billy’m Connem i Joe Walcottem. Joe niezbyt dobrze radził sobie z ciosami prostymi i ogólnie miewał problemy z silnymi, technicznymi bokserami. Niemniej trudno nie zauważyć, że zrobił wszystko, co powinien był zrobić. Zwyciężył wszystkich rywali swojego pokolenia, tytuł zachowywał bardzo długo, a do tego był dżentelmenem.

Jeśli jednak doszłoby do pojedynku z Alim, to Ali wygrałby z nim. Odnoszę się do Alego z wielkim szacunkiem, jako że jest on jedynym czempionem, który walczył ze wszystkimi silnymi przeciwnikami swojej epoki. Nie było dyskusji na temat doboru przeciwników i ich stylach walki. Ali mówił tylko Angelo Dundee’emu: „chcę tej walki” i od razu organizowano pojedynki, trzykrotnie z niewygodnym Kenem Nortonem i trzykrotnie z Joe Frazierem. Ponadto walki z Brianem Londonem w i Henry’m Cooperem miały miejsce w Londynie, Ali udawał się również do Kanady czy do Niemiec, aby zmierzyć się z Karlem Mildenbergerem. Nie obchodziło go styl przeciwnika i gdzie odbywa się walka. A jeśli styl danego przeciwnika okazywał się niewygodny, to Ali podchodził do rewanżu.

Muhammada Alego czy Joe Louisa można nazwać największymi mistrzami w historii wagi ciężkiej, jednak nie oznacza to, że musieliby poradzić sobie z Larry’m Holmesem czy George’m Foremanem.

- Kogo uważa Pan za najtrudniejszego i najbardziej niewygodnego przeciwnika dla Alego, przyjmując, że ten znajdowałby się w swojej najlepszej formie?

ES: Trudno takiego znaleźć, jako że Ali walczył z zawodnikami różnorodnymi stylowo. Możliwe, że jeśli Joe Frazier miałby podobne warunki fizyczne do Alego, to stanowiłby dla niego straszne niebezpieczeństwo. Ponadto siłą Fraziera była jego umiejętność myślenia w ringu, był bardzo silny psychicznie, jako że swoje wychowanie odbywał na ulicy. Sprawiło to, że stał się najtrudniejszym wyzwaniem dla Alego. Myślę, że szczęście uśmiechnęło się do Alego, że natura nie uczyniła Fraziera nieco silniejszym fizycznie. Tak czy inaczej jego styl był najbardziej niewygodnym sposród wszystkich rywali Muhammada.

Walcząc z Joe, Alemu bardzo trudno było operować prawą ręką. W trzeciej walce, kiedy zrozumiał, że jego taktyka na walkę nie przybliża go do zwycięstwa, zmienił ją. Nie mógł dopasować się do rytmu Fraziera i wówczas powiedział sobie: „Muszę zacząć się bić. Jeśli seria dwóch ciosów nie przynosi rezultatu, to będę wyprowadzać cztery”. Zrobił to, co musiał zrobić w tym pojedynku, a umiejętność modyfikacji stylu w trakcie walki było cechą charakterystyczną Alego. Norton również był dla niego niewygodny stylowo, a dodatkowo wyróżniał się fizycznie, lecz brakowało mu takiego sprytu i twardości, które posiadał Frazier.

- Rocky Marciano był jedynym mistrzem, który nie przegrał ani jednej walki. Jednak wielu współczesnych ekspertów nie docenia go, uważając za zbyt niskiego w stosunku do obecnych pięściarzy wagi ciężkiej. Jak powinno się oceniać Marciano, według jego gabarytów czy według tego, co zdołał osiągnąć? Poza tym, jak Pan uważa, czy warunki fizyczne Marciano umożliwiłyby mu taką dominację, którą osiągnął w swoim czasie?

ES: Ze swoim stylem Marciano nic nie mógłby dzisiaj zrobić, bo jeśli ktoś nie ma dobrych warunków fizycznych, to należy zastępować je szybkością, a on nie był zbyt szybki. Marciano boksował w okresie, który miał dobrych „ciężkich”. Poradził sobie z takimi zawodnikami jak Ezzard Charles czy Archie Moore, którzy później niejednokrotnie udowodnili swoją siłę.

Wielu nie uważa go za wielkiego, lecz w swoim czasie był najlepszy. Był niewysokim chłopakiem, z nienajlepszą koordynacją i masą niedostatków fizycznych, lecz dzięki niewiarygodnej pracowitości i silnemu ciosowi osiągnął swoje. Wobec tego powinniśmy szanować go za to, czego dokonał. W czasie swojej kariery nie unikał żadnego rywala. Zwyczajnie nie mógł znaleźć odpowiedniego rywala, który mógłby go pokonać.

Mimo to, że ludzie generalnie nie doceniają go, ja uważam go za klasowego pięściarza. Obejrzałem wiele walk z jego udziałem i zauważyłem sporo interesujących elementów w jego stylu. Zdołał znaleźć należyte zastępstwo dla swoich niedostatków.

Siła jego ciosów i umiejętność stworzenia warunków dla wyprowadzenia takiego ciosu były fenomenalne. Popatrzmy na jego nokauty Walcotta, Moore’a, Charlesa – był jak huragan. Naprawdę zasłużony bokser. To od niego wzięło się słowo „Rocky”. Sprawił, że wielu chłopaków zajęło się sportem, szczególnie włoskich. Stał się znakomitym wzorem dla białych pięściarzy. Dodatkowo jego potężny cios zasługuje na szczególne uznanie.

- Pański typ na konfrontację Ali–Marciano w szczytowej formie każdego z nich?

ES: W takiej walce jako zwycięzcę widziałbym Alego. Był sporo wyższy i trochę szybszy, poza tym miał twardą szczękę. W czasach Marciano „ciężcy” ważyli zazwyczaj 85-86 kilogramów, a 90-kilogramowy bokser uważany był już za wielkiego. Obecnie taki zawodnik nie walczy nawet w wadze ciężkiej, a jest cruiserem. Jednak w tamtym okresie, kiedy Rocky był „ciężkim”, bił wszystkich, lecz Alego nie pobiłby w żadnym wypadku, zważywszy dodatkowo na wytrzymałość Muhammada w końcówkach walk.


- Jack Johnson to kolejna interesująca postać w historii wagi ciężkiej. Niektórzy go przeceniają, niektórzy nie doceniają, a jaki jest Pański punkt widzenia?

ES: Myślę, że był zdumiewającą postacią, a uważam za dobrego zawodnika. Rozpoczął nową erę w boksie. Z pewnością nikt wcześniej tak lekko i luźno nie zachowywał się w ringu. Kiedy obserwowałem jego walki, to przekonałem się, że jest niecodziennym i dobrym pięściarzem. Lecz poza boksem był jeszcze bardziej zdumiewający. Był człowiekiem, który szedł pod prąd i przeciwko systemowi. Robił to, czego nikt nie robił i nawet dzisiaj mało kto mógłby naśladować jego zachowanie. Posiadał dwustronne poczucie sprawiedliwości, w osiągnięciu czego pomagał mu boks, kształtujący jego charakter. To właśnie jego charakter, a nie talent pięściarski przykuwa moją uwagę najbardziej.

Jeśli oceniać go jako boksera, to sądzę, że był dobry. Jednak pojawiają się pytania o jego walki z zawodnikami znacznie niższych kategorii, na przykład Tommy’m Burnsem czy Stanleyem Ketchelem, którzy walczyli w wadze średniej. Albo zwycięstwo nad 36-letnim Jamesem Jeffriesem. Johnson nie walczył z najsilniejszymi ciemnoskórymi rywalami swojego okresu. Wypada wspomnieć też porażkę z Jessem Willardem, który w tamtym okresie wspominał już o odejściu z boksu.

Nie można powiedzieć, że Johnson walczył i wygrywał z najlepszymi „ciężkimi” swojego okresu. Niemniej jego charakter, zarozumiałość czyniły jego życie czymś więcej, niż tylko życiem. Był fenomenalnym biznesmenem, podróżował po całym świecie, sam prowadził swoje interesy, zmieniał ubrania trzy razy dziennie, spotykał się z prezydentami państw. W jakimś stopniu przyćmiło to jego sukcesy na ringu.

- Pierwszym w historii człowiekiem, który pokonał Muhammada Alego, był Joe Frazier. Jednak według wielu jego popularność ucierpiała wskutek dwóch nokautów z rąk George’a Foremana. Jak Pan uważa, czy Frazier zasługuje na miejsce w dziesiątce najlepszych „ciężkich”?

ES: Pokonać Muhammada Alego jako pierwszy – to znaczy wiele. Rzeczywiście, było to największe wydarzenie w jego karierze. Większość z nas patrzy tylko na jego największe walki – z Foremanem i Alim, w tym samym czasie nie doceniając jego znakomitych zwycięstw nad Bonaveną i Jimmy’m Ellisem. Joe był świetnym zawodnikiem. Obserwowałem go już w czasach amatorskich, gdzie nasze drogi się skrzyżowały, lecz to już inna historia.

Intensywność, z jaką odbywał pojedynki, była podobna do tej, która stała się udziałem Mike’a Tysona. W niektórych elementach Frazier był lepszy od Mike’a, w innych – Mike lepszy od Fraziera. Istnieje pytanie, kto dysponował bardziej druzgocącym ciosem, lecz na Frazierze zawsze będą ciążyć porażki najważniejszych walk w życiu. Jego dziedzictwo jednocześnie wiąże się zarówno z nazwiskiem Ali, jak i z nazwiskiem Foreman. Mimo wszystko nazwisko Ali bardziej kojarzy się z Frazierem, tą parę można porównywać z Louisem i Schmelingiem.

- Większość sympatyków boksu uważa, że szczyt możliwości Riddicka Bowe przypadł na jego pierwszą walkę z Holyfieldem. Jeśli Bowe bardziej poważnie zająłby się treningami, to czy pomogłoby mu to osiągnąć więcej?

ES: Bowe był świetnym zawodnikiem. Spokojnie mógł zaliczać się do najlepszych „ciężkich” wszechczasów. Był on odzwierciedleniem trenerskiego talentu Eddiego Futcha, który prowadził go od wczesnego wieku i doprowadził do wieku dorosłego pięściarza. Wspaniale pamiętam ten wieczór, kiedy znokautował Jesse Fergusona. Byłem tam, gdyż kolejnym jego przeciwnikiem miał być Evander Holyfield, z którym wówczas pracowałem. Bowe był na tyle dobry, że nawet nie wiedziałem jak przygotowywać Evandera do walki z nim. Wspaniale wykonywał wszystkie elementy bokserskiego rzemiosła.

Lecz po tym pojedynku, jeśli dobrze zrozumiałem to, co przekazał mi Eddie Futch, Riddick zaczął tracić kontrolę nad sobą. Bowe wmówił sobie, że już zostaje drugim Alim, zaczął tracić dyscyplinę i koncentrację. W rezultacie Evander zwyciężył go. Rzuciło to cień na jego reputację, później te walki z Gołotą… Zaczął oddawać swoją pozycję i myślę, że walka z Fergusonem była ostatnią, w której Riddick jeszcze trzymał się na nogach.

- Na ile Pan, jako trener i kibic był rozczarowany tym, że walka między Lewisem i Bowe’m nie doszła do skutku?

ES: Byłem bardzo rozczarowany, dlatego że było by to wielkie wydarzenie dla boksu. Przypominałoby to walkę Ali – Frazier. Poza tym, ten pojedynek miał w sobie dodatkowy smaczek, związany z igrzyskami w 1988 roku. Byłaby to walka dwóch wielkich mężczyzn, facetów stanowiących o ówczesnej erze w wadze ciężkiej. Myślę, że ta walka stałaby na wysokim poziomie, ponieważ zarówno Bowe, jak i Lewis stali się lepszymi zawodnikami w porównaniu z ich amatorskim starciem.

- A kto wygrałby tę potyczkę?

ES: Myślę, że Lennox pokonałby wówczas Riddicka, nie tylko ze względu na talent. Lewis w tamtym momencie był bardzo silny fizycznie i psychicznie. Prawdopodobnie Bowe był trochę lepszy jeśli chodzi o rzemiosło, lecz na dystansie 12 rund Lennox mógłby powtórzyć to, co zdołał zrobić na igrzyskach w 1988 roku. Widocznie Futch również to rozumiał. Lennox był niesamowicie silny fizycznie i mentalnie, a w Riddicku w jakimś stopniu siedział jeszcze dzieciak. Dzięki twardości Lewisa, to Lennox byłby faworytem.


bokser.org

Polecam , świetny wywiad .... ????
 
darius010 1,3K

darius010

Forum VIP
Internet nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla

Internet został nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla. Największa na świecie sieć komputerowa jest jedną z 237 innych nominacji (osoby fizyczne i organizacje), które będą się ubiegać w tym roku o tę prestiżową nagrodę.

Listę zawierającą 237 pozycji zaakceptował w zeszłym tygodniu komitet powoływany przez Storting (norweski parlament). Decyzja zostanie ogłoszona 8 października, a nagroda zostanie wręczona zwycięzcy w stolicy Norwegii (Oslo) 10 grudnia.

Internet został zgłoszony przez międzynarodową organizację Internet for Peace (Internet dla pokoju), która twierdzi, że Sieć w dużym stopniu przyczyniła się do umocnienia pokoju na świecie, dlatego zasługuje na tę nagrodę.

Nie jest jeszcze jasne, kto powinien w przypadku przyznania nagrody internetowi odebrać nagrodę. Jedno jest raczej pewne - suma 1,5 mln USD nie zostanie podzielona wśród 1,6 mld użytkowników internetu.


 
Prince de Belial 1,6M

Prince de Belial

Forum VIP
I tylko mi ciebie brak...

Mundial dobiega końca i cieszyć się mogą ci, którzy na nim zagrali (jedenastka nieobecnych tutaj, do tego trzeba dodać na pewno jeszcze Ballacka i chyba jednak Walcotta). Mieć takie doświadczenie w biografii jak występ na MŚ to jest coś, więc smucą się ci zawodnicy, którzy na mundialu nigdy nie zagrali. Na pocieszenie dla nich warto zwrócić uwagę, że grono takowych piłkarzy jest nad wyraz zacne. Wiem, że to dla nich marna pociecha, ale lepsze to niż bycie zamkniętym w ciemnej celi ????

Grzebiąc w odleglejszej przeszłości możnaby znaleźć sporo takich przykładów. W rywalizacji o światowy czempionat nigdy nie wystąpili dwaj wielcy strzlecy Primiera Divison - Alferdo Di Stefano (Real Madryt) i Ladislao Kubala (FC Barcelona). Co ciekawe, ten pierwszy występował w dwóch (Argentyna i Hiszpania, choć mówi się także o jego nieoficjalnych występach dla Kolumbii) a ten drugi w trzech (Czechosłowacja, Węgry, Hiszpania!) różnych reprezentach. W MŚ nie zagrał także George Best. Mimo że w klubie nie było dla niego rzeczy niemożliwych, to nie potrafił on poprowadzić reprezentację Ulsteru do sukcesów na arenie międzynarodowej. Zostawmy jednak czasy średniowiecza i przenieśmy się w nieco bliższą epokę...

▶ http://numer10.blox.pl/2010/07/I-tylko-mi-ciebie-brak.html

! polecam !
 
bam14 7,4K

bam14

Forum VIP
Gołoś: U mnie nie będzie happy endu
Konrad Gołoś


Lubię czytać o tym, że komuś się udało, że ktoś wrócił do piłki. U mnie nie będzie happy endu... - powiedział były piłkarz Wisły

PRZEGLĄD SPORTOWY : Czuje pan ulgę po zakończeniu kariery?
Pół na pół.

PS: Dwa ostatnie lata to życie z tabletkami przeciwbólowymi, ciągła rehabilitacja. Teraz wreszcie to się skończy.
Sił dodaje mi teraz nadzieja, że może uratuję kolano, nie rozsypie się ono do końca. Z drugiej strony muszę przyzwyczaić się do myśli, że już nigdy nie zagram w piłkę. Nie wiem, czy nawet towarzysko zaryzykuję, żeby gdzieś pokopać. To mój osobisty dramat. Wie pan, jak się teraz czuję? Dotychczas miałem jeden cel: żeby się podnieść. Wyjść na boisko, okiwać dwóch rywali, usłyszeć brawa kibiców. Lubię czytać o tym, że komuś się udało, że ktoś wrócił do piłki. U mnie nie będzie happy endu...

PS: Długo dojrzewał pan do tej decyzji?
Nie podjąłem jej z dnia na dzień. Ostatni mecz w lidze zagrałem ponad dwa lata temu. Od tamtej pory najpierw leczyłem się z boreliozy, później przechodziłem rehabilitację po operacji wycięcia łąkotki. Ćwiczyłem, zaciskałem zęby. Ból był nie do zniesienia, obrzydło mi zażywanie dzień w dzień tabletek przeciwbólowych. Gdyby był choć cień szansy, że będę zdrowy, to w życiu nie pomyślałbym o zakończeniu grania. Mam przecież dopiero 28 lat.

PS: Nie ma żadnych szans?
Nie chcę zostać kaleką. Owszem, mógłbym pograć jeszcze rok, ale jakim kosztem? Po tym, jak podjąłem decyzję o skończeniu z piłką, moja dziewczyna Iga pocieszała mnie: „Jestem z ciebie dumna. Bałam się, że będziesz taki zawzięty, że skończy się poważnymi komplikacjami&quot;. Po raz pierwszy w mojej karierze zwyciężył rozsądek.

PS: A wcześniej co zwyciężało?
Ambicja, nawet chorobliwa. Dwa razy grałem z pękniętymi łąkotkami, ryzykowałem zdrowie. Pierwszy, kiedy przeszedłem z Radomiaka Radom do Polonii Warszawa. Grałem tak pół sezonu, bo bałem się, że jeśli pójdę pod nóż, to klub ze mnie zrezygnuje. Wie pan, jak to jest: przychodzi chłopak z trzeciej ligi i chce się pokazać. Nawet nie to, że chce, on musi. Inaczej mogą go odpalić. Drugą operację przeszedłem w Górniku, gdzie grałem trzy miesiące z pękniętą łąkotką. Trzecia i czwarta była po powrocie do Wisły z wypożyczenia do Zabrza. Lekarze wstawili mi implanty chrząstki stawowej.

PS: Borelioza, jaką zaraził się pan ponad dwa lata temu, miała wpływ na uszkodzenie kolana?
Mogła mieć, i to duży. Ta choroba atakuje osłabione miejsca u człowieka, a wtedy, kiedy ją miałem, przechodziłem rehabilitację po operacji kolana. Dodatkowo najbardziej zagrożone boreliozą są największe stawy u człowieka, takie jak kolanowy.

PS: Jaka była reakcja kolegów z Górnika, kiedy powiedział im pan o zakończeniu kariery?
Nie chciałem robić z siebie męczennika, nie wchodziłem do szatni. Zadzwoniłem tylko do Tomka Zahorskiego i Mariusza Jopa, powiedziałem im o swojej decyzji. Byli zaskoczeni. Podobnie jak prezes Łukasz Mazur, Tomek Wałdoch, trener Adam Nawałka. Wiele osób jest zdziwionych, ale dość już miałem oszukiwania samego siebie.

PS: Prezes Górnika chwalił pana za zachowanie fair wobec klubu. Mógł pan podpisać kontrakt, skasować pieniądze, a dopiero później ogłosić, że ze zdrowiem jest niedobrze.
To nie leży w mojej naturze. Dla mnie najważniejszy był powrót do piłki. Górnik wyciągnął do mnie rękę. Półtora miesiąca temu zadzwonił Tomek Wałdoch i zaproponował grę. I teraz miałbym go oszukać? Nie mam takiego charakteru.

PS: Będzie pan rehabilitował kolano?
Najpierw chcę odpocząć. Odkąd pamiętam, nie miałem przerwy. Jak nie treningi, to rehabilitacja. Kolano boli okropnie, jest spuchnięte, od kiedy odstawiłem tabletki. Odnoszę wrażenie, że nogę mam w dwóch częściach. Ta poniżej kolana nie pasuje do tej powyżej. Jakby były z innego człowieka.

PS: W jakim stanie jest pańskie kolano?
Lekarze powiedzieli, że jak u pięćdziesięciolatka. Mam zwyrodnienia stawowe.

PS: Podobnie jak Adam Piekutowski, były bramkarz Wisły. Jemu grozi endoproteza.
Lekarze ostrzegali mnie przed endoprotezą, choć mój stan jest lepszy niż Adama. Ja nigdy nie miałem zerwanych więzadeł krzyżowych, ocalała też łąkotka przyśrodkowa. Przepraszam, że zmienię temat, ale czy mógłbym komuś podziękować?

PS: Proszę.
Dziękuję kibicom Radomiaka Radom. Oni zawsze byli przy mnie, czy byłem na szczycie, czy jak teraz, kiedy się nie układa. Bez względu na okoliczności pamiętali o mnie.

PS: Dużo osób podtrzymywało pana na duchu po ogłoszeniu zakończenia kariery?
Mnóstwo. Nie zapomnę słów Macieja Skorży, jeszcze kiedy był trenerem Wisły. Powiedział mi: „Nie spotkałem tak ambitnego człowieka. Podziwiam cię, bo inni już dawno daliby sobie spokój, a ty dalej próbujesz&quot;. Zrobiło mi się miło. Teraz doszedłem do ściany, którą oczywiście mógłbym próbować jeszcze jakoś burzyć, ale wolę ją obejść. Nie chcę znów się łudzić, że wrócę, a później po raz kolejny przeżywać rozczarowanie. Najbardziej mi szkoda tego, że już nie zagram w ekstraklasie. Czuję się niespełniony, niewiele osiągnąłem w piłce.

PS: Ponad 80 meczów w ekstraklasie, trzy w reprezentacji. Nie jest chyba tak źle.
Pamiętam, jak dostałem pierwsze powołanie do kadry, to było super uczucie. Można w jakimś sensie mówić, że mi się udało, wyjechałem z Woli Suchożebrskiej, gdzieś tam się pokazałem, ale to dla mnie za mało. Stać mnie było na więcej.

PS: Co zamierza pan teraz robić?
Zakończenie kariery nie jest dla mnie końcem świata. Dam sobie radę, nie mam co do tego wątpliwości. Z piłki zostały mi jeszcze oszczędności, ale kiedyś się skończą. Są plany, ale brakuje konkretów. Dobrze, że mam Igusię, cudowną kobietę, miłość mojego życia. Przechodziła to wszystko dzielnie razem ze mną, teraz pomaga mi znaleźć nowy pomysł na życie, nową pasję. Zastanawiam się nad dziennikarstwem. Uwielbiam sport, mam dobrą pamięć do liczb, nazwisk, interesuję się nie tylko piłką, po nocach oglądam transmisje NBA i NHL. Może zrobimy kiedyś wspólnie wywiad dla „Przeglądu&quot;?

PS: Naprawdę nie ma już szans, żeby wrócił pan na boisko?
Łapię się na tym, że gdzieś tli się nadzieja. To niedobre. Kiedy takie myśli przychodzą, to wystarczy, że spojrzę na spuchnięte kolano i one znikają. Czy wrócę do piłki? Pewnie. Niech tylko zdarzy się cud.

Rozmawiał ŁUKASZ OLKOWICZ

http://www.sports.pl/Golos-U-mnie-nie-bedzie-happy-endu,media,81313,9705,381.html
 
patryk1708 6

patryk1708

Użytkownik
50 tys. miesięcznie za grę w 7.lidze!

To najlepiej opłacany piłkarz występujący na polskich &quot;łąkach&quot;. Paweł Strąk (27 l.), pomocnik zabrzańskiego Górnika za grę w B-klasowych (siódmy poziom rozgrywek) rezerwach kasuje bagatela, 50 tysięcy złotych miesięcznie!


Strąka do Zabrza sprowadził zimą 2009 roku trener Henryk Kasperczak. Wcześniej piłkarz był głównie rezerwowym w austriackim SV Ried. W Górniku się jednak nie popisał i w końcu od czerwca trenuje z drugim zespołem Górnika. To efekt decyzji sztabu szkoleniowego, który nie widzi piłkarza w składzie zabrzan na następny sezon. Jako że występy w B-klasowych rezerwach nie powinny być ambicją zawodowego piłkarza, to klub zaproponował mu rozwiązanie za porozumieniem stron ważnego do 2013 roku kontraktu. W zamian Strąk miał otrzymać solidną odprawę, około 600 tys. zł, czyli swoje roczne pobory. Co najważniejsze piłkarz sam wyszedł z taką propozycją finansową.

Doszliśmy do porozumienia, zawarliśmy umowę ustną i umówiliśmy się, że sfinalizujemy wkrótce sprawę. Ręce mi opadły, kiedy usłyszałem, że Strąk zmienił zdanie… Niestety są ludzie, dla których liczą się tylko pieniądze, a pojęcie honoru w ogóle nie istnieje – podkreśla Łukasz Mazur (34 l.), prezes Górnika.

Podobno Strąk miał ofertę wyjazdu do Grecji, jednak ostatecznie z niej nie skorzystał.

Piłkarz wyjaśnił mi, że nie ma satysfakcjonujących ofert, żeby odejść z Górnika. Z moim informacji wynika natomiast, że to nieprawda i miał dobrą propozycję z zagranicy, ale stwierdził, że nie ma sensu wyjeżdżać skoro jest mu tak dobrze w Polsce – dodaje prezes.
Zabrzański klub do zakończenia kontraktu będzie musiał wypłacić piłkarzowi prawie 2 mln zł.

Chcieliśmy mu pójść na rękę. Mógł odejść za darmo i jeszcze dostałby bardzo wysoką odprawę, którą zresztą sam zaproponował. Wybrał jednak inaczej. Liczymy się zatem z tym, że będziemy utrzymywali go przez kolejne trzy lata. Górnik sobie z tym poradzi, nie wiem jednak, czy piłkarz po trzech latach biegania po łąkach znajdzie jeszcze klub, który go zatrudni – mówi Mazur.


źr.: fakt.pl
 
cygeiro 486

cygeiro

Użytkownik
RPA: Nowe stadiony ciężarem dla ligowej piłki
Miało być pięknie, jest boleśnie. Nawet największe kluby nie mają zamiaru przenosić swoich meczów na obiekty Mistrzostw Świata. Tylko dwa zespoły zamienią stare obiekty na nowe, ale za to ich kibiców ten ruch mocno uderzy po kieszeni.

Komitet organizacyjny zapewniał, że Mistrzostwa Świata zupełnie odmienią oblicze piłki nożnej w RPA. Ale krytyki nie brakuje. Z obiecanych przez związek piłkarski 52 nowych sztucznych boisk nie ma jeszcze żadnego, a pieniądze z krajowej loterii będą tylko na połowę.

Za to duże stadiony, które miały podnieść wartość ligi budzą więcej obaw niż entuzjazmu. Żadna z dwóch największych drużyn w kraju nie zamierza przenosić się na olbrzymi Soccer City, nawet podczas derbów. Orlando Pirates są w komfortowej sytuacji, bo mają swój stosunkowo nowy obiekt, ale Kaizer Chiefs na najbliższy sezon zgłosili do rozgrywek 25-tysięczny Rand Stadium. Dlaczego? Wynajęcie Soccer City jednorazowo kosztuje w przeliczeniu ok. 200 tys. złotych (500 tys. ZAR), a to tylko koszt dzierżawy. Przy dotychczasowych cenach biletów (20-50 ZAR) nawet zapełnienie obiektu do ostatniego miejsca mogłoby nie zagwarantować rentowności.

Podobnie jak żaden z johannesburskich obiektów nie będzie wykorzystywany w lidze, w mniejszych miastach niektóre kluby również wzbraniają się i wolą „biedować” na mniejszych arenach. Znany z gromadzenia dużych jak na RPA widowni Bloemfontein Celtic zamiast grać na mundialowym obiekcie, osiadł na o połowę mniejszym. Południowoafrykańskie zespoły znalazły się w trudnej sytuacji, ponieważ frekwencja ligowa jest podobna do tej w Polsce, a społeczeństwo biedniejsze niż nasze.
Przeprowadzka to duże ryzyko, ponieważ wzrasta koszt dzierżawy, a za nim ceny biletów. To z kolei budzi obawy, czy nowy stadion zdoła przyciągnąć widzów na stałe. Władze Ajaksu Kapsztad podejmują to ryzyko – klub będzie grał na nowoczesnym Cape Town Stadium. - Najtrudniej będzie sprawić, by widowisko zachęciło ich do ponownego przyjścia. Chcemy zapewnić obsługę na poziomie podobnym do tego z Mundialu pod względem bezpieczeństwa. Jeśli zagramy do bani w pierwszym meczu, ludzie uciekną. Ale wyobraźmy sobie futbol na światowym poziomie. Ludzie będą wracać raz za razem, więc jest duża odpowiedzialność na trenerze i zawodnikach – mówił dla „Times Live” Shoes Mekuto, przedstawiciel Ajaksu.

zrodlo: stadiony.net
 
Prince de Belial 1,6M

Prince de Belial

Forum VIP
Drugs

Wracając dziś rano z Mińska Mazowieckiego do Warszawy, zauważyłem sklep z &quot;dopalaczami&quot;, zupełnie oficjalnie działający i dość zachęcająco prezentujący się gdzieś na obrzeżach Mińska. Dało mi to do myślenia - a co by było, gdyby w ten sposób, normalnie, po ludzku, wyglądał handel wszelkimi używkami? Gdyby zalegalizować (a dokładniej: zdepenalizować) kokainę, heroinę, amfetaminę i całą tą litanię substancji zabronionych z załącznika numer jeden rodzimej ustawy o przeciwdziałaniu temu i owemu?

▶ http://panika2008.blogspot.com/2010/08/drugs.html

!_polecam_!

 
cygeiro 486

cygeiro

Użytkownik
Jacek Milewski, skazany na 4 lata pozbawienia wolności za korupcje udzielił wywiadu &quot;Pomorskiej&quot;
Rozmawiał ADAM WILLMA
Rozmowa z JACKIEM MILEWSKIM, byłym prezesem klubu Arka Gdynia,który 3 kwietnia 2009 roku został skazany na karę 4 lat pozbawienia wolności w związku z aferą korupcyjną. W maju tego roku karę zmniejszono o rok.
(fot. sxc.hu)

Jacek Andrzej Milewski
(ur. 1968) - samorządowiec i działacz sportowy, w przeszłości radny Rady Miasta Gdyni. Na wniosek Prokuratury Okręgowej we Wrocławiu w listopadzie 2006 roku został zatrzymany przez policję. Prokuratura postawiła mu zarzuty &quot;ustawienia&quot; 27 meczów. W kwietniu 2009 roku został przez sąd pierwszej instancji skazany na karę 4 lat pozbawienia wolności w związku z aferą korupcyjną.
* - Rozmowę przeprowadzono dzień przed ogłoszeniem wyroku.
- Podobno nikt nie wie więcej o korupcji w piłce nożnej niż pan?
- Tak twierdzą prokuratorzy i sędziowie w sprawie dotyczącej Arki Gdynia. Moja interpretacja jest trochę inna: przed ostatnimi wyborami potrzebne były sukcesy, więc wyodrębniono sprawę Arki jako oskarżycielski wodotrysk.
- Nie będzie mnie pan chyba przekonywał, że korupcji nie było?
- Nie będę Chodzi tylko o to, że uczyniono z nas symbol korupcji, a ze mnie osobiście - szefa grupy przestępczej. To fałszywy obraz, bo sprawa korupcji była zjawiskiem na ogromną skalę. Z tego, co mi wiadomo, dopiero teraz do sądu trafić ma akt oskarżenia obejmujący zjawiska korupcyjne w kilkunastu klubach. Jak widać byliśmy tylko jednym z ogniw.
- Jak się zaczęło? Był pan fanatykiem piłki?
- Nie. Byłem zaangażowany w inne dyscypliny zanim trafiłem do Arki, ale przede wszystkim byłem wynajętym menedżerem. Piłki uczyłem się od podstaw, z początku chodziłem po omacku – nie znałem struktur w PZPN, nie rozumiałem przepisów, które często się wykluczały. Dziś widzę, że był w tym sens, gdy nie ma jednoznacznych interpretacji przepisów, decyzje zależą od ważnych ludzi z PZPN.
Jeśli byłem fanatykiem, to raczej fanatykiem Gdyni - radnym, szefem komisji rewizyjnej. Arka to było ambicjonalne przedsięwzięcie – na północy Polski istnieje tylko Pogoń a po niej dopiero Jagiellonia Białystok. Miedzy tymi miastami nie było nic. Arka miała być klubem, który będzie przeciwwagą dla silnych klubów śląskich. I wzięliśmy się za to ostro - tu nie było miejsca na skrupuły – w ciągu paru lat prezesowania wyrzuciłem sześciu trenerów i ponad 100 piłkarzy.
- Dlatego kibice pana nie lubili?
- Przede wszystkim dlatego, że uciąłem wpływy kibiców. Wcześniej, gdy Arką rządziło stowarzyszenie, to właśnie kibice rozdawali karty. W spółce nie było na to miejsca. Skończyły się wyjazdy na mecze jednym autobusem z piłkarzami. Długo trwało, zanim niektórzy uświadomili sobie, że piłka to biznes i obowiązują tu biznesowe zasady. Dodam, że jest to jeden z trudniejszych biznesów – trzeba sporo włożyć, a później długo czekać na wyciągnięcie pieniędzy. Klub w ekstraklasie to nie tylko 30 piłkarzy, ale 400-500 dzieciaków, które trzeba utrzymać i rozgrywki na każdym poziomie. Jeśli z tego grona da się wyselekcjonować jednego rasowego piłkarza, to można mówić o sukcesie. Dopiero po wielu latach Arka sprzedała pierwszego zawodnika za kilkaset tysięcy euro.
- Kiedy się pan zorientował, że trzeba płacić?
Wiedziałem od początku, że w tej branży nie można liczyć na uczciwość i żeby zapewnić sobie obiektywizm, trzeba być mocnym finansowo albo mieć za sobą środowisko, które potrafi wpływać na pewne decyzje.
- Kto to jest &quot;środowisko”?
- To stare układy w PZPN, które sprawiły, że ligi nie można było zreformować i nadać jej profesjonalnej formy. Proszę zwrócić uwagę, że od kilkunastu lat w ligę zaangażowane są duże firmy. Te firmy nie mają interesu, aby tracić reputacje wskutek finansowych machlojek, tym bardziej, że ich właściciele najczęściej dobrze się znają i zwyczajnie nie chcą się oszukiwać.
Wie pan, w lidze wszyscy byli wtajemniczeni w te machloje i wszyscy ponosili koszty, ale jedna grupa miała z tego pożywkę – sędziowie.
- Kto pana wprowadzał w te klimaty?
- Najwięcej o tych sprawach wiedzą zawsze kierownicy klubów. Mój kierownik pracował w branży 30 lat, o sędziach i układach wokół piłki wiedział wszystko.
- Razem z panem na ławie oskarżonych zasiądzie &quot;Fryzjer” - symbol polskiej korupcji i pana partner w piłkarskim biznesie.
- Obraz stworzony przez prokuraturę ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Fryzjer to rzeczywiście dość mroczna postać polskiej piłki, choć jako człowiek dość jowialny i z pozoru przyjazny. Szybko jednak zrozumiałem, że za tą powierzchownością krył się fałsz. Gdy go poznałem, Fryzjer zaczynał być już osobą niemile widzianą w środowisku, chociaż wszyscy woleli mieć z nim dobre układy. Był człowiekiem o stu twarzach, który współpracował z kilkunastoma klubami, ale z nikim poważnie się nie liczył. Jeśli komuś realnie pomagał, to raczej tym najlepszym, a nie finansowym słabeuszom w rodzaju Arki. Faktem jest jednak, że potrafił być skuteczny – jeśli komuś obiecał spadek z ligi, to zwykle dotrzymywał słowa.
- Właściciele klubów byli wprowadzeni w temat?
- Zapewne było różnie. W przypadku Arki nie wiedzieli nic, podobnie jak sponsorzy. Im taka wiedza nie była potrzebna.
- Skąd się wykrajało pieniądze na &quot;opłaty”?
- Często z fikcyjnych premii dla piłkarzy. W pieniądze na łapówki nie pochodziły z kasy klubu, co potwierdziły audyty. Na ogół była to zrzutka kibiców. Wyglądało to różnie. Kiedyś nasi kibice zawieźli &quot;premie” piłkarzom drużyny, od wyniku której zależało nasze utrzymanie się w lidzie. Chodziło o to, żeby zmotywować ich do gry. Niektórzy z kibiców trafili zresztą na ławę oskarżonych.
- Ogromna grupa ludzi w Polsce musiała o tym wiedzieć.
- I wiedziała. Wielu ludzi jest w stanie płacić z miłości do klubu.
- Gdy wczytać się w akt oskarżenia zdumiewa jak niewielkie pieniądze wpływały na przychylność sędziów. Poza ekstraklasą, wystarczyło 2,5 tysiąca złotych.
- Zależy jak na to spojrzeć. Proszę pamiętać, że chodziło o ludzi, dla których sędziowanie było zwykle dodatkowym zajęciem oprócz pracy nauczyciela wuefu w szkole.
- Ile klubów było zaangażowanych w ustawianie meczów?
- Sądzę, że każdy się z tym zetknął. Nie zawsze zresztą w grę wchodziła gotówka - czasem wystarczyło zatrudnienie kogoś z rodziny czy świadczenie usług dla firm związanych z klubem. Kiedy indziej decydowały stare długi wdzięczności i układy. Zasada była jedna – kluby były wykorzystywane jak dojne krowy. Jeśli jakiś klub nie wyczuł tej sytuacji, musiał liczyć się z tym, że nogę podstawi mu nie jedna osoba, ale różne osoby. Prędzej czy później znajdziesz się na dole tabeli. Tym bardziej, że we wszystkich strukturach związku pierwsze skrzypce grali sędziowie.
- Wbrew temu, co pan mówi, nie wszystkie kluby uwikłały się w ten handel.
To, że prokuratura nie dopatrzyła się korupcji w niektórych silnych klubach niekoniecznie oznacza, że jej tam nie było. Po prostu niektórym klubom udało się zatrzymać tę wiedzę dla siebie. Silnym pomaga się łatwiej – czasem wystarczy jedna wypaczona decyzja sędziego, aby klub uzyskał przewagę. Silna, doświadczona drużyna nie odda jej do końca meczu.
- Pamięta pan pierwszy ustawiony mecz?
- Nie pamiętam. Bo to wcale nie jest takie proste zjawisko, jak się wydaje ludziom z zewnątrz. Choćby wziął pan siatkę z banknotami nie mógł pan być pewny wyniku. Zbyt wiele było niewiadomych. Co z tego, że uzyskało się zapewnienie pomocy, jeśli i tak mecz był przegrany. Jeden z postawionych mi zarzutów dotyczy właśnie wręczenia sędziemu 42 tysięcy zł łapówki za mecz barażowy mecz ze Śląskiem Wrocław. W tym meczu w 89 minucie wpadła bramka dla Arki, ale sędzia w kompletnie absurdalny sposób odgwizdał spalonego. Jestem przekonany na 100 procent, że ten mecz był tak ustawiony, żeby nie przyniósł rozstrzygnięcia. W jednym z meczów, w którym rzeczywiście wręczyliśmy łapówkę, też przegraliśmy. Sędzia dostał pieniądze przed meczem i zwrócił je. Jestem przekonany, że zwrócił tylko dlatego, że został finansowo zaspokojony przez drugą stronę, bo my oczywiście nie żądalibyśmy zwrotu.
- Jakie były zasady tej giełdy - dzwoniło się do sędziego ustalając stawkę?
- Niekoniecznie. Czasem sędzia po prostu przychodził po meczu po honorarium. Jeżeli kwota w kopercie nie była satysfakcjonująca, w kolejnym spotkaniu nie mógł pan już liczyć na jego życzliwość. W tamtym okresie teoretycznie kluby nie wiedziały kto będzie sędziować. Ten, kto wiedział, miał szansę wyprzedzić konkurencję. Ale na pewnym poziomie wtajemniczenia wszyscy już znali nazwisko sędziego.
Jeszcze raz powtórzę - wszystko to było bardziej skomplikowane, niż to się wydaje mediom. Trzeba pamiętać, że jakość sędziowania podlegała ocenie, więc sędziowie balansowali na wąskiej krawędzi.
- Ci, którzy ich oceniali byli poza układem?
- Nie wiem na ile chodziło o rzetelność sędziowania, a do jakiego stopnia o pokazanie kto tu rozdaje karty. Rzadko dochodziło do ewidentnego przekrętu ze strony sędziego. Najczęstszą taktyką sędziów było czekanie na błędy piłkarzy. Wówczas, w zależności od potrzeb, można reagować gwizdkiem na każde przewinienie, ale można też było przymknąć oko. Na poziomie ekstraklasy nie było jednak sytuacji, w której sędzia mógł pominąć brutalny faul. Dlatego z punktu widzenia sędziego łatwiej pomagać silniejszym, bo można wówczas przy okazji zyskać lepsze noty za sędziowanie. Trzeba też wziąć pod uwagę, że zawsze mogą pojawić się protesty ze strony jednego z klubów, a na protesty silnych klubów patrzy się poważniej i sędzia ryzykuje spadek z ligi.
- Wróćmy do technologii kupowania.
- Kluczem były bezpośrednie kontakty.
- Wchodził pan do szatni, prosił trenera na bok...
- Nigdy nie wchodziłem do szatni. Nie lubiłem tego napięcia przed meczem, przyjeżdżałem na stadion w ostatniej chwili.
- To kto wchodził?
- Te sprawy załatwiali kierownicy drużyn, ludzie którzy pracują w branży wiele lat i wszystkich znają.
- Co wiedzieli o tym piłkarze?
- Raczej czuli, bo przecież nikt z nimi nie rozmawiał.
- Można było załatwić mecz u piłkarzy przeciwnej drużyny?
- To trochę inne zjawisko. Dotyczy głównie drużyn w środku tabeli, które mają pewne miejsce w lidze, ale bez szans na czołówkę. W takiej sytuacji chłopaki nie mogą liczyć na premię za osiągnięcie celu. Pojawiają się wtedy oferty z klubów, które walczą o życie i w ten sposób można dorobić.
- Złapał pan swoich piłkarzy na dorabianiu w ten sposób?
- W przypadku jednego meczu jestem pewien, że tak było. Graliśmy wówczas w Olsztynie ze Stomilem, który spadał z ligi. Oni nie byli już w stanie skompletować drużyny. Połowa to byli juniorzy, chyba nawet na boisko musiał wejść drugi trener. Przegraliśmy ten mecz dwa do zera. Trener był tak wściekły, że zrezygnował z powrotu autobusem z piłkarzami. Ja byłem w szoku, bo to był frajerski pokaz. Nie mam pojęcia, kto wówczas na tym zarobił. Mogę tylko przypuszczać, że w grę wchodziły jakieś zakłady bukmacherskie.
- Bukmacherzy też ustawiali mecze?
- Uważam, że to najmniej zbadany wątek afery korupcyjnej, a bardzo ciekawy. Nie mogę tego wykluczyć, choć z punktu widzenia klubu to jest wizja koszmarna - że w tym układzie jest – oprócz piłkarzy i sędziów – jeszcze jedna nieprzewidywalna zmienna.
Kluby w te układy na pewno nie wchodziły, a piłkarze to inna sprawa. W czasie gdy pracowałem w Arce było rzeczą nagminną, że piłkarze obstawiali wyniki u bukmacherów. Jeśli nie bezpośrednio, to przez rodzinę. Dogadywali się między sobą. To nie jest zresztą polska specyfika – podobne rzeczy miały miejsce w lidze niemieckiej czy włoskiej. Ja zagrałem raz – trzeba było wytypować cztery wyniki. Trzy się zgadzały, trzeci był właśnie mecz ze Stomilem.
- A co z radością uprawiania sportu? Nie wierzę, żeby nie zetknął się pan z piłkarzami, dla których pieniądze są rzeczą drugorzędną.
- Zetknąłem się. Pamiętam jeden taki przypadek. Zaproponował, że zagra tylko za premie meczowe, nie musi mieć kontraktu.
- A inni?
- Z innymi negocjuje się już zwykle za pośrednictwem menedżera, rzadziej z rodzicami. Menedżer negocjuje głównie z tymi klubami, od których sam jest w stanie uzyskać największe pieniądze. Dobro zawodnika, plan kariery ma tu drugoplanowe znaczenie. W efekcie piłkarz trafia jako 30 zawodnik do Legii, gdzie przestaje grać i rozwijać się. I to jest główny powód, dla którego w polskiej lidze rządzą przeciętniaki – ci ludzie nie mieli szansy w odpowiednim czasie się rozwinąć.
- Mówi pan o piłce, jak o wielkim przedsiębiorstwie.
- Bo to jest przedsiębiorstwo, w którym kluczową role odgrywają pieniądze i promocja. Dopiero gdy są te dwa elementy, pojawiają się dobrzy zawodnicy i pojawia się sport. Za sprawą Euro 2012 pojawią się większe pieniądze i stać nas będzie na kupowanie lepszych zawodników. Ale nie z Polski – tu nadchodzi pokolenie dzieci komputerowych, dla których rodzice mają ciekawsze oferty niż treningi 6 razy w tygodniu. Kupimy sobie tych piłkarzy z zagranicy i biznes będzie się kręcił.
- W pierwszej instancji został pan skazany na cztery lata pozbawienia wolności. Ta kara odstraszy innych?
To jest straszna kara, bo przecież nikogo nie zabijaliśmy ani nie okradaliśmy. Mam świadomość tego, że tamten układ był patologiczny, ale w inny sposób nie dało się w nim funkcjonować. Wiem, że setki ludzi związanych z piłką w Polsce mają cały czas problemy ze spokojnym snem i tylko czekają, czy ktoś nie zapuka o świcie. Dobrze się stało, że nastąpiło takie oczyszczenie w piłce. Dziś mechanizmy, które wprowadzono do ligi automatycznie wykluczają wiele zjawisk korupcyjnych. Ale jeśli ktoś myśli, że teraz nie pieniądze będą rządzić piłką, to jest w błędzie. Pieniądze będą w centrum futbolu, ale może bardziej oficjalnie.

http://www.pomorska.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100824/PILKA80/169377467
 
konrad140 2,5K

konrad140

Forum VIP
Recepta na Ligę Mistrzów



Już we wtorek startuje kolejna edycja piłkarskiej Ligi Mistrzów. Niestety, wśród 32 zespołów znów nie ma żadnej polskiej drużyny. Jaka jest tego przyczyna? Czemu co roku jesteśmy zmuszani przeżywać ten sam koszmar? Postanowiliśmy zasięgnąć opinii ekspertów, którzy postarali się o postawienie recepty na sukces dla polskiego klubu, który będzie walczył w eliminacjach do Champions League.

Jan Tomaszewski - człowiek nie stroniący od kontrowersyjnych tez i radykalnych pomysłów, od lat wytykający błędy polskiej piłki. Z drugiej strony Czesław Michniewicz - jeden z najzdolniejszych polskich trenerów młodego pokolenia, ostatnio występujący w roli eksperta. &quot;Polski Mourinho&quot;, ce****ący się racjonalizmem i spokojem w formułowaniu wniosków. Czy obaj mają pomysł na wydostanie naszej klubowej piłki z kryzysu?

Ich zdaniem, jednym z głównych powodów dla którego znów brakuje polskiej drużyny w fazie grupowej Ligi Mistrzów jest brak odpowiedniego wzmocnienia zespołu przed decydującymi meczami eliminacyjnymi.

Sprawdź program wtorkowych i środowych meczów 1. kolejki Ligi Mistrzów

- Właściciele muszą uświadomić sobie, że nie podbiją Ligi Mistrzów, opierając grę na starych zawodnikach takich jak Żurawski, Frankowski, Wichniarek czy Żewłakow. To taki etap w ich karierze, kiedy bawią się piłką i niekoniecznie są głodni sukcesów. Nie ma to nic wspólnego z budowaniem drużyny na przyszłość i europejskie salony - ostro zaczyna Tomaszewski.

- Wszystkie ruchy są podejmowane pod presją czasu i na ostatnią chwilę. Rezultatem jest sprowadzenie obcokrajowców którzy nie są w żadnym wypadku lepsi od naszych młodych piłkarzy i płacenie im wielkich pieniędzy. Później okazuje się że po ściąganiu takiego &quot;szrotu&quot; z zagranicy pozostają same kłopoty - dodaje Michniewicz. - Wielką grę prowadzą tutaj menadżerowie, którzy zarabiają na tym największe pieniądze. Prawda jest jednak taka, że na dwadzieścia takich transferów wypala jeden - nie ma wątpliwości były trener między innymi Zagłębia Lubin.

- Czemu Legii i Widzewowi się udało? Bo skupili do swoich drużyn najlepszych polskich piłkarzy, także zza granicy. To jest naprawdę warunek konieczny.

Zdaniem Tomaszewskiego, wielką odpowiedzialność za &quot;popisy&quot; naszych drużyn w ostatnich latach ponosi Polski Związek Piłki Nożnej i polski rząd.

- To panowie tacy jak Engel czy Piechniczek są odpowiedzialni za fatalną politykę sportową - szkolenie trenerów i młodzieży. To oni wydają klubom licencje bez obwarowania, że powinni w nich występować młodzi polscy piłkarze. W efekcie w naszej lidze gra około 150 zagranicznych zawodników i nie oszukujmy się - nie będą oni umierać za naszą krajową piłkę. A do tego wszystkiego rząd legalizuje korupcję.. - załamuje ręce bramkarz, który &quot;zatrzymał Anglię&quot;.

Obaj panowie zgadzają się również w jeszcze jednej kwestii. Od kilku lat na krajowym podwórku pojawia się pomysł zmiany systemu rozgrywek na wiosenno-jesienny lub zredukowania liczby drużyn występujących w Ekstraklasie. Temat ten pojawia się co roku, po każdym nieudanym starcie mistrza Polski w eliminacjach do elitarnej Champions League.

- Przyznaję, że byłem i jestem zwolennikiem takiego posunięcia. Widzę w tym pomyśle wiele plusów. Gdyby zmienić system rozgrywania ligi na wiosenno-jesienny, to mistrz Polski przystępując do meczów pucharowych byłby w pełni sezonu i prawdopodobieństwo wysokiej formy zawodników byłoby w tym przypadku o wiele większe niż obecnie. Kiedy piłkarze wracają po urlopach, ich dyspozycja jest jedną wielką niewiadomą a czasu mało - mówi Michniewicz.

Jan Tomaszewski również ma pomysły względem zrewolucjonizowania rozgrywek Ekstraklasy, z tym że jego zdaniem problem leży w ilości zespołów występujących na najwyższym szczeblu polskiej ligi.

- Szesnaście drużyn to zdecydowanie za dużo! Legia czy Wisła powinny grać z silnymi drużynami. Owszem, Jagiellonia na pierwszym miejscu w tabeli jest sukcesem Michała Probierza, ale już drugie miejsce GKS Bełchatów ośmiesza całą Polskę. Najbogatszych wyprzedza drużyna, która latem została rozsprzedana! - grzmi naczelny krytyk naszej piłki. Jego zdaniem Ligę trzeba zredukować do dziesięciu drużyn i wprowadzić system czterorundowy.

- Lepiej grać cztery mecze z dobrym rywalem niż - za przeproszeniem i całe szczęście, że spadła - z Odrą Wodzisław czy innymi słabeuszami. Po co Ruch wchodzi do pucharów? Po to, żeby zaraz zrobić wyprzedaż zawodników! To nie ma żadnego sensu, tak Europy nie podbijemy - nie ma wątpliwości Tomaszewski.

- Widzewowi i Legii udało się także dlatego że inne były zasady kwalifikacji. Wtedy możliwość gry w eliminacjach mieli tylko mistrzowie swoich lig. I trafiliśmy na rywali o podobnym poziomie sportowym. Potem zmieniono system i dopuszczono także trzecie i czwarte drużyny z najmocniejszych lig. To też zrobiło swoje - dodaje Czesław Michniewicz.

Jak widać, powodów dla którego od 14 lat nie potrafimy awansować do Ligi Mistrzów jest wiele. Nie ma co się oszukiwać,z roku na rok jest co raz gorzej. Teraz musi być jednak już tylko lepiej. A pomyśleć, że serdeczny Polsce Michel Platini tak zmienił system kwalifikacji, że naszymi najgroźniejszymi rywalami o Champions League nie byłyby już Real Madryt, FC Barcelona czy nawet Szachtar Donieck a takie zespoły jak węgierski Debreczyn czy słowacka Zilina.

Co z tego, skoro nie potrafimy nawet pewnie pokonać drużyny Interu Baku i z opresji musi ratować Nas bohaterski Krzysztof Kotorowski?.. Szalony okrzyk radości redaktora Mateusza Borka po wymęczonym remisie z Dnipro Dniepropietrowsk również miał swoją wymowę.. Trzeba żyć nadzieją i zacząć działać bo Europa ucieka w nieprawdopodobnym tempie.
Recepta na Ligę Mistrzów

Wg. Czesława Michniewicza
1.Więcej odpowiednich wzmocnień
2.Przez lata trudny system eliminacji
3.Mniejsza liczba obcokrajowców
4.Zmiana sytemu na wiosna-jesień
5.Dawać więcej szans młodym piłkarzom

Wg. Jana Tomaszewskiego
1.Poprawienie szkolenia trenerów i młodzieży - wina PZPN
2.Lepsze transfery klubów
3.Koniec z legalizacja bezprawia i korupcji przez rząd
4.Zmniejszenie liczby klubów w Ekstraklasie
5.Praca Franciszka Smudy


Tomasz Skrzypczyński, Małgorzata Chłopaś. Wirtualna Polska

rzadko się zgadzam z Tomaszewskim ale w tym wypadku zgadzam sie w 120%​
 
konrad140 2,5K

konrad140

Forum VIP
Kibice Premier League wybrali najlepszą jedenastkę w historii. Wśród wybrańców znalazło się aż siedmiu piłkarzy Manchesteru United.

Na oficjalnym profilu Barclays Premier League na Facebooku przeprowadzono specjalną ankietę, w której wzięło udział ponad 260 tysięcy miłośników angielskiego futbol.

Premier League istnieje od 1992 roku. Na 18-lecie istnienia ligi postanowiono wybrać najlepszą jedenastkę.

Miejsce między słupkami zajął Peter Schmeichel. Linię defensywną tworzą też dwaj inni piłkarze &quot;Czerwonych Diabłów&quot; - Gary Neville i Patrice Evra. Pozostali dwaj obrońcy to John Terry i Tony Adams.

Pomoc w jeszcze większym stopniu została zdominowana przez piłkarzy z Old Trafford. Na lewej flance Ryan Giggs, na prawej David Beckham, a w środku Paul Scholes i piłkarz Liverpoolu - Steven Gerrard.

Gracz &quot;The Reds&quot; wyprzedził takich piłkarzy jak Frank Lampard, Roy Keane i Patrick Vieira.

Wymarzony atak Premier League pochodzi z Francji. Tworzą go: Eric Cantona reprezentujący Manchester United i Thierry Henry z Arsenalu. Wyprzedzili m. in. Alana Shearera, Dennis Bergkamp i Ruud van Nistelrooy.

Najlepszym menedżer w historii Premier League został Alex Gerguson, na którego głosowało aż 64 procent internautów. W ankiecie wzięły udział osoby z całego świata, głównie z Anglii, Stanów Zjednoczonych, Indii, RPA, Singapuru i Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Najlepsza jedenastka w historii Premier League:

Peter Schmeichel - Patrice Evra, Tony Adams, John Terry, Gary Neville, Ryan Giggs, Paul Scholes, Steven Gerrard, David Beckham, Eric Cantona, Thierry Henry.
Menedżer Sir Alex Ferguson


wp.pl
 
Prince de Belial 1,6M

Prince de Belial

Forum VIP
Klaus Bachmann: Wyzwolić prawo, a nie tylko konopie

▶ http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35751,8395804,Klaus_Bachmann__Wyzwolic_prawo__a_nie_tylko_konopie.html

Każde ludzkie zachowanie, które przez prawo jest spychane do podziemia, powoduje tam większe problemy, niż powstałyby po jego legalizacji. Tak jak przy prohibicji, zakaz produkcji, handlu, posiadania i konsumpcji narkotyków powoduje więcej problemów, niż rozwiązuje.Znam kobiety, które nie żałowały, że dokonały aborcję i takie, które tego nie żałowały. Nie znam kobiety, która żałowała, że urodziła dziecko. Dlatego jestem za całkowitą legalizacją aborcji. Ale odradzałbym każdej kobiecie jej dokonanie.

Znam ludzi, którzy piją za dużo i miałem okazję obserwować spustoszenie, jakie ludzie uzależnieni od alkoholu sieją u siebie i w swoim otoczeniu. Nigdy sam się nie upiłem. Ale prohibicję uważam za jedną z największych głupot w historii Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie tworzono lepszych podstaw do powstania przestępczego podziemia niż wtedy.

Nigdy nie korzystałem z usług domów publicznych. Ale jeśli poprawi to los prostytutek i pomoże opanować przemoc i handel ludźmi, to nie mam nic przeciwko legalizacji domów publicznych i uznaniu prostytucji za normalny zawód, włącznie z ubezpieczeniem społecznym i prawem do emerytury.

Nigdy nie paliłem trawki i nie tolerowałem tego w swoim otoczeniu. Ale jestem przeciwny karaniu ludzi, którzy palą marihuanę, dopóki nie szkodzą innym. Więcej nawet: Jestem za legalizacją handlu narkotykami. Jestem nawet za tym, aby zalegalizować obrót twardymi narkotykami i objęcie ich państwowym monopolem - podobnym do monopoli alkoholowych w krajach skandynawskich. Każde ludzkie zachowanie, które przez prawo jest spychane do podziemia, powoduje tam większe problemy, niż powstałyby po jego legalizacji. Tak jak przy prohibicji, zakaz produkcji, handlu, posiadania i konsumpcji narkotyków powoduje więcej problemów, niż rozwiązuje.

Problem w tym, że łatwiej jest zakazać i udawać, że zakaz jest przestrzegany, niż zmierzyć się z problemami bez zakazów. Tak jest, bo żyjemy w kraju, w którym prawo służy większości do narzucenia moralności mniejszości nawet tam, gdzie odstępstwa od tej moralności nikomu nie szkodzą. W innych krajach prawo służy do rozwiązania konfliktów: Naćpany kierowca, narkoman, który kradnie, aby zdobyć pieniądze na następną działkę, są karani za to, że szkodzą innym. Mają prawo zachować się inaczej niż większość, mają też prawo szkodzić sobie, dopóki nikomu innemu nie szkodzą. W takich krajach, ktoś mógłby uczestniczyć w &quot;marszu wyzwolenia konopi&quot; mimo, że jest przeciwnikiem palenia marihuany. Czy w Polsce takie zachowanie byłoby zrozumiałe?
 
Prince de Belial 1,6M

Prince de Belial

Forum VIP
TNS OBOP: 13% Polaków obstawia bukmacherskie zakłady sportowe

http://www.bankier.pl/wiadomosc/TNS-OBOP-13-Polakow-obstawia-bukmacherskie-zaklady-sportowe-2214971.html

Jak wynika z badań przeprowadzonych przez TNS OBOP, 13% dorosłych Polaków brało kiedykolwiek udział w bukmacherskich zakładach sportowych, co stanowi niemal 5 mln mieszkańców naszego kraju. Istotnie statystycznie częściej są to młodzi mężczyźni. Według opinii respondentów uczestnictwo w zakładach jest dla graczy przede wszystkim atrakcyjną formą rozrywki, sposobem spędzania czasu wolnego.



Wyniki badań TNS OBOP pokazują, że uczestnictwo w zakładach wzajemnych w Polsce kojarzone jest przede wszystkim z piłką nożną. Na tę dyscyplinę sportu wskazało aż 61% Polaków. Według kolejnych 33% obstawianie wyników dotyczy wyścigów konnych. Dla porównania – w Czechach drugi najpopularniejszy jest hokej, natomiast w Wielkiej Brytanii obstawiane są przede wszystkim wyścigi konne oraz rywalizacja chartów.

Istotną rolę zakładów wzajemnych w sektorze rozrywkowym potwierdzają przykłady płynące z dojrzałych rynków Europy Zachodniej. Operatorzy w tych krajach, świadczący usługi legalnie, stanowią źródło korzyści dla społeczeństwa i całej gospodarki państwa płacąc podatki i sponsorując kluby i wydarzenia sportowe. Duże wpływy do budżetu państw europejskich przynoszą również zakłady w Internecie. Mimo to, w Polsce – jako jednym z krajów o najbardziej restrykcyjnych regulacjach sektora zakładów bukmacherskich – obstawianie wyników on-line jest zakazane.



„Wśród uczestników zakładów sportowych w Czechach i na Słowacji olbrzymią i wciąż rosnącą popularnością cieszą się zakłady on-line. Stanowią one ok. 40% przychodów branży w tych krajach. Polscy gracze – ze względu na prawne ograniczenia – mogą legalnie obstawiać wyniki tylko w placówkach naziemnych. Niestety ci, którzy preferują korzystanie z tego typu rozrywki za pośrednictwem Internetu, mają do dyspozycji tylko zakłady oferowane przez nielegalnie działających w Polsce bukmacherów zagranicznych. Tę szarą strefę – z której dziś nie są odprowadzane podatki – szacuje się na ok. 3 mld zł. Liczymy na pozytywne zmiany w prawie, które stworzą nam szansę na powtórzenie w Polsce sukcesu z Czech i Słowacji – gdzie Fortuna legalnie oferuje zakłady w Internecie – a także przyniosą wpływy do budżetu państwa” – powiedział Aleš Dobeš, dyrektor generalny Fortuna zakłady bukmacherskie Sp. z o.o.

Zakłady wzajemne to segment silnie powiązany ze sportem i zaangażowany w jego rozwój. Uczestnicy zakładów dostrzegają pozytywne efekty współpracy sponsorskiej operatorów bukmacherskich z polskimi sportowcami. Deklarują ponadto konieczność zwiększania materialnego wsparcia reprezentantów różnych dyscyplin przez bukmacherów oraz są świadomi pozytywnego wpływu udzielanej pomocy na kondycję drużyn sportowych.



Fortuna zakłady bukmacherskie angażuje się w ważne społecznie projekty mające na celu wsparcie polskich sportowców. W 2010 roku Spółka rozpoczęła projekt sponsoringowy „Wspieramy Polską Piłkę Nożną“, dzięki któremu 40 klubów sportowych otrzymało po 32 komplety (2 zestawy na zawodnika) strojów sportowych marki UMBRO. Ponadto, Fortuna aktywnie uczestniczy w integracji osób zamieszkujących przygraniczne tereny Polski i Czech, cyklicznie organizując i wspierając finansowo bieg cieszyński pod hasłem „Sport na granicy”.



Podczas tegorocznych piłkarskich Mistrzostw Świata w RPA Grupa Fortuna odnotowała rekordową sumę przyjętych zakładów bukmacherskich. Kibice w Polsce, Czechach oraz na Słowacji i Węgrzech obstawili za 30 milionów Euro. W samych kolekturach w Polsce odnotowano ponad 800 tysięcy typowań o łącznej wartości ponad 2,5 miliona Euro. Popularność piłkarskich rozgrywek w RPA wśród uczestników zakładów okazała się prawie 3 razy większa niż w przypadku XXI Zimowych Igrzysk Olimpijskich 2010 w Vancouver
 
Do góry Bottom