>>>BETFAN - BONUS 200% do 400 ZŁ <<<<
>>> BETCLIC - ZAKŁAD BEZ RYZYKA DO 50 ZŁ + GRA BEZ PODATKU!<<<
>>> FUKSIARZ - 3 PROMOCJE NA START! ODBIERZ 1060 ZŁ<<<

Ciekawe artykuły

Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Sposób na dobre sędziowanie - zapytaj piłkarza, jak było. To już się sprawdza!

Rafał Stec na blogu dzieli się z czytelnikami pomysłem, jak poradzić sobie z ewidentnymi oszustwami na boisku. Chodzi o to &quot;by arbitrzy w razie wątpliwości mieli obowiązek pytać graczy, czy ci popełnili przestępstw&quot; - pisze dziennikarz Gazety Wyborczej i Sport.pl

Po głośnym szachrajstwie Thierry&#39;ego Henry&#39;ego, który przywiódł Francję do sukcesu w barażu o mundial dwoma subtelnymi dotknięciami piłki ręką, pewien polski sędzia dzielił się ze mną pomysłem, by arbitrzy w razie wątpliwości mieli obowiązek pytać graczy, czy ci popełnili przestępstwo. I delikwent, który skłamie - ewidentnie, detale trzeba by dopracować - byłby srogo karany, np. dyskwalifikacją. Im bezczelniej by oszukał, tym więcej czasu dostawałby na wędrówkę po samym sobie w poszukiwaniu wyrzutów sumienia.

Sędzia Philippe Malige tak właśnie postąpił. W środowym meczu ligi francuskiej Olympique Marsylia - Auxerre najpierw pokazał czerwoną kartkę Bakariemu Kone, którego podejrzewał o uderzenie łokciem Valtera Birsy. Zreflektował się jednak, z gwałtownych protestów gospodarzy wywnioskował, że mógł się pomylić, podszedł do słoweńskiego piłkarza i zapytał, jak było.

Upływała 34. minuta, utrzymywało się 0:0. Czerwona kartka mogła przesądzić o wyniku, marsylczyków dopadł tego wieczora pech, już wcześniej z boiska zeszli ich dwaj powaleni kontuzjami gracze.

Mimo to Valter Birsa - inauguracyjnego gola w reprezentacji strzelił niedawno Polsce - wyjaśnił arbitrowi, że rywal nie wymierzał mu w gniewie sprawiedliwości, lecz nań spadał i jego gesty były przypadkowe.

Sędzia zmienił decyzję. Nie wyrzucił marsylskiego napastnika z boiska, po meczu &quot;po dziesięciokroć&quot; dziękował Słoweńcowi.


- - - -

mysle ze to bardzo ciekawy pomysl dla przeciwników opcji patrzenia na zapis video przez sędziów.
 
fabik10 106

fabik10

Użytkownik
&quot;Rzeczpospolita Wybiórcza

Środowisko kibicowskie w Polsce jest środowiskiem wyjątkowo specyficznym jak na dzisiejsze czasy. Wszechobecna poprawność polityczna, ciągłe nadstawianie policzka lewackim organizacjom, strach przed powiedzeniem głośno tego co się myśli – oto IV Rzeczpospolita Wybiórcza. Szarzy ludzie są prowadzeni przez media niczym bydło na rzeź. Do tej pory szło im w miarę gładko. Jednak ostatnio zaczęli uderzać w sfery, w których napotkali barykady.


Najpierw zaczęła się nagonka na narodowych aktywistów, a doszło nawet do tego, że Prawo i Sprawiedliwość zostało nazwane skrajną prawicą (sic!). Naturalnym następstwem był atak na kibiców. Wprowadzanie drakońskich kar za nikomu nie przeszkadzające środki pirotechniczne (ba, wielu ludzi właśnie dla nich przychodzi na stadiony), masowe nakładanie zakazów stadionowych, projekty ustaw dające pełną bezkarność policji i ochronie przy PACYFIKACJI kibiców, no i wreszcie najważniejsze – medialna propaganda. To wszystko nie udałoby się, gdyby nie cała kampania medialna koncernu ITI oraz Gazety wybiórcz…. To znaczy Wyborczej oczywiście.


Pierwszy zabieg estetyczny to wprowadzenie określenia kibol. Teraz gdy człowiek usłyszy lub przeczyta słowo kibol to już wie - „no nie, znowu coś nawywijali”. I w ten oto sposób akcja pomocy dzieciom z Domów Dziecka organizowana przez kibiców Elany Toruń została nazwana próbą zamazania przez kiboli swoich złych uczynków (dodajmy, że poprzednie tego typu akcje były przyjmowane przez dyrektorów placówek z wielką radością). Tak więc dla uproszczenia tego tekstu przyjmijmy równanie - dziennikarz Gazety Wyborczej, bądź TVN = dziennikarzyna.


Niebezpiecznie duży stał się wpływ właściciela Legii na to, co się dzieje w polskiej piłce. Jako właściciel ITI stara się (zresztą skutecznie) narzucić innym klubom swój tok myślenia. Połączenie sił Gazety Wyborczej, ITI oraz partii rządzącej, będącej w bardzo dobrych stosunkach z Mariuszem Walterem, tworzy prawdziwą krucjatę. Doszło do takiego absurdu, że pedofil dostaje mniejszy wyrok niż młody chłopak, który odpali racę na stadionie. Medialną gwiazdą stał się Grzegorz Schetyna, znany wśród swoich „biznesowych” przyjaciół jako Grześ. Sam siebie kreował na Margaret Thatcher polskiej polityki. Jednak jego plany stworzenia współczesnego apartheidu zostały zniweczone przez tajemniczego bandytę o jednej ręce.


Stadion warszawskiej Legii stał się już niejako symbolem nierównej walki kibiców z okupantem. Najpierw nasłanie policji na kibiców idących spokojnie na derby z Polonią. Zresztą dziwnym trafem stacja TVN wysłała tam wszystkie swoje dziennikarzyny uzbrojone w kamery z całego studia. I ogłoszono pierwszy sukces – kibole z widelcami i łyżkami, którzy ruszyli na Konwiktorską, a po drodze na pewno chcieli zaatakować żydów, zostali złapani! Nic to, że tłum 800 agresywnych kibiców nie mógłby zostać utrzymany przez tyle policji ile tam było. Nic to, że trzymano ich jak bydło bez picia, jedzenia, ani toalety. Nic to, że zostali potraktowani gazem. Grunt, że kibol załatwiony na rok cały. Gdzie tu równość wobec prawa? Czy każdy może być tak potraktowany? Czy kibice to podludzie, których trzeba wrzucić do obozu i zagazować? Tak to wygląda i ludzie za sprawą mediów dają na to przyzwolenie.


Walter z kliką raz po raz pokazuje, że nie ma szacunku dla ludzi, którzy są z tym klubem od wielu lat. Flagi, które dla kibica są świętością niczym niegdyś sztandar dla rycerza, zostały wyrzucone z magazynu jak śmieci. Ostatnio nawet zakazano wieszać ich na płocie. To przepychanie się kibiców z ludźmi, dla których klub jest tylko biznesem, trwa już kolejne sezony. Taką kulminacją było skandowanie przez kibiców Legii „jeszcze jeden” w kierunku Waltera (po śmierci jednego z dwóch właścicieli ITI). Może i było to niesmaczne, jednak nie łamało prawa, a mimo to ochrona postanowiła usunąć gniazdowego ze stadionu, Resztę kibiców zagazowano, a następnie wręczono im zakazy stadionowe za opuszczenie miejsca. Ciekawe tylko czy Szanowny Wszechmogący Pan Walter siedziałby na miejscu ze łzawiącymi oczami i odruchami wymiotnymi. To jednak jest nieważne, bo to była kolejna pożywka dla brukowców pokroju GW. I tu jest kolejny absurd, bo nie tak dawno ta gazeta wychwalała akcję z koszulkami typu - jestem gejem, mam aids czy nie płakałem po Papieżu. Podwójna moralność?


Kolejną niezrozumiałą dla mnie rzeczą jest przekonywanie każdego, że wpuszczanie kibiców Legii na swój stadion jest niedozwolone. Przepis jasno stanowi, że grupy kibiców przyjezdnych, poprzez klub muszą wysłać listę imienną. Jednak nie dotyczy to wejścia na sektor gospodarzy. Jeśli ktoś przyjedzie i kupi bilet na sektor gospodarzy to należy mu się takie samo traktowanie jak innych kibiców z tego miasta. Prawo takie jest zapisane w Konstytucji Rzeczypospolitej, nie Rzeczypospolitej Wybiórczej. Jeśli klub wymaga przy zakupie biletów danych takich jak Imię, Nazwisko czy PESEL to po podaniu tych danych wszystko jest formalnie zgodne z przepisami. A dziennikarzyny antykibicowskich mediów niech dalej zaklinają rzeczywistość i uważają, że to oni stanowią prawo.


Jednym z głównych mitów, dotyczących kibiców, jest walka siekierami, nożami itp. I pytanie do ludzi nie będących kibicami – czy widzieliście kiedyś kibiców idących na mecz z siekierami, tasakami, maczetami itp.? Nie! Jest to bzdura. Populizm w najczystszej postaci. Te czasy minęły już dawno i teraz na stadionach widać całe rodziny z malutkimi dziećmi, ubrane w barwy klubowe. Stadion co prawda to nie teatr i zdarzają się wulgaryzmy, lecz tak naprawdę gdzie ich nie ma? Dlaczego dziennikarzyny chcą rozliczać kibiców nie patrząc na swoje środowisko? Czy naprawdę przeciętny dziennikarzyna uderzając się młotkiem w palce mówi – „o niedobrze, sądzę, iż byłem nieostrożny, aczkolwiek następnym razem dołożę wszelakich starań, aby ta sytuacja nie miała ponownie miejsca”. HIPOKRYZJA.


Dziennikarzyny są to osoby publiczne. Ich twarz zna lub może poznać każdy kto chce. Dlaczego więc ci zgłosili na policję fakt umieszczenia ich zdjęć na stronie www.konieciti.pl? Czyżby uważali, że brzydko na nich wyszli? A może wolą obrzucać błotem anonimowo? Zresztą skoro jesteśmy przy tej stronie to ciekawostką jest fakt, iż transparent o treści http://www.konieciti.pl został uznany za uwaga, uwaga… obraźliwy. Chyba się starzeję i nie nadążam za nowymi słowami, w każdym bądź razie teraz, gdy ktoś was obrazi, to rzućcie mu prosto w twarz bez mrugnięcia okiem – Ty http://www.konieciti.pl! A co?! Niech mu pójdzie w pięty.


I tak podsumowując. Jeśli ktoś ma niskie ciśnienie i chce je sobie podnieść to polecam Gazetę Wyborczą oraz TVN. Jeśli natomiast ktoś ceni sobie nieco lepszych dziennikarzy to poziom wyżej jest Bravo Girl. I nie ważne co mówią o kibicach w mediach. Liczy się prawda!
&quot;

źródło: http://www.mks-korona-kielce.pl/news/show/1212/

:]
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Nedelmann: Doczekam legalnej marihuany

http://www.przekroj.com.pl/wydarzenia_swiat_artykul,5712.html

polecam !

- - - -

O tym, skąd wzięła się narkotykowa prohibicja i dlaczego trzeba z nią skończyć, opowiada Ethan Nedelmann, założyciel i prezes Drug Policy Alliance, największej amerykańskiej organizacji zabiegającej o reformę polityki narkotykowej

Zgadza się pan, że narkotyki są złe?
– Same w sobie nie są ani złe, ani dobre. Alkohol – legalny narkotyk – ma walory smakowe, w umiarkowanych ilościach przynosi odprężenie, może nawet mieć korzystny wpływ na zdrowie. Ale są ludzie, którzy niszczą siebie, swoje rodziny i robią straszne rzeczy pod jego wpływem. To samo tyczy się wszystkich narkotyków. Przede wszystkim trzeba zaakceptować, że narkotyki – te legalne i nielegalne – są globalnie pożądanym produktem. Jak kawa. Gdy brazylijskie plantacje wytnie mróz, świat nie wypije przecież mniej kawy, tylko więcej jej sprzedadzą producenci z Sumatry czy Kenii. To samo tyczy się narkotyków – zlikwidujesz produkcję w jednym miejscu, wyskoczy gdzie indziej.

Ten – jak pan mówi – „globalnie pożądany produkt”, z wyłączeniem alkoholu i tytoniu, objęty jest międzynarodową prohibicją umocnioną kilkoma konwencjami ONZ. Uderzająca jest konsekwencja świata w braku zgody na zalegalizowanie pewnych substancji. Z czego ona wynika?
– Największą siłą sprawczą globalizacji reżimu prohibicyjnego był rząd Stanów Zjednoczonych. Do końca XIX wieku większość nielegalnych dziś narkotyków – opium, heroina, kokaina, konopie – była legalna. Delegalizacja nie wzięła się z badań niezależnych komisji naukowo--medycznych, które by orzekły: tytoń i alkohol są mniej niebezpieczne, a reszta bardziej. To wszystko były decyzje polityczne, a chodziło o to, kto zażywa narkotyki. Do lat 70. XIX wieku głównym konsumentem opiatów były białe kobiety w średnim wieku. Nie mieliśmy aspiryny czy penicyliny, warunki sanitarne były złe, ludzie chorowali. Opium było więc panaceum na wszystkie bolączki, a szczególnie chętnie sięgały po nie kobiety, które przechodziły menopauzę, miewały migreny, depresję i tak dalej. Nikomu nie przeszło przez myśl, żeby wtedy opium zdelegalizować. Ale potem przyjechali Chińczycy, którzy pracowali przy budowie kolei, w kopalniach i przywieźli tradycję palenia opium – wracali do domu i palili fajkę opium, tak jak robili to w swojej ojczyźnie. Biali ludzie bali się też, że żółci zwabią białe kobiety do swoich opiumowych melin.

Czysta ksenofobia?
– Oczywiście. Pierwsze prawa antyopiumowe wprowadzone w Kalifornii i Newadzie w latach 70. XIX wieku skierowane były przeciw Chińczykom. Pierwsze prawa antykokainowe z początku poprzedniego stulecia pojawiły się na Południu i wymierzone były przeciw czarnym pracującym w portach. Pierwsze zakazy dotyczące marihuany to południowy zachód USA i cios w Meksykanów. Ten sam schemat – przyjeżdżają, zabierają pracę dobrym białym ludziom, a w domu palą te dziwnie pachnące papierosy. Podobny mechanizm działał w Wielkiej Brytanii czy w Australii.

Jak funkcjonował rynek przed prohibicją? Kto dostarczał narkotyki, kto na tym zarabiał?
– Różnie to wyglądało. Opium można było kupić w aptece albo w sklepiku na rogu. Produkowano je na miejscu w USA. Marihuanę uprawiało się samemu, przecież to zwykły chwast. Kokaina przypływała do portów z kupcami z Ameryki Południowej. Poza tym narkotyki zawierało wiele legalnych produktów, jak coca-cola, która przecież swoją nazwę wzięła od kokainy. Wiele leków było mieszankami opiatów i kokainy. Niektóre z nich były szkodliwe, inne nie. Ale choć przed prohibicją większy procent populacji niż dziś zażywał narkotyki, to delegalizacja dramatycznie zwiększyła negatywne konsekwencje ich zażywania.

Minęło sto lat od pierwszej międzynarodowej konferencji antyopiumowej w Szanghaju. Czy można wrócić do czasów sprzed prohibicji?
– Nie. Jesteśmy w całkiem nowej sytuacji. Dlatego nie apelujmy o wolny rynek narkotyków. Wnioskujemy o politykę kontroli i pełną regulację. Ludzie popełniają błąd, myśląc, że prohibicja jest ostateczną formą regulacji. Jest na odwrót. Przedmiot prohibicji wymyka się spod kontroli państwa i przechodzi w gestię przestępców. Jest kompletnie nieuregulowany. Nie da się ustalać norm – komu wolno, komu nie wolno, jak sprzedawać, w jakich ilościach i jakich standardów jakości się trzymać. My nie mówimy: uwolnić narkotyki! Mówimy: podatek, regulacja, kontrola, edukacja. Przecież to jest model, który dobrze funkcjonuje w przypadku wielu produktów i dziedzin życia społecznego. Papierosy są w gestii rządów i Światowej Organizacji Zdrowia. Mamy międzynarodową konwencję antytytoniową – ale nie prohibicyjną, tylko regulacyjną. Tytoń jest zagadnieniem zdrowia publicznego, a nie kryminalnym. Ten model sprawdziłby się w przypadku innych narkotyków.

Odejście od prohibicji musi być globalne. Jeśli część świata pozostanie nieuregulowana, dalej będzie szmugiel, kartele na tym zarabiające i zbrodnia z tym związana.
– Ani globalnie, ani w żadnym pojedynczym kraju nie jest możliwe automatyczne przejście z prohibicji do pełnej regulacji. To będzie powolny proces. Ewolucja. To jest wizja innego radzenia sobie z narkotykami w społeczeństwie, gdzie działanie systemu karnego jest zredukowane do minimum, ale organy ścigania nadal mają swoją rolę. Świat, w którym uzależnienie jest kwestią medyczną, a nie kryminalną, a ludzie, którzy zażywają narkotyki, nie robiąc nikomu krzywdy, nie są przedmiotem zainteresowania władzy. To jednak wizja wielopokoleniowa. Żyjemy w pierwszym pokoleniu rodzącego się globalnego ruchu na rzecz zakończenia obecnego systemu polityki narkotykowej.




Ale już dziś mówicie: skończmy wojnę z narkotykami. Dopóki wasza wizja się nie ziści, Meksyk ma pozwolić kartelom przejąć kontrolę nad państwem, a Kolumbia odpuścić utrzymującej się z kokainy FARC?
– Potrzebna jest pragmatyczna strategia. Popatrzmy na miasta: w każdym jest prostytucja i są narkotyki. Można sobie z tym radzić na wiele sposobów. Można robić ciągłe naloty – alfonsi i dilerzy rozpierzchną się po całym mieście, zostaną zepchnięci do głębokiego podziemia, co spotęguje przemoc z tym związaną. Ciut lepszą strategią jest dzielnica czerwonych świateł – zamykamy pewne zjawiska w jednym punkcie, staramy się je kontrolować, na ile się da. Ale można też przymknąć oko i pozwolić na działanie agencji towarzyskich czy drobnych dilerów. W Nowym Jorku są dziesiątki marihuanowych agencyjek. Drukują nawet wizytówki. Tak jak możesz zamówić sobie panią lub pana do towarzystwa, tak samo dzwonisz do nich i przywożą ci trawkę pod drzwi. Miasto o tym wie, numery są w gazetach. Te agencje nie mają interesu się rozrastać, bo wiedzą, że wtedy policja się do nich dobierze. Mają skromny pakiet klientów, nie ma wojen gangów, nikomu nie dzieje się krzywda. W ten sposób do pewnego stopnia stabilizuje się sytuację.
W Meksyku potęga karteli nie jest nowa. Od 40 lat w niektórych miastach nie zostaniesz burmistrzem bez pobratania się z gangsterami. Błąd prezydenta Felipe Calderóna polega na tym, że strzela się wszędzie ze wszystkimi, zamiast strategicznie zabrać się do najpotężniejszych karteli i wykorzystać animozje między nimi. Efekt będzie taki, że PRD [Partia Rewolucji Demokratycznej – przyp. red.] wróci do władzy – już odzyskali Kongres – i odnowi porozumienie z mafią. Wojna ucichnie, każdy dostanie swoją kasę i interes dalej będzie się kręcił.

Tylko jakieś 20 tysięcy trupów później.
– Właśnie. Afganistan dostarcza dziś na światowe rynki 90 procent heroiny. Wyobraźmy sobie, że przez masowe kampanie oprysków eliminujemy całkowicie tamtejsze uprawy maku. Co się dzieje? Świat przestaje brać heroinę? Nie. Mamy powrót upraw w Birmie, w Pakistanie czy Kolumbii. Tak jak z kawą. Pytanie – co robić? Moja odpowiedź: niech Afganistan będzie światową dzielnicą czerwonych świateł dla heroiny.

Ale ta heroina finansuje talibów!
– Pamiętajmy: pragmatyczna strategia. Wyeliminowaliśmy problem heroiny we wschodniej Azji i Pakistanie. Akceptujemy, że Afganistan będzie jedynym wielkim producentem opiatów. Co dalej? Kombinujemy, jak odebrać interes talibom i skierować go w ręce innych ludzi – może złych i skorumpowanych – ale takich, z którymi da się pracować. To cyniczna polityka, ale jedyną alternatywą jest uciskanie chłopów i popychanie ich w objęcia talibów. Richard Holbrooke, od niedawna wysłannik USA do Afganistanu i Pakistanu, ogłosił, że NATO skupi się na największych przemytnikach i nie będzie nękać plantatorów.

Czyli chce realizować pragmatyczną strategię?
– Do pewnego stopnia. Jaki jest interes NATO w Afganistanie? Pokój, stabilizacja, zneutralizowanie Al-Kaidy. Dziś 50 procent tamtejszego PKB to biznes heroinowy. Jak to zlikwidujemy, miliony ludzi pogrążą się w jeszcze większej nędzy. To nie przyniesie stabilizacji. Dopóki mamy prohibicję, potrzebne są polityczne strategie redukcji szkód z nią związanych. Początki takiego myślenia widać w Afganistanie, ale też w Kolumbii, gdzie prezydent Álvaro Uribe skupia się na eliminowaniu największych przemytników związanych z FARC, ale z innymi po cichu współpracuje. W Boliwii Evo Morales pozwala drobnym farmerom uprawiać kokę na kilku hektarach. Uprawiasz za dużo – jesteś ścigany. To eliminuje wielkich producentów.

Tylko że duża część towaru zostaje przejęta przez międzynarodowe syndykaty i idzie dalej w świat.
– Z perspektywy boliwijskiej to jest pragmatyczna polityka. Morales nie ma u siebie problemów z kartelami, nie mają siły politycznej jak w Kolumbii czy Meksyku, nie zagrażają stabilności państwa. Krytycy Boliwii w USA grzeszą hipokryzją, bo my realizujemy dokładnie tę samą strategię. Skąd pochodzi wspomniana marihuana na telefon w Nowym Jorku czy w innych miastach? To amerykański produkt od setek drobniutkich plantatorów. Dopóki uprawy są małe, państwo przymyka oko. Oczywiście zgodnie ze słowami noblisty Thomasa Schellinga – że przestępczość zorganizowana polega na okradaniu niezorganizowanych przestępców – nad wszystkim stoimafia. Drobny diler lub producentodpala miesięczny haracz i ma względny spokój. I tu wracamy do naszej wielopokoleniowej wizji: zamiast mafii postawmy nad tym państwo. Podatek, regulacja, kontrola, edukacja.

Na jakim etapie jest dziś globalny ruch na rzecz reformy polityki narkotykowej?
– Tam, gdzie ruch na rzecz abolicji niewolnictwa był w 1820 roku, emancypacja kobiet na przełomie XIX i XX wieku, a ruch gejowski w późnych latach 60. Czyli coś zaczyna się dziać. Ludzie o zdroworozsądkowym podejściu do świata i duża część elity intelektualnej już rozumieją, że właśnie tędy droga. Po naszej stronie są argumenty ekonomiczne: prohibicja kosztuje miliardy. Ale strach i uprzedzenia ciągle są wielkie. Obrońcy status quo zawsze grają na ludzkim strachu o „nasze kobiety i dzieci”: „Czarni posiądą nasze białe kobiety, jeśli pozwolimy, by byli nam równi”, „Jak damy prawa homoseksualistom, zdeprawują nasze dzieci”. Z narkotykami jest tak samo.

Ale jest postęp?
– Tak, poparcie dla legalizacji konopi wyraża dziś 40 procent Amerykanów, a wśród ludzi przed trzydziestką – grubo ponad połowa. O potrzebie debaty nad polityką narkotykową mówi republikański gubernator Kalifornii Arnold Schwarzenegger. Obama zmienił kierunek w polityce międzynarodowej – jest poparcie USA dla redukcji szkód. Myślę, że doczekam legalnej marihuany. Pozostałą robotę wykonają następne pokolenia.

rozmawiał Maciej Jarkowiec
„Przekrój” 43/2009

* - Doktor Ethan Nedelmann, ur. 1957 w Nowym Jorku. Absolwent Harvardu i London School of Economics. Założyciel i prezes Drug Policy Alliance, największej amerykańskiej organizacji zabiegającej o reformę polityki narkotykowej
 
fabik10 106

fabik10

Użytkownik
Choć Brytyjczycy uchodzą ciągle za wzór w walce z chuliganami, statystyki nie przemawiają na ich korzyść. Od trzech lat stale rośnie ilość zatrzymań. Największy wzrost odnotowano w liczbie wtargnięć na boisko – wynika z raportu tamtejszego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych za sezon 2008/09. Opublikowany w grudniu raport „Statistics on Football-Related Arrests &amp; Banning Orders 2008/09” pokazuje, że liczba zatrzymanych przy okazji meczów w Wielkiej Brytanii rośnie od trzech lat. Co więcej, obecnie zbliża się do pułapu, na jakim była 9 lat temu, kiedy wprowadzono nowe, bardzo ostre przepisy. Czyżby zmiany w prawie były nieskuteczne?
Rosną frekwencje i zatrzymania
Brytyjskie stadiony w sezonie 2008/09 odwiedziła rekordowa liczba prawie 34 milionów widzów, z czego aż 13,5 miliona to bywalcy stadionów Premier League, a kolejne 10 milionów oglądało mecze na zapleczu ekstraklasy, w Championship. Dalej kolejno League One (4,2 miliona), League Two (2,3 miliona) i Puchar Anglii (2,1 miliona). Łącznie wzrost jest niewielki, wynosi ok. 1%.
Niewielki wzrost frekwencji to nie problem, gorzej z liczbą aresztowanych na meczach. Ta niepokojąco zbliża się do poziomu prawie 4 tys. osób w sezonie, który odnotowano (patrz, wykresy pod tekstem) w 2001 roku, zaraz po wprowadzeniu nowej ustawy, tzw. Football Supporters Act. Tendencja jest niepokojąca, bo w pierwszych latach od wprowadzenia przepisów wyraźnie spadała liczba aresztowanych w związku z meczami. Najniższy poziom udało się osiągnąć w roku 2006, kiedy zatrzymano tylko 3 tys. kibiców. W sezonie 2008/09 ta liczba wzrosła do 3752 osób.
Coraz surowiej
Nie raz już informowaliśmy, że na Wyspach Brytyjskich przepisy dalej są zaostrzane, czasem do granic absurdu. Tak było w przypadku kibiców Tottenhamu aresztowanych za obrażanie zawodnika Portsmouth, Sola Campbella. Choć sprawa rozeszła się po kościach, bo chodziło m. in. o użycie słowa „gej”, statystyki uwzględniają takie przypadki. Liczba odnotowanych zatrzymań za dyskryminację na trybunach wzrosła znacząco z 24 do 36, choć i tak stanowi bardzo niewielki odsetek wszystkich aresztowanych. Na czele jak co roku sprawy błahe, czyli zakłócenie porządku (1560) i nadużycie lub spożywanie w nieodpowiednim miejscu alkoholu (1181) – w obu przypadkach liczba wykroczeń nieznacznie spadła. Dalej plasują się akty agresji (354) – szczegóły znajdziecie na wykresie poniżej. Przyczyną aresztowań, która pojawiała się znacznie częściej niż sezon wcześniej, były wtargnięcia na murawę (245 z 203), a liczba ta pewnie dalej będzie rosła w kolejnej edycji raportu, chociażby po fatalnych derbach Londynu między West Ham a Millwall.
Źli chłopcy dalej źli
Skoro już o Millwall wspominamy, klub ten należy do przodowników na niechlubnej liście wydawanych zakazów. Obecnie na kibicach tego klubu ciąży 110 zakazów – gorsi są tylko fani Leeds (162) i Cardiff City (124). Na piątym miejscu znalazł się beniaminek z Wolverhapmton z 98 zakazami. Wszystkie z tych zespołów słyną z problemów z chuliganami.
Niespodziewanie czwartym klubem z największą ilością zakazów jest Newcastle (99), które prawie połowę (46) wszystkich ciążących na jego kibicach zakazów otrzymało właśnie w sezonie 2008/09. W liście obejmującej tylko zakazy wydane w tamtym sezonie Newcastle zdecydowanie lideruje, wyprzedzając Middlesbrough (37) i Swansea (35).
źródło:forum.ll.pl
 
M 27,2K

madangelo

Forum VIP
Bywają w futbolu takie chwile, w których wynik meczu staje się sprawą drugorzędną i nawet piękne gole nie cieszą jak zwykle. Są takie chwile, kiedy rywalizacja oraz walka o sukcesy schodzą na drugi plan. Są właśnie takie chwile jak te, których świadkami byli kibice Starej Damy zgromadzeni na Stadio Olimpico w Turynie ostatniego dnia maja 2009 roku. Po ośmiu latach gry w biało-czarnej koszulce Juventusu zejściu Pavla Nedveda po raz ostatni towarzyszyły gromkie brawa na stojąco...

Chwilę po końcowym gwizdu starcia Juventusu z Lazio Pavel stanął przed kamerami włoskiej stacji sportowej Sky Sport. &quot;Od dziś kończę z bieganiem. W końcu będę mógł poświęcić się rodzinie, która czekała na mnie przez te wszystkie lata&quot; - powiedział czeski pomocnik po zakończeniu meczu. Spotkania symbolicznego, bo drużyn, którym poświęcił 13 lat swojego życia. Na Półwysep Apeniński i do Lazio trafił w 1996 roku, do Juventusu pięć lat później. Zanim to jednak wszystko nastąpiło...

Ze Skalnej po wicemistrzostwo Europy


Pavel Nedved urodził się 30 sierpnia 1972 roku w czechosłowackim jeszcze wówczas miasteczku Skalna, położonym niedaleko Chebu. Miłością do piłki zaraził go ojciec Vaclav, który był piłkarzem drugoligowego RH Cheb, klubu, w który Pavel podjął treningi w 1985 roku. Wcześniej przez osiem lat był piłkarzem młodzieżowych sekcji amatorskiego zespołu z rodzinnego miasteczka TJ Skalna, w którym treningi rozpoczął mając pięć lat. Przygoda z RH Cheb nie trwała jednak długo. Jeszcze w szkole podstawowej Pavel otrzymał propozycję gry w Pilznie. W drugoligowej Skodzie zadebiutował wkrótce po osiemnastych urodzinach.
Niemal każdej zmianie barw klubowych Nedveda towarzyszyły ciekawe okoliczności. W 1988 roku po szesnastoletniego zawodnika Skody Pilzno zgłosiła się Sparta Praga. Na transfer zgody nie wyraził ojciec, ponieważ syn... nie otrzymał promocji do następnej klasy. Na podbój stolicy pojechał dopiero po uzyskaniu średniego wykształcenia. Najpierw w drużynie Dukli odbył służbę wojskową, a po kilku miesiącach znalazł się w Sparcie. Jako jej zawodnik 5 czerwca 1994 roku meczem z Irlandią (3:1) zadebiutował w reprezentacji Czech, by już po dwóch latach przywieźć z Mistrzostw Europy w Anglii srebrny medal.
Trochę nieopatrznie jeszcze przed wyjazdem na angielski turniej podpisał kontrakt ze... słowackim FC Koszyce. Formalnie był zawodnikiem tego klubu jeszcze przez miesiąc po Euro 1996, ale nie stawił się na żadnym treningu. Miał atrakcyjniejsze propozycje z PSV Eindhoven i Lazio Rzym. Menedżer Pavla, Zdenek Nehoda zatrudnił najlepszych prawników, aby uwolnić Nedveda od wcześniejszych zobowiązań. Udało się. Lazio, którego trenerem był wówczas Czech Zdenek Zeman zapłaciło Słowakom 4,4 miliona dolarów. Pavel zakończył występy w czeskiej lidze na 117 meczach i 26 golach.

Przeprowadzka do Italii


Nedved szybko odnalazł się w nowych realiach i stał się podstawowym zawodnikiem Lazio. W Serie A zadebiutował 7 września 1996 roku w przegranym 0:1 spotkaniu z Bologną. Radził sobie dobrze, w sezonie strzelił 11 goli. Po roku zdobył pierwsze trofea we Włoszech w postaci Pucharu i Superpucharu Italii (wygrany mecz z Juventusem, w którym Pavel zdobył jedną z bramek). O zawodnika zaczęły zabiegać coraz lepsze zespoły. Najkorzystniejszą ofertą piłkarza kusiło Atletico Madryt, jednak odrzucił ją tłumacząc decyzję chęcią pozostania we Włoszech i Lazio.
Później przyszedł sukces w ostatniej historycznej edycji Pucharu Zdobywców Pucharów. Nedved strzelając w 81. minucie meczu zwycięską bramkę w starciu przeciwko Realowi Mallorce przeszedł do historii jako ostatni strzelec gola w tych rozgrywkach. Później nadszedł czas na triumf w Superpucharze Europy przeciwko Manchesterowi United, a w 2000 roku na pierwsze scudetto, które Lazio zdobyło w ostatniej kolejce sezonu kosztem... ponownie Juventusu.
Nedved był ulubieńcem kibiców. Za czasów jego gry w klubie Biancocelesti odnosili największe sukcesy w historii klubu. Od zakończenia sezonu 2000/2001 Lazio zaczęło jednak popadać w kłopoty finansowe i era ich sukcesów powoli zaczęła dobiegać końca.

Samolotem do Juve

Do Juventusu Pavel Nedved przybył latem 2001 roku za prawie 35 milionów dolarów, dzięki czemu stał się najdroższym czeskim piłkarzem w historii. Długo wydawało się, że transfer pozostanie jedynie w sferze marzeń Bianconerich. Znacznie wcześniej o Czecha zabiegał Manchester United, który oferował ponad 30 milionów dolarów, ale Lazio pozostawało nieugięte. Zresztą, ku ogromnemu zadowoleniu rzymskich kibiców, którzy darzyli Czecha szczególną sympatią. Kiedy 15 czerwca przedłużył kontrakt z Lazio do 2006 roku (miał zarabiać 3,7 miliona dolarów rocznie), wszystko wydawało się być przesądzone. Turyńczycy jednak nie tracili nadziei i nie ustawali w staraniach. Pewnego lipcowego dnia z Pragi do stolicy Piemontu przetransportował Pavla prywatny samolot braci Agnellich. Szybko ustalono szczegóły transferu. Lazio otrzymało dokładnie 34,5 miliona dolarów, a samemu pomocnikowi zagwarantowano kontrakt na cztery lata i zarobki rzędu 4,5 miliona dolarów za sezon. W Rzymie zawrzało, a kibice całą złość skierowali przeciwko prezydentowi Sergio Cragnottiemu. Natomiast w Turynie zaczęto się cieszyć z pozyskania zawodnika, który miał wypełnić lukę po sprzedanym do Realu Madryt za rekordową sumę 65 milionów dolarów Zinedine Zidanie.

Początek przygody ze Starą Damą


Początkowo Nedved nie spisywał się najlepiej w koszulce Bianconerich. Przez pierwszą część sezonu zgrywał się z drużyną. Eksplodował w rundzie wiosennej i stał się jednym z najpewniejszych punktów w linii pomocy Juventusu. Wraz z kolegami z drużyny sięgnął po 26. scudetto dla Starej Damy, a swoje drugie. Była to jednak dopiero cisza przed burzą. Pełnia jego talentu eksplodowała bowiem w sezonie 2002/2003. Dzięki obecności Nedveda Juventus nie odczuwał braku nawet takich piłkarzy jak Del Piero czy Trezeguet, którzy leczyli przez pewien czas kontuzje. Nedved grał jak zaczarowany. W jednym z wywiadów, Marcello Lippi żartował: &quot;Ten chłopak chyba nawet przez sen biega!&quot;. Nie bezpodstawnie, Nedved biegał po boisku przez pełne 90 minut bez chwili wytchnienia. Lippi nie musiał mieć żadnej koncepcji, na jakiej pozycji ustawić Pavla. On po prostu wychodził na boisko. Sam znajdował dla siebie dogodne pozycje. Często je zmieniał, przez co był nie do upilnowania przez zawodników drużyny przeciwnej. Był na ustach całej futbolowej Italii i Europy. Od razu zaczęto go przymierzać do Złotej Piłki oraz innych nagród na najlepszego piłkarza świata.

Najgorsza chwila w karierze

Jaką miał receptę na tak wspaniałą grę? Jak sam mówił: &quot;Moja gra i życie jest bardzo proste. Jestem zwykłym robotnikiem&quot;. Praca, praca i praca - tylko dzięki niej Pavel osiągnął tak wielki sukces. &quot;Nie jestem takim piłkarzem jak np. Zidane, który ma futbol we krwi. Na wszystko musiałem bardzo ciężko zapracować&quot; - przyznał. U Marcello Lippiego, który podobno aplikował swego czasu najcięższe treningi w Serie A, bardzo często nie wracał z kolegami do szatni. &quot;Jeszcze się trochę porozciągam...&quot; - tłumaczył. Wszyscy jego trenerzy zapewniali, że nie natknęli się na piłkarza, który wysiłku potrzebuje jak powietrza.
Nedved pewnie poprowadził Juventus do 27. scudetto oraz do finału Ligi Mistrzów. W półfinałowym meczu z Realem rozegrał wspaniałe spotkanie. Był wraz z Del Piero i Treze najlepszym piłkarzem na boisku. Juventus pokonał Real 3:1 i awansował do wielkiego finału. Radość była przeogromna, jednak tego dnia Nedved przeżył prawdziwy dramat. W 82. minucie za faul na Stevie McManamanie zobaczył żółty kartonik. Była to druga żółta karta w ówczesnych rozgrywkach Champions League, a to wedle przepisów UEFA wykluczało Pavla z finału. Duracell, jak zwykli mawiać na niego kibice, padł na kolana okrywając twarz rękoma. Piłkarz, który wyznał kiedyś, że nigdy nie czuje się wyczerpany, najważniejszy mecz sezonu swojej drużyny musiał oglądać z trybun. Ten, który na grę w tym finale zasłużył najbardziej. &quot;&lt;&gt;Aż chce się umrzeć z bólu...&quot; - komentował całą tę sytuację. Juventus przegrał finał z Milanem po serii rzutów karnych, a za główną przyczynę porażki uważano brak na boisku właśnie Nedveda.

Z Juventusem do końca


Pavlowi i jego rodzinie bardzo odpowiadało życie w Turynie, a samemu zawodnikowi współpraca z Juventusem. Przed rozpoczęciem sezonu 2003/2004 Czech zapowiedział, że chciałby zakończyć karierę w zespole Bianconerich. W sierpniu Juventus w Nedvedem w składzie sięgnął w Nowym Jorku po Superpuchar Włoch, pokonując w rzutach karnych Milan. Potem pod koniec roku przyszedł czas na szereg osobistych wyróżnień za wyjątkowo udany sezon, w tym jedno, chyba najważniejsze - Złota Piłka magazynu France Football dla najlepszego piłkarza globu!
Sezon w wykonaniu Starej Damy był jednak średnio udany. Dopiero zmiana na ławce trenerskiej po jego zakończeniu, odejście Marcello Lippiego i przybycie Fabio Capello przyniosły kolejne sukcesy, w postaci dwóch z rzędu mistrzostw Italii. W Lidze Mistrzów Juventus nie był w stanie wiele zdziałać, a to właśnie triumf w Champions League był największym marzeniem Pavla.
Lato 2006 roku przyniosło w środowisku Bianconerich sporo rozczarowań. W wyniku afery Calciopoli wielu piłkarzy stanęło przed nie lada dylematem: odejść z klubu i walczyć z innymi drużynami o najwyższe cele lub pozostać w Juve i grać na zapleczu Serie A... Pavel nie wahał się ani przez chwilę. &quot;Piłkarze odchodzą, mężczyźni zostają&quot; - skomentował swoją decyzję o pozostaniu w klubie. Był wśród pięciu wspaniałych (obok Davida Trezeguet, Mauro Camoranesiego, Gianluigiego Buffona i Alessandro Del Piero), którzy nie opuścili klubu w najgorszym dla niego okresie w historii.

Powrót na szczyt


Przygoda Juventusu z drugą ligą trwała zaledwie rok. Wcześniej, po Mistrzostwach Świata w Niemczech Pavel zrezygnował z dalszej gry w reprezentacji Czech, by móc skupić na występach w klubie. Kolejny sezon Bianconeri rozpoczęli już w Serie A i spisywali się tam bardzo dobrze. Miejsce na podium po sezonie 2007/2008 w roli beniaminka było wydarzeniem historycznym, w dodatku dającym Bianconerim okazję powrotu na europejskie boiska. Po przebrnięciu przez eliminacje Stara Dama ponownie znalazła się w Lidze Mistrzów, a Pavel ponownie zaczął marzyć o końcowym triumfie w tych rozgrywkach.
Nie powiodło się. Po przegranym dwumeczu 1/8 finału z Chelsea Nedved podjął decyzję o zawieszeniu butów na kołku po zakończeniu sezonu. Początkowo nikt nie traktował tego poważnie, bo już w przeszłości kilka razy Czech dawał się namówić na kontynuowanie kariery. Jednak nie tym razem.
Swoją wolę Pavel ogłosił na dzień przed kończącym sezon 2008/2009 meczu z Lazio. &quot;Po ośmiu latach gry w Juventusie przyszedł czas by zakończyć przygodę ze Starą Damą. Chciałbym podziękować wszystkim kibicom, kolegom z boiska oraz całemu środowisku Bianconerich za wsparcie, na które zawsze mogłem liczyć przez te wszystkie lata. Z Juventusem wygrałem cztery mistrzostwa Italii, zdobyłem także Złotą Piłkę. Chciałbym podziękować mojej żonie Ivanie oraz dzieciom, którzy byli blisko mnie i pomagali mi osiągać nadzwyczajne sukcesy. Z Juventusem wiążą mnie silne uczucia. Jestem szczególnie wdzięczny rodzinie Agnellich, która dała mi szansę gry w tak wielkim zespole&quot; - dziękował Nedved. Dzień później rozegrał swój ostatni mecz. Mecz, który na zawsze, podobnie jak osiem lat spędzonych w Turynie, pozostanie w pamięci kibiców Stare Damy na zawsze.


___
juvepoland.com
Piłka Nożna
Gazeta Wyborcza​
 
snajper 322

snajper

Forum VIP
Szaleństwo pod Giewontem czyli o zakopiańskim PŚ w 2002 roku​


Pierwsze w epoce „Małyszomanii” konkursy Pucharu Świata w Zakopanem odbyły się w 2002 roku. Były to zawody pod wieloma względami niezwykłe, niecodzienne, kipiące od skrajnych emocji, pełne niespotykanej dramaturgii na skoczni i poza nią. Zanim najlepsi skoczkowie w najbliższy weekend po raz kolejny pojawią się na rozbiegu Wielkiej Krokwi przypomnijmy sobie co działo się pod Giewontem osiem lat temu. A działo się sporo...

Po rozegranych w grudniu 1999 roku dwóch konkursach Pucharu Świata w Zakopanem Wielka Krokiew straciła homologację Międzynarodowej Federacji Narciarskiej i wypadła z kalendarza najbardziej prestiżowego narciarskiego cyklu. Jednak kiedy w sezonie 2000/01 Adam Małysz wygrał na światowych skoczniach niemal wszystko, co było do wygrania, nie do pomyślenia było, by w kraju najlepszego skoczka świata mogło zabraknąć konkursów skoków najwyższej rangi. Największa polska skocznia została przebudowana zgodnie z wytycznymi FIS-u na Zimową Uniwersjadę w 2001 roku i po ponad rocznej przerwie zakopiańskie zawody znów stały się jednym z przystanków pucharowej karuzeli. Do sezonu olimpijskiego 2001/02 Adam Małysz przystępował jako Mistrz Świata, zdobywca Pucharu Świata, triumfator Turnieju Czterech Skoczni oraz zwycięzca cyklu Letniej Grand Prix. Sezon rozpoczął wiślanin wyśmienicie, wygrywając sześć z dziewięciu pierwszych konkursów. Tak jak w poprzednim sezonie latał pięknie, daleko, często deklasując resztę stawki. Polak jako murowany faworyt przystępował do startu w Turnieju Czterech Skoczni, mówiło się otwarcie, że to on może być tym, który jako pierwszy wygra wszystkie cztery konkursy. Tak się jednak nie stało, Małysza dopadł kryzys formy, a bohaterem i bezapelacyjnym zwycięzcą austriacko-niemieckiej imprezy stał się Niemiec, Sven Hannawald, niedarzony szczególną sympatią przez polskich kibiców. Po nieudanym występie w Turnieju, zdecydowanego przełomu w Małyszowym skakaniu nie było także widać w Willingen. Ostatnim sprawdzianem formy dla skoczków światowej czołówki przed igrzyskami w Salt Lake City (na konkursy do Japonii większość reprezentacji wysłała rezerwowe składy) były zawody w Zakopanem na Wielkiej Krokwi imienia Stanisława Marusarza...


Do stolicy polskich Tatr przybyło kilkadziesiąt tysięcy fanów Adama Małysza liczących na to, że gdzie jak gdzie, ale na polskiej ziemi mistrz na pewno się odrodzi. Zakopane stało się biało-czerwone, Krupówki wypełniły tłumy kibiców w biało-czerwonych czapkach z dzwonkami, szalikach z wizerunkiem Małysza, z flagami w dłoniach i pomalowanymi w barwy narodowe twarzami. Niemal wszystkie reprezentacje wysłały do Zakopanego swoje najsilniejsze składy, zabrakło tylko Japończyków, stosunkowo mocnych wtedy Amerykanów (Alan Alborn, Clint Jones) oraz Simona Ammanna, który tydzień wcześniej na skoczni w Willingen doznał bardzo poważnego upadku. Pierwsze zawody rozegrano w sobotę, 19 stycznia. Do konkursu zakwalifikowało się wówczas siedmiu polskich skoczków, Adam Małysz jako lider klasyfikacji generalnej Pucharu Świata rzecz jasna kwalifikować się nie musiał, oddał jednak bardzo dobry skok na odległość 126 metrów, najdłuższy spośród tych, którzy udział w konkursie mieli zapewniony (Hannawald odpuścił kwalifikacje). Jednak po pierwszej serii tłum zgromadzony pod Krokwią był nieco skonsternowany. Małysz, który walczyć miał o zwycięstwo zajmował po przeciętnym skoku na 120,5 metra siódme miejsce. Prowadził Austriak Andreas Widhoelzl przed swoim rodakiem, Martinem Kochem i niemiłosiernie wygwizdywanym na każdym kroku przez polskich kibiców, Svenem Hannawaldem. Druga seria nie przyniosła spodziewanej poprawy. Nasz najlepszy zawodnik oddał skok zaledwie o pół metra dłuższy i utrzymał swoją siódmą lokatę; do zwycięzcy, którym okazał się Matti Hautamaeki, stracił aż 23 punkty. Tuż za triumfatorem o zaledwie 0,4 pkt uplasował się Hannawald, a skład podium uzupełnił Widhoelzl. Dla polskich kibiców pocieszeniem mógł być fakt, że nieźle spisali się pozostali nasi reprezentanci. Robert Mateja w końcowej klasyfikacji konkursu znalazł się tylko dwie pozycje niżej niż Małysz, na 17 miejscu uplasował się Tomasz Pochwała, a 26 lokatę zajął Łukasz Kruczek. Według szacunkowych danych na trybunach Wielkiej Krokwi i w ich bezpośrednim sąsiedztwie zawody oglądało ponad 80 tys. widzów, co stanowi absolutny rekord w historii zawodów Pucharu Świata. Pierwszą serię konkursu z loży honorowej oglądał prezydent RP, Aleksander Kwaśniewski wraz z żoną Jolantą, drugą serię prezydent obejrzał z wieży sędziowskiej. Kibice opuszczali obiekt przy ulicy Bronisława Czecha z uczuciem sporego niedosytu, nie tracąc jednak nadziei, że niedziela będzie dla nas. I rzeczywiście była.

Złe miłego początki – tak można by określić to, co w przypadku Adama Małysza wydarzyło się w porannych kwalifikacjach. Wiślanin zepsuł swój skok, lądując zaledwie na 114 metrze. Niespełna dwie godziny później doprowadził jednak publiczność do stanu euforii. Oddał najdłuższy skok pierwszej serii, osiągnął we wspaniałym stylu odległość 131 metrów. To był wreszcie ten Małysz, dla którego przyjechały z całej Polski zgromadzone pod skocznią rzesze fanów - dynamiczny na progu, perfekcyjny w powietrzu. O ostateczne wyniki nikt jednak nie mógł być spokojny, bowiem tuż za Małyszem o zaledwie 1,3 pkt. plasował się Hannawald, którego kibice nie oszczędzali także drugiego dnia rywalizacji, dając w niedwuznaczny sposób wyraz swej antypatii do triumfatora TCS. W drugiej serii zawodnicy czołówki uzyskiwali stosunkowo bliskie odległości, więc gdy Hannawald oddał skok na 125 metrów mogło się wydawać, że jest to skok po zwycięstwo. Pofrunął wreszcie i Małysz. Skoczył dobrze, jednak krócej od Niemca. No i nastał niezwykle nerwowy czas oczekiwania na pomiar odległości i noty sędziowskie. Jak się okazało 123,5 metra przy bardzo wysokich notach za styl pozwoliło na odniesienie zwycięstwa o zaledwie 0,6 pkt. przed Hannawaldem. Nie trudno sobie wyobrazić czy też przypomnieć, co działo się pod Krokwią - radość mistrza który ucałował zeskok szczęśliwej dla siebie zakopiańskiej skoczni, euforia rozentuzjazmowanego tłumu polskich kibiców i wściekłość ekipy niemieckiej. „Skok Hanniego był bez zarzutu, jednak Słowak i Polak dali mu tylko 18,5 pkt. Małysz za taki sam skok dostał 19,5. To bezczelność, oszustwo!!!” - grzmiał po zawodach nieżyjący już dziś trener niemieckiej reprezentacji Reinhard Hess. Sam Hannawald był mocno załamany tym, co stało się jego udziałem podczas dwudniowej rywalizacji w Zakopanem: „Ten konkurs był gorszy niż pobyt w piekle. Nigdy w życiu nie spotkałem się z takim przyjęciem. Najgorzej było z dojściem do wyciągu - przejście coraz węższe, a wokół tłum wrogich mi ludzi. Chciałbym o tym jak najszybciej zapomnieć. Każdy zawodnik odczuwa wielką przykrość, gdy wchodzi na medalowe podium przy akompaniamencie gwizdów kibiców gospodarzy. Jestem rozczarowany postawą publiczności. Przed paroma dniami odezwały się w Niemczech głosy żebyśmy nie przyjeżdżali do Zakopanego i poświęcili się przygotowaniom do igrzysk. Poszliśmy inną drogą chcąc wyrazić szacunek Adamowi Małyszowi. Jest mi naprawdę przykro.”


Dla Małysza było to zwycięstwo bardzo ważne z psychologicznego punktu widzenia. Pozwoliło mu ponownie nabyć pewności siebie, co w kontekście zbliżających się igrzysk miało nieocenione znaczenie. Warto podkreślić, że był to pierwszy pucharowy triumf polskiego skoczka w PŚ w Zakopanem od 22 lat, kiedy to w 1980 roku zwyciężali Fijas i Bobak. Nawet polscy piłkarze krócej czekali na awans do finałów Mistrzostw Świata. W drugim konkursie mogliśmy oglądać aż 11 reprezentantów Polski, ponownie czwórka weszła do finałowej serii. Obok zwycięzcy konkursu punkty zdobyli jeszcze 15-ty Pochwała, 19-ty Mateja i 28-my Marcin Bachleda. Rok później w Zakopanem Małysz był dwukrotnie trzeci, w 2004 roku dwa razy drugi, by w 2005 znów stanąć na najwyższym stopniu podium, tym razem dwukrotnie. Co ciekawe, gdy w 2003 roku podwójnym zwycięzcą został Sven Hannawald publiczność zgotowała mu gorącą owację, nagrodziła brawami, chcąc zrekompensować Niemcowi przykrości, jakich doznał rok wcześniej.

Kolejny pojedynek Małysza z Hannawaldem miał miejsce kilka tygodni po zakopiańskim Pucharze Świata już podczas igrzysk w Salt Lake City. Tam jednak dwóch wielkich mistrzów niespodziewanie pogodził nieobecny w Zakopanem, Simon Ammann, który wywalczył dwa olimpijskie złota.

Nie wszyscy kibice wywieźli jednak w 2002 roku pozytywne wspomnienia z Zakopanego. Nie można pominąć faktu, że impreza zakończyła się niestety organizacyjną katastrofą. Walter Hofer przyznał, że bardzo poważnie rozważał możliwość przerwania sobotniego konkursu ze względu na zbyt dużą liczbę widzów w pobliżu progu i zeskoku skoczni. Jak się wyraził: „To cud, że nie doszło do tragedii.” Przed zawodami rozprowadzono co najmniej 13 tysięcy biletów więcej niż wynosiła liczba miejsc na trybunach. Dyrektor zawodów Lech Nadarkiewicz zatrudnił niewykwalifikowanych porządkowych, spośród których około 200 nie posiadało wymaganej licencji, a część z nich była niepełnoletnia. Obiekt był przepełniony, część widzów posiadających ważne bilety nie wpuszczono na trybuny, sporo osób zostało potłuczonych, wielu kibiców zemdlało i zostało odwiezionych do szpitala przez karetki. W okolicach południa na teren skoczni mógł wejść każdy, służby porządkowe nikogo nie kontrolowały, gdy zamknięto bramy obiektu przed nimi pozostało kilkaset osób z ważnymi biletami w dłoniach, którym odmówiono możliwości udziału w imprezie. Kibice nie wpuszczeni na stadion nie otrzymali zwrotu pieniędzy za bilety.19 kibiców powiadomiło prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa, sąd podjął jednak decyzję o umorzeniu postępowania karnego wobec Lecha Nadarkiewicza.

Niestety organizatorzy nie do końca wyciągnęli wnioski ze swoich katastrofalnych błędów i w kolejnych latach sytuacja z organizacyjnymi niedociągnięciami, choć oczywiście na dużo mniejszą skalę, powtarzała się. Na szczęście dziś Puchar Świata w Zakopanem to już zupełnie inna impreza, perfekcyjnie zorganizowana i dopięta na ostatni guzik.

Wracając jeszcze do sportowych aspektów zakopiańskich zawodów, dostrzec można pewne analogie między sytuacją sprzed pucharowych konkursów w 2002 roku i obecną. W końcu teraz też mamy sezon olimpijski, Małysz znów nie jest faworytem do zwycięstwa, a ewentualny sukces w Zakopanem ponownie mógłby stanowić asumpt do przełomu w skokach Adama i zdobycia olimpijskich laurów. Może to analogia trochę naciągana, niemniej jednak pozostaje wierzyć, że może historia się powtórzy i Małysz, który od pięciu lat ani razu nie stanął na podium konkursu w Zakopanem, przypomni sobie o tamtych niezapomnianych chwilach. Na bardzo wysokie lokaty stać też innych biało-czerwonych, choćby Kamila Stocha, który tak dobrze rozpoczął ten sezon czy Łukasza Rutkowskiego, który poznał już smak zakopiańskiego podium, kiedy to wywalczył w 2008 roku trzecie miejsce w konkursie Letniej Grand Prix.


źródło: skijumping.pl​
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Haiti, wyspa przeklęta

http://wyborcza.pl/1,98077,7460457,Haiti__wyspa_przekleta.html

Artur Domosławski
2010-01-16, ostatnia aktualizacja 2010-01-15 18:18

Haitańczycy chyba tylko cudem przetrwali kolejne huragany, powodzie, dynastię bestialskich dyktatorów i jednego bezsilnego mesjasza. Ale ostatniego trzęsienia ziemi, które pochłonęło sto tysięcy ofiar, mogą jako państwo i społeczeństwo nie przetrwać



Żyć na Haiti to jak żyć w więzieniu, z którego nie ma ucieczki.

Żeby wydostać się z wyspy, trzeba wypłynąć w morze (ale na czym? na samochodowej dętce? tratwie?). Ale Haiti to również więzienie politycznych władców, którzy nazbyt często okazywali się pospolitymi bandytami.

Przypomnienie tytułu głośnego filmu &quot;Haiti, wyspa przeklęta&quot;, adaptacji powieści Grahama Greene&#39;a, to truizm. Truizmy jednak - jak mawia pewien mędrzec - mają to do siebie, że nie przestają być prawdziwe.

Dla porządku dodajmy więc jeszcze jeden: Haiti to najbiedniejszy kraj zachodniej półkuli.

W więzieniu historii

Wyspa była pierwszym przyczółkiem konkwistadorów w Nowym Świecie. Hiszpańscy zdobywcy wyrżnęli miejscowych Karaibów i podbitych przez nich wcześniej Arawaków. Francuscy piraci założyli pierwsze miasta w zachodniej części wyspy; która wkrótce przeszła pod panowanie Francji. Sprowadzani z Afryki niewolnicy szybko stali się większością na wyspie. Uprawiali trzcinę cukrową, indygo, kawę i bawełnę. Często wybuchały bunty; w czasach napoleońskich tłumili je polscy legioniści. Kolejne rebelie doprowadziły na początku XIX wieku do powstania niepodległego państwa.

W wybuchających przez cały XIX wiek konfliktach na tle ekonomicznym i rasowym swoje interesy załatwiały dawne kolonialne potęgi. Francja, przy wsparciu USA, wymusiła na Haiti wypłatę 150 milionów franków w złocie w zamian za uznanie niepodległości kraju, co pogrążyło Haiti w długach, z których już nigdy miało nie wyjść.

Na początku XX wieku prezydent Wilson wysłał tu amerykańskich marines. Oficjalnym pretekstem inwazji była niestabilność kraju (nic tu nowego!) i &quot;zabezpieczenie spłaty zadłużenia&quot;. Amerykanie przejęli kontrolę nad finansami państwa i sprawowali rządy wedle ówczesnych rasistowskich praktyk (1915-34).

&quot;Doświadczenia Liberii i Haiti - tłumaczył Robert Lansing, sekretarz stanu Wilsona - pokazują, że rasa afrykańska pozbawiona jest jakichkolwiek zdolności do politycznego organizowania się i brak jej geniuszu rządzenia. Nie ulega wątpliwości, iż istnieje wrodzona tendencja do powrotu do barbarzyństwa i odrzucenia okowów cywilizacji, która jest sprzeczna z ich fizyczną naturą... Fakt ten czyni problem murzyński praktycznie nierozwiązywalnym&quot;.

Prasa amerykańska z lat 20. z entuzjazmem pisała o możliwościach inwestowania na Haiti: dniówka zdyscyplinowanego i pracowitego Haitańczyka kosztuje 20 centów; tymczasem np. w takiej Panamie aż trzy dolary.

Amerykanie odbierali chłopom ziemię, którą - tak jak w wielu innych krajach regionu - przejmowały amerykańskie korporacje. Opór miejscowych najeźdźcy topili we krwi; wyrżnęli kilkanaście tysięcy haitańskich buntowników. &quot;Strzelaliśmy do nich jak do świń&quot; - wspominał oficer uczestniczący w tłumieniu rebelii z lat 20., odznaczony później za haitańskie zasługi przez prezydenta Roosevelta.

Okupacja przetrąciła podbitym kręgosłup i zniszczyła zalążki - i tak wątłych - demokratycznych instytucji.

Druga połowa wieku to czasy opętanej niepohamawaną żądzą władzy minidynastii Duvalierów - najpierw ojca (1957-71), potem syna (1971-86), którzy uczynili z Haiti prywatny folwark, a z przeciwnikami prowadzili dialog za pomocą szwadronów śmierci.

Pierwszy Duvalier wykorzystał antyamerykańskie urazy Haitańczyków, jeszcze z czasów okupacji, i objął rządy pod hasłami powrotu do władzy czarnej większości. Ledwie zdobył władzę, stał się wiernopoddańczym aliantem Wuja Sama gwarantującym ochronę jego interesów na wyspie. W zamian Waszyngton systematycznie wspierał obu Duvalierów, CIA szkoliła haitańską bezpiekę, a wysyłani przez amerykańskich prezydentów marines chronili obu tyranów przed ludowymi rebeliami.

Gdy buntów nie dało się już powstrzymać, Ameryka uznała, że drugi Duvalier &quot;stracił zaufanie&quot; Haitańczyków - i poparła demokratyzację. W istocie Waszyngton nadal wspierał terror duvalierowskich sił bezpieczeństwa &quot;bez Duvaliera&quot;.

Pasma politycznych nieszczęść kraju nie przerwał Jean-Bertrand Aristide, nowy przywódca, wcześniej katolicki ksiądz z kręgu teologii wyzwolenia, ekskomunikowany przez Watykan, za to część biedoty traktowała go jak mesjasza. Bezsilny wobec oporu ancien regime&#39;u został po dziewięciu miesiącach rządów, w 1991 roku, obalony w zamachu stanu. Niechęć Waszyngtonu sprawiła, że wrócił na Haiti pod osłoną wojsk ONZ dopiero po kilku latach. Nie ukrócił ani korupcji, ani nepotyzmu. Jak poprzednicy dopuszczał się łamania praw człowieka. Gdy przeciw niemu wybuchł bunt, tym razem jego własnego ludu, wybrał wygnanie.

Jak wielu przywódców wygnańców miał szczęście, którego zwykli obywatele nie mają. Całe Haiti nie może udać się na wychodźstwo, choćby pewnie chciało.

W więzieniu sąsiedztwa

Z Haiti więzienia można ewentualnie uciec do sąsiedniej Dominikany - kraju na tej samej wyspie, tylko nieco mniej poturbowanego przez historię. Tam jednak Haitańczyków traktuje się jak podludzi. Czy teraz, po kataklizmie trzęsienia ziemi, Dominikana znowu - ja to często bywało - zamknie przed Haitańczykami granice?

Jeden z bohaterów powieści Maria Vargasa Llosy &quot;Święto kozła&quot;, dominikański polityk z lat 30., mówi o Haitańczykach jako o &quot;wygłodniałych i drapieżnych sąsiadach&quot;. &quot;Pokonywali w bród rzekę Masacre i walili po to, aby okradać nasz kraj z rozmaitych dóbr, zwierząt, domów, pozbawiali pracy naszych robotników rolnych, bezcześcili naszą katolicką religię swoimi diabelskimi czarami, gwałcili nasze kobiety, niszczyli naszą kulturę, nasz język, nasze zachodnie i hiszpańskie obyczaje, narzucając nam swoje, afrykańskie i barbarzyńskie. Szef [dyktator Rafael Trujillo] przeciął ten gordyjski węzeł... Nie tylko usprawiedliwiał pamiętną rzeź Haitańczyków w trzydziestym siódmym roku, ale uważał ją za bohaterski wyczyn reżimu... Jakie znaczenie może mieć pięć, dziesięć, dwadzieścia tysięcy Haitańczyków, kiedy chodzi o ocalenie narodu?&quot;.

W 1937 roku doszło do masowych rzezi haitańskich imigrantów. „Chłopi, kupcy i urzędnicy denuncjowali ich kryjówki, wieszali ich i zabijali kijami. Czasem palili. W wielu przypadkach wojsko musiało interweniować, żeby powstrzymać ekscesy”. To dyktatorski rząd Dominikany dał sygnał do mordów, żołnierze posługiwali się maczetami, żeby wyglądało na spontaniczny ruch chłopski, a nie politykę państwową. Według przytaczanej przez Vargasa Llosę pogłoski, w czasie rzezi zmuszano czarnoskórych do wymawiania słowa perejil (pietruszka); tym, którzy nie potrafili, czyli mówiącym po francusku Haitańczykom, obcinano głowy.

Minęło trzy czwarte stulecia, lecz los wielu haitańskich imigrantów w Dominikanie jest niewiele lepszy. Co roku kilkadziesiąt tysięcy z nich - w Haiti bezrobocie sięga 75 procent - przedziera się nielegalnie do Dominikany, żeby dostać pracę przy ścinaniu trzciny cukrowej.

Scenariusz za każdym razem taki sam: najpierw na granicy zostają obrabowani przez strażników albo pospolitych złodziei; potem muszą oddać paszporty pracodawcy, a następnie harować po kilkanaście godzin dziennie za grosze. Wegetują w barakach pilnowani przez prywatne policje, na terenie otoczonym drutami kolczastymi, bez prądu i wody.

Po sezonie nie mają za co wrócić, nie starcza pieniędzy, by wykupić od strażników paszporty. Zostają w Dominikanie, w charakterze orwellowskich proli, podludzi. Płodzą dzieci, które nie mają prawa chodzić do dominikańskich szkół. Dzieci te, jak tylko podrosną, idą do pracy i utrzymują się, tak samo jak ojcowie, ze ścinania trzciny na wielkich plantacjach.

Sytuacja sezonowych robotników niewolników ma drugie i trzecie dno: handel ludźmi, a nawet ich fizyczną eliminację, gdy są już zbędni. Obserwatorzy ONZ alarmowali niedawno o rosnącej liczbie ofiar handlu &quot;żywym towarem&quot;, o porzuconych po obu stronach granicy zamordowanych Haitańczykach pobitych na śmierć bądź zmarłych z wycieńczenia i głodu.

Są jednak i tacy, którym się poszczęściło - pracują w budownictwie, turystyce; i stać ich nawet na utrzymanie rodziny w Haiti. W obliczu prawdopodobnego najazdu rzesz Haitańczyków stare urazy Dominikańczyków wobec biedniejszych sąsiadów mogą się teraz odrodzić z wielokrotną siłą.

W więzieniu nędzy

W Haiti jest teraz demokracja, ale prawdziwsze byłoby twierdzenie, że to tylko demokratyczna dekoracja. Władz publicznych właściwie nie ma: przez dekady dyktatur, później półanarchii państwo ulegało rozkładowi. Blisko połowę budżetu stanowi pomoc z zagranicy: Kubańczycy ślą lekarstwa i nauczycieli, Wenezuela - ropę, Brazylia kieruje siłami pokojowymi ONZ.

Do szkoły chodzi najwyżej co szóste dziecko, a połowa dziewięciomilionowego kraju to młodzi poniżej 21 roku życia; co czwarty Haitańczyk nie wie, kiedy zje następny posiłek. Z kolei każdy, kto posiada cokolwiek - dom, samochód - ma ochroniarza. Znawcy Haiti uważają jednak, że to nie zagrożenie na ulicach - wyolbrzymione przez media - jest plagą nr 1, lecz niepewność jutra, niedożywienie i katastrofalne warunki sanitarne.

Apokaliptycznie brzmi fragment reportażu &quot;Le Monde Diplomatique&quot; z Port-au-Prince: &quot;Handlarze koczują na każdym metrze kwadratowym asfaltu, między straganami kręcą się wędrowni sprzedawcy, biegają gromady dzieci... Dawny kolonialny port zamienił się w niekończący się, pozbawiony latryn plac targowy. Wzbijany przez tłum i wiatr znad morza kurz w połowie składa się z wyschniętych fekaliów...&quot;.

Handlarze ci to w dużej części wewnętrzni imigranci z terenów wiejskich spustoszonych przez klęski żywiołowe i dumpingowy import z Ameryki. Ulewy i wylewy rzeki Artibonite zabiły w ostatniej dekadzie tysiące ludzi (w 2004 r. pod lawinami błota zginęło ich ok. 3 tys.). Wyż demograficzny, kilkakrotny wzrost cen nawozów, fatalny stan systemów irygacyjnych, a wreszcie tani ryż z USA do spółki z kataklizmami naturalnymi zrujnowały tysiące haitańskich rolników. Jedynym wyjściem było porzucenie gospodarstw i wędrówka do stolicy, gdzie zasilili populację slumsów w Port-au-Prince.

W mieście też nie ma pracy, też nie ma z czego żyć. Jeszcze raz - nie ma ucieczki.

Tylko nielicznym udało się stąd wyrwać. Trzy czwarte wszystkich wykształconych wyjechało do USA, Kanady, Ameryki Południowej. Kto by chciał tu zostać? Bogate kraje, szczególnie francuska część Kanady, chętnie zapraszają wykształconych Haitańczyków, którym można zaoferować mniej płatną niż swoim obywatelom pracę, a ci i tak będą wdzięczni za los wygrany jak na loterii.

Na wyspie została biedota, która sama swojego losu nie odmieni. Oprócz kataklizmów naturalnych, nędzy, braku nadziei - i wszystkich innych nieszczęść - Haiti jest również pustynią umysłową. A teraz zatrzęsła się ziemia, kraj zniknął niemal z jej powierzchni i już nikt, naprawdę nikt nie wie, co będzie dalej.

Korzystałem z publikacji „Le Monde Diplomatique - edycja polska”: Christophe Wargny, „Haiti między widmem głodu a »ucieczką mózgów «&quot; i Benjamin Fernandez, „Niewolnicy w raju Dominikany&quot;; Greg Grandid, „Empire&#39;s Workshop&quot;; Noam Chomsky, „Rok 501. Podbój trwa”; Mike Davis, „Planeta slumsów”, Mario Vargas Llosa, „Święto kozła”

źródło: GW

btw:

Wielu Haitańczyków, z którymi rozmawiał wysłannik Polskiego Radia, chciałoby, aby Stany Zjednoczone zwiększyły swoje wpływy w ich kraju. Zwracali uwagę, że żadnemu ich rządowi nie udało się rozwiązać problemów kraju i nie wierzą, by kolejny skorumpowany rząd zrobił dla nich coś dobrego. To, jak haitańskie władze zachowują się po trzęsieniu ziemi, jest dla nich kolejnym tego dowodem. - Niech nas zajmą i zrobią tu porządek. Mamy dość biedy i beznadziei - mówili młodzi mężczyźni. Trudno ocenić, jak duża część mieszkańców Haiti podziela ich poglądy, ale z rozmów specjalnego wysłannika Polskiego Radia z mieszkańcami tego kraju wynika, że są one dość powszechne.
 
sajuken 35

sajuken

Użytkownik
Niechce uchodzic za rasiste, ale w tym ostatnim zdaniu cos jest. Kazdy kraj pod wladza &quot;afrykanow&quot; jest skorumpowany i bez nadziei na przyszlosc dla mieszkancow. Niechce tu nikogo obrazac, ale zobaczcie np. co sie stalo z Zimbabwe? Inflacje maja na poziomie mniej wiecej takim ze ich kolejna wyplata moze im juz nie starczyc na posilek. Nigeria? Masa zasobow naturalnych, a polowa ludzi zyje ponizej poziomu ubostwa!! Teraz Haiti i to zwalanie na Amerykanow? Mysmy byli pod Ruskami i sobie z tym poradzilismy. Nie mowcie mi tutaj nic o Baracku Obamie prosze bo ten kraj jest inaczej zarzadzany. My jakie rzady mamy takie mamy ale wyciagnelismy kraj z tylu wojen, nie bylo nas na mapie. To samo dzieje sie aktualnie z Anglia. W publicznych szkolach w londynie jest juz 80% afrykanow a rzad podupada (jeszcze rzadzony przez &quot;bialych&quot;, a w ich opinii jest co zrobic zeby wydoic a sie nie narobic. Walki na ulicach &quot;ciemnoskorego spoleczenstwa&quot; sa na porzadku dziennym w CENTRUM SWIATA londynie. Dlugo moge o tym mowic, mam tez bardzo duzo ciemnoskorych przyjaciol (ludzie z Ghany sa bardzo mili szczegolnie), ale juz Somalijczycy uwielbiaja gdy ludzie sie ich boja )bron itd.. Podupadle kraje mozna MNOZYC. Wystarczy takze zobaczyc co sie dzieje wsrod tak popularnych wsrod polskiego spoleczenstwa ciemnoskorych afrykanskich raperow. Wiekszosc ich strzela sie miedzy soba i ma &quot;powiazania&quot; mafijne. Widzieliscie u nas zeby Peja z Tedem np. sie strzelali? Nie bo to nie jest cywilizowane! To samo z panem Kanye West (Anglia), ktory publicznie wszedl na sceny podczas rozdan nagrod za najlepszy singiel i wyrazil &quot;swoje zdanie&quot;. Kto go tam zapraszal? W tv raperzy wrecz nawoluja do walk z systemem i najlepiej dla nich zeby kazdy mial bron i kazdy z kazdy sie strzelal. Niechce tego naprawde wrzucac do jednego worka bo sa wyjatki prawie jak u nas w politykach? Wielu mam ciemnoskorych, wyksztalconych przyjaciol, ale dlaczego ta wiekszosc ma taki pociag do broni, wladzy, swiecidelek i rozboi?

Zrodlo: sajuken
 
magiki 42

magiki

Użytkownik
@ sajuken w większości przypadków ten &quot; pociąg do broni, władzy, świecidełek i rozboi&quot; wynika z mentalności tych ludzi. Zrozum, że jak się rodzisz w środku konfliktu, patrząc na to od małego to trudno przechodzić obok tego obojętnie; dalej, przecież wiadomo, że dzieciaki od małego są bardzo chłonne, nie mają swojego zdania, są bezbronne więc wszystkiego uczą się na ulicy. Daje Ci koleś broń i mówi- widzisz tych czerwonych ? - widzę - to strzelaj ! ... i na tym się zaczyna i kończy, bo rzadko jaki obywatel trzeciego świata się temu sprzeciwi, bo to z kolei wynika z braku edukacji w poszczególnych krajach. I koło się zamyka. Chcąc coś zmieniać trzeba zacząć od edukacji; prawdziwej, solidnej edukacji, ale nie tylko ucząc poszczególnych przedmiotów w szkole, ale również ucząc ich życia w społeczeństwie. To na przykładzie Afryki. W USA wygląda to trochę inaczej, bo mimo, że Afroamerykanie mają możliwość edukacji to bardzo często z tego nie korzystają, bo również są manipulowani przez rówieśników. Można porównać to do przykładu czarnego lądu, bo tu również od małego dzieciak kombinuje jak tu skołować jakiegoś glocka ... i koło również się napędza i tego nie zatrzymasz.

nie mniej jednak na wszystko jest jedno lekarstwo- edukacja .. tylko weź przekonaj małego, żeby zamiast pod sklep poszedł do szkoły? tutaj liczy się zdanie kumpli, a nie rodziców.
http://www.youtube.com/watch?v=MKHlzp-bf3U
 
snajper 322

snajper

Forum VIP
Po niezwykle frustrującym sezonie 2009 spędzonym w zespole BMW Sauber, na chwilę przed rozpoczęciem kolejnego sezonu, w którym będzie wspierał zespół Renault F1 w odzyskaniu dawnej chwały, Robert Kubica spotkał się z współpracownikiem serwisu AUTOSPORT – Adamem Cooperem, by porozmawiać o przeszłości i przyszłości.

Robert Kubica jest jedną z barwniejszych postaci przewijających się przez padok F1, choćby z uwagi na fakt, że na pytanie o ulubione zajęcia wykonywane w czasie wolnym nie odpowiada &#39;trening&#39;, tylko mówi o pokerze (na pieniądze) i kręglach.

Podobnie jak jego kompan Kimi Raikkonen, Polak również pasjonuje się rajdami samochodowymi – czego potwierdzeniem może być choćby podjęta w minionym tygodniu próba startu w klasyku w Monte Carlo. Jak wiemy, ze względu na awarię podczas prologu, kierowcy Renault nie udało się nawet zjechać z rampy startowej, ale należy mieć nadzieję, że nie jest to zły znak na przyszłość.

Kubica i jego zespół wymieniani są wśród czarnych koni nadchodzącego sezonu. Oczywiście, na co dzień wszyscy mówią o Mercedesie, Ferrari, McLarenie i Red Bullu i o tym, jakie gwiazdy zasiadają w ich bolidach, ale jeśli na chwilę zapomnieć o nich – nie jest tak łatwo wskazać jednoznacznie, kto może odegrać znaczącą rolę w poszerzonej stawce w sezonie 2010.

Przyglądając się tym czterem czołowym ekipom aż dziw bierze, że ktoś oceniany tak wysoko, jak Kubica, nie zdołał znaleźć w nich miejsca po tym, jak BMW Sauber dało mu &#39;wolną rękę&#39; w lipcu. Jednakże w rzeczywistości wyglądało to tak, że Red Bull i Ferrari ustaliło swoje składy dużo, dużo wcześniej, a Brawn podjął już działania zmierzające do zatrudnienia Nico Rosberga jako partnera Jensona Buttona. Była oczywiście możliwość startów w McLarenie.

Kubica rozmawiał od lipca do końca sezonu z wieloma zespołami. W pewnym momencie pojawiła się możliwość startów w Ferrari (po wypadku Felipe Massy), ale nie była ona interesująca, ponieważ nie wiązała się z dłuższym kontraktem. Spośród innych zespołów, Renault i Toyota wyglądały na najpoważniejszych kandydatów. Gdy rozmawiałem z Robertem w Japonii w październiku podczas podróży z tokijskiego lotniska Narita do centrum, wspominał mi o tym, że była niewielka możliwość startów w Brawnie. Co do McLarena – nie interesowało go partnerowanie Lewisowi Hamiltonowi.

Kilka tygodni później został ostatecznie potwierdzony jego kontrakt z Renault – dodatkowo, decyzja o tym, by trzymać się z dala od Toyoty okazała się słuszna. W chwilę potem sprawy stanęły jednak na głowie. Przejście Buttona do McLarena spowodowało, że możliwość związania się z Brawnem stała się nagle nie lada &#39;okazją&#39;. Tyle tylko, że Robert już zdeklarował się wobec innego zespołu. To również jednak nie było przesądzone, bowiem doszło do zamieszania wokół sprzedaży udziałów w Renault, co można było wykorzystać do &#39;zmiany barw&#39;. Koniec końców do tego nie doszło i Robert zdecydował się zostać tam, gdzie jest.

Wygląda na to, że francuski zespół jest zadowolony z tego faktu, co mają potwierdzać opublikowane zdjęcia z przyjacielskiej pogaduszki pomiędzy polskim kierowcą i szefem zespołu. W rzeczywistości najpewniej zmiana zarządu nie będzie miała bezpośredniego przełożenia na dyspozycję startową teamu w przyszłym sezonie. Być może będzie trochę inaczej niż w momencie, gdy był zawierany kontrakt z Kubicą, ale różnica będzie raczej niewielka.

„Cieszę się, że dołączyłem do Renault” – mówi Polak. „W zespole jest nadzieja, chęć zmiany, oderwania się od niechlubnej przeszłości. Wszyscy bardzo mocno się starają, żeby coś poprawić. Oczywiście, nigdy nie ma gwarancji, że się uda. Najlepszym tego przykładem jest sezon 2009, ale w Renault ma się przynajmniej poczucie, że panuje tu duch wyścigów, że wszyscy starają się najbardziej, jak mogą”.

W rzeczywistości, sytuacja uległa zmianie od momentu, kiedy Kubica rozpoczął rozmowy z Francuzami. Przede wszystkim wówczas prowadził negocjacje z Flavio Briatore, a brak Włocha może być pierwszą zauważalną dla Roberta zmianą, bowiem ten słynął z utrudniania życia kierowcom.
„Szczerze mówiąc, nie wiem, jak to z nim jest. Z Flavio czy bez – to nie jest dla mnie kluczowa kwestia. Gdyby był – startowałbym; gdy go nie ma – też startuję”.

Ironią w obecnym powrocie Kubicy do Renault jest fakt, że jako wychowanek programu dla młodych kierowców (RDD) w 2003 roku został odrzucony przez braci Michel, którzy w imieniu Briatore opiekowali się kierowcami.
„Myślę jednak, że on nie miał z tym nic do czynienia. Nawet nie znał mojego nazwiska! Spotkaliśmy się raz, ale to nie on prowadził młodych sportowców”.

Ponowne spotkanie miało miejsce po wygraniu World Series by Renault w 2005 roku. Wówczas nagrodą był test w bolidzie Renault, w którym Robert zachwycił swoimi osiągami. Do Briatore dotarło, że &#39;facet jest dobry&#39;, ale zanim zdążył podpisać cokolwiek, ubiegł go rywal. BMW obserwowało Polaka w trakcie testów, a jego menadżer, który wcześniej opiekował się Pedro Dinizem, przekonał Petera Saubera, że Kubica ma potencjał (panowie znali się wcześniej, ponieważ Morelli opiekował się karierą Brazylijczyka i umieścił go w sezonie 1999-2000 w szwajcarskim zespole – przyp. tłum).
„Po testach, w 2006 roku, miałem propozycję z Renault, ale zdecydowałem się na BMW, ponieważ była to dla mnie lepsza opcja”.

Po kilku występach w trakcie piątkowych testów niemiecko-szwajcarski zespół przekonał się, że wybór był prawidłowy i przy pierwszej nadarzającej się okazji posadził młodego kierowcę w fotelu Jacquesa Villeneuve&#39;a. Reszta jest znana – Kubica szybko zyskał uznanie, w 2008 wygrał wyścig i do przedostatniego wyścigu liczył się w walce o tytuł mistrzowski.

Sezon 2009 miał być tym, w którym uda się ułożyć całą układankę. BMW było na fali wznoszącej, osiągało zakładane cele i było pionierem w rozwoju technologii KERS. Na papierze wszystko wyglądało idelnie, ale szybko okazało się, że rzeczywistość jest zupełnie inna.
„Sezon rozpoczął się nieźle w Australii; lepiej niż się spodziewałem i lepiej, niż wynikało to z możliwości samochodu. Niestety, zderzenie z Sebastianem (Vettelem – przyp. tłum.) kosztowało nas sporo punktów, ważnych punktów, tym bardziej, że zdawałem sobie sprawę, że w pozostałych wyścigach w pierwszej części sezonu będzie ciężko wskoczyć na podium”.

„Nasz kolejny występ, w Malezji, również nie był zły – byliśmy dość konkurencyjni; może nie tak, jak w Australii, nie byliśmy w stanie walczyć o podium, ale &#39;na sucho&#39; zdobylibyśmy kilka punktów. Niestety, na samym starcie wyścigu miałem awarię silnika... sezon więc zaczął się dla nas od zderzenia, awarii i braku prac nad samochodem. W żadnym z &#39;zamorskich&#39; wyścigów w samochodzie nie pojawiła się nawet najmniejsza modyfikacja i straciliśmy sporo do konkurentów. Dodatkowo, do całej sprawy dołożyła się historia z podwójnym dyfuzorem, ale zespoły, które go nie miały, dokonały zmian dość szybko i przeskoczyły przed nas. Zaczynaliśmy sezon przed McLarenem i Ferrari (a na pewno przed McLarenem), ale oni wyprzedzili nas po pięciu, sześciu wyścigach. Więc sezon był przegrany już od samego początku”.

„Kiedy zaczęliśmy prace nad samochodem, powoli udawało nam się doganiać resztę stawki, ale było zbyt późno, by dojść do czołówki – dystans był zbyt duży. Osiągi wszystkich ekip były dość zbliżone, więc dwie, trzy dziesiąte robiły sporą różnicę. W przeszłości, będąc dwie, trzy dziesiąte szybszym zyskiwało się jedną pozycję, w zeszłym sezonie – pięć, sześć czy nawet osiem. Jeśli znajdziesz się za daleko z tyłu, jest bardzo trudno dogonić czołówkę, chyba że dokonasz naprawdę wielkiego skoku. My wprawdzie planowaliśmy kilka dużych zmian, nawet bardzo dużych, jak nam się wydawało – ale w rzeczywistości okazało się, że nie były one aż tak znaczące. Czasem nie osiągaliśmy nawet połowy tego, na co liczyliśmy – co również nie pomagało w pogoni za resztą ekip”.


Dwanaście miesięcy wcześniej Kubica walczył o pole position, teraz – o wejście do Q2 i sromotnie przegrywał z partnerem z zespołu. Całość stanowiła bardzo bolesne doświadczenie. „Nie jest niczym wspaniałym kwalifikować się jako osiemnasty, ale szczerze mówiąc, między trzynastym i osiemnastym polem różnica jest niewielka. Oczywiście za każdym razem staraliśmy się zrobić co w naszej mocy, by było jak najlepiej. Ustawialiśmy agresywnie samochód – zarówno do kwalifikacji, jak i do wyścigu. Wiedzieliśmy jednak, że nasze tempo wyścigowe lokuje nas gdzieś między P11 i P14. Ryzykowałem, aby znaleźć to &#39;coś&#39;, jakiś cud w ustawieniach, którego wcześniej nie próbowaliśmy, aby sprawdzić, czy dzięki niemu posuniemy się do przodu. Zwykle to nie działało – auto nadal było wolne, ale ja mam taką zasadę, że nawet jeśli tempo samochodu realnie nie pozwala na walkę o punkty, stosuję agresywne podejście do ustawień i całej reszty – lepsze to, niż walka o P14”.

„W Hiszpanii mieliśmy nowy pakiet, który nie był najgorszy. Mogliśmy z łatwością walczyć o punkty, ale pojawił się problem w kwalifikacjach z zamianą opon (lewa za prawą), w ostatnim przejeździe na nowym komplecie. Zakwalifikowałem się jako dziesiąty, na starcie miałem problem ze sprzęgłem, straciłem parę pozycji i resztę wyścigu spędziłem w korku, ale praca samochodu nie była najgorsza, więc liczyliśmy na dobry wyścig w Monako... a tam byliśmy najwolniejsi, do spółki z Toyotą. Cały ten sezon był taki – w górę i w dół – nie tylko dla nas, dla każdego zespołu. Może dlatego, że cała stawka jest tak blisko siebie i na niektórych torach jedne auta zachowują się lepiej, a drugie gorzej. W przeszłości nie było to aż tak widoczne, a teraz tak – jeśli tor nie &#39;leżał&#39; jakiemuś zespołowi, było to bardzo widać. Może dlatego ten sezon był taki pełen walki”.

Szczęśliwie, druga część sezonu, na ironię, po ogłoszeniu przez BMW wycofania się z F1, była lepsza. „Walencja, Spa i chyba Monza dawały dobrą okazję (do walki), ale przydarzały nam się awarie. W wyścigu zyskiwałem pozycje i skończyłbym &#39;w punktach&#39;, ale w pierwszej szykanie Sebastian (Vettel) miał niewielką nadsterowność i dotknął mojego przedniego skrzydła. Nie rozumiałem, dlaczego uszkodzoną miałem lewą stronę, skoro kontakt z Webberem było po prawej stronie, kołami. A potem, bo obejrzeniu video, zrozumiałem... Ani ja, ani, jak sądzę, Sebastian, tego nie poczuliśmy, ale ten kontakt wystarczył, by uszkodzić przednie skrzydło. Jechałem dalej, minąłem kilku kierowców, ale potem FIA kazała mi zjechać do alei serwisowej ze względów bezpieczeństwa”.

Znakami szczególnymi tego niezwykłego sezonu są dwa wyścigi – otwierający, w Australii, w którym Kubica jechał tak dobrze, i przedostatni, w Brazylii, w którym zajął niespodziewane drugie miejsce.
„To był dobry wyścig, z dobrym tempem, szczęśliwy z powodu zdarzeń z pierwszego okrążenia. Oczywiście był o tyle wyjątkowy, że liczący się kierowcy, jak Button, Vettel czy Hamilton startowali z tyłu stawki – tym łatwiej było osiągnąć dobry rezultat i wykorzystaliśmy sytuację w 100 procentach. Może, gdyby nie konieczność ograniczenia obrotów na 10 okrążeniu dla uniknięcia przegrzewania silnika, walczylibyśmy nawet o zwycięstwo. W każdym razie, drugie miejsce było zasłużone, tym bardziej że nie dysponowaliśmy samochodem na drugie miejsce. Pomogły nam warunki, bo tor był &#39;zielony&#39;, w związku z czym tempo wyścigowe i czasy okrążeń całej stawki nie były wyśrubowane – wszyscy się dość mocno ślizgali”.

Na porażkę BMW w zeszłym roku złożyło się wiele czynników, ale wydaje się, że &#39;gwoździem do trumny&#39; był KERS i skoncentrowanie całej uwagi zespołu na nim. Kubicy było trudniej tym bardziej, że jest kierowcą wysokim i ciężkim.
„Do Australii przyjechaliśmy kompletnie nieprzygotowani, ponieważ 90% testów zimowych spędziliśmy na zmaganiach z systemem KERS, a dla mnie było jasne, że nie będę w stanie go używać. Należało testować dwie, trzy przygotowane przez Bridgestone mieszanki opon, a ja korzystałem tylko z jednej. Miękkie opony założyłem po raz pierwszy w Australii. Chyba nie tak się przygotowuje do sezonu, w którym zamierza się walczyć o mistrzostwo”.

„W porównaniu z sezonem 2008, przed pierwszym wyścigiem sezonu 2009 wiedziałem 20% tego, co wiedziałem rok wcześniej, o samochodzie, o tym, jak go ustawiać i jak się zachowuje. Tymczasem w trakcie weekendów wyścigowych nie sposób było dowiedzieć się czegoś więcej. W ciągu sezonu nie można było testować, więc należało wykorzystać testy zimowe w 100%, a my skupiliśmy się na czymś zupełnie innym. Myślę również, że przeceniliśmy nasze zimowe osiągi. Wydawało nam się, że to my rozdajemy karty, ale prawda była inna. Gdy rozpoczęły się wyścigi europejskie, byliśmy daleko z tyłu i myślę, że to był największy problem. W momencie, kiedy podjęto decyzję o wprowadzeniu zmian, potrzeba było czasu – i było juz po sezonie”.

Mimo problemów związanych z wagą, Kubica kilkukrotnie próbował używać KERS...
„Najgorzej było w Chinach i w Bahrajnie... ledwo udało nam się nie mieć &#39;nadwagi&#39;, ale nie używaliśmy 100% KERS. Aby ograniczyć ciężar, zmniejszyliśmy moc KERS. Borykaliśmy się z kwestią rozłożenia masy i wysoko położonym środkiem ciężkości, a do tego mieliśmy problem z zawieszeniem. W efekcie wewnętrzne koło się unosiło i jeździłem na trzech kołach. KERS można było wykorzystać dobrze – popatrz na McLarena, w którym od początku pracował. Nie musieli zdobyć P1. Można było go dobrze wykorzystać przy starcie i wyprzedzać, z większym ładunkiem paliwa. Nawet startując z drugiej linii można było być pierwszym w pierwszym zakręcie, a zatem była to zaleta, nie wada. Jednakże najpierw trzeba wprawić ten moduł &#39;w ruch&#39;. Byłem pod wrażeniem obserwując, jak pracuje on u McLarena i Ferrari, wiedząc ile czasu poświęciliśmy my, a mimo to nie udało nam się sprawić, żeby działał”.

Pod koniec sezonu 2008 Kubica otwarcie demonstrował rozczarowanie podejściem zespołu do bieżącej sytuacji. Zespół twierdził, że zmiany będą wprowadzane, ale tak się nie działo – ponieważ już skoncentrowano się na sezonie 2009. Z punktu widzenia Polaka należało wykraść tytuł McLarenowi i Ferrari – taka szansa mogła się już więcej nie zdarzyć.
„Jednakże stało się, jak się stało... Gdy o tym mówiłem, to mi odpowiadali, że jestem szalony, wygadując takie rzeczy, ale nasz problem nie pojawił się w roku 2009, on zaczął się pojawiać już w 2008. Wówczas podobnie, zmagaliśmy się z rozwojem bolidu w drugiej części sezonu. To były drobiazgi, które z czasem zaczęły urastać do rangi sporego problemu. Z czasem większego i większego”.

„Miałem rację mówiąc, że taka możliwość walki BMW o mistrzostwo może się nie powtórzyć. Ktoś z sercem do wyścigów mógłby pomyśleć &#39;Do cholery, ten facet miał rację&#39;. Wystarczyło prowadzić odpowiedni rozwój w drugiej części sezonu 2008, bez nadmiernego wysiłku i można było zdobyć tytuł”.

Jeśli Polaka irytowało podejście BMW do wielu rzeczy, to należy powiedzieć, że jedna rzecz go zaskoczyła, a mianowicie podejście zespołu po ogłoszeniu przez BMW wycofania się z rozgrywek.
„Nasz trudny sezon stał się po ogłoszeniu wycofania się przez BMW tym trudniejszy dla wielu ludzi w zespole. Wprawdzie mnie udało się znaleźć pracę, ale czasy w F1 teraz są dość trudne”.

„Co dziwne jednak i nieco zabawne, gdy BMW podjęło decyzję o wycofania się z rozgrywek, zespół zmienił podejście do wyścigów. Było sto razy lepiej – spójrz tylko na wyniki. W każdym wyścigu od ogłoszenia &#39;dobrej nowiny&#39; punktowaliśmy, na każdym wyścigu pojawiały się drobne modyfikacje, a wydawało mi się, że będziemy jedynie dryfować do końca sezonu, jak to zwykle ma miejsce. Było wręcz przeciwnie. Gdyby złożyć drugą część tego sezonu z pierwszą poprzedniego, byłoby bardzo dobrze”.
Jak to wytłumaczyć?
„Może, gdy jesteś w kłopotach i zdajesz sobie sprawę, że możesz znaleźć się na bruku, twoje podejście do pracy się zmienia...”

Oczywiście można powiedzieć, że podobnie mogło się zdarzyć w Enstone, ale teraz wygląda to lepiej, kładzie się nacisk na odpowiednie gospodarowanie pieniędzmi, co nie jest takie złe.
To, czy uda się Renault wrócić do dni chwały z lat 2005-2006 dopiero się okaże. Można go kochać lub nienawidzić, ale Flavio Briatore (do spółki z Patem Symondsem) pokierował zespołem tak, że zdobył on cztery tytuły mistrzowskie, a w chwili obecnej, mimo że zasoby techniczno-inżynierskie zespołu są dość pokaźne, pozostało tylko &#39;wspomnienie dawnej chwały&#39;.

„Wracając do kwestii Flavio i Pata – mnie jest trudno osądzić, co by się stało, gdyby byli, ponieważ teraz ich tu nie ma. Nie wiem więc, jaki wpływ na zespół będzie miała strata tych dwóch osób. Kto wie? Pewnie nigdy się tego nie dowiem...”

 
L 0

lukasz77

Użytkownik
całkiem niedawno ukazał się bardzo dobry wywiad w Magazynie Futbol z jednym z najlepszych raperów w Polsce - Leszkiem Kaźmierczakiem, popularnym Eldo.
skany (nie moje, ktoś wrzucił na jakieś forum), warto przeczytać:
http://i47.tinypic.com/2im5kjm.jpg
http://i47.tinypic.com/rlgbuw.jpg
http://i48.tinypic.com/25r1ocy.jpg
http://i48.tinypic.com/mjy0qo.jpg
http://i47.tinypic.com/118efwg.jpg
http://i48.tinypic.com/3481pus.jpg
http://i46.tinypic.com/2v30h3s.jpg
http://i50.tinypic.com/ka0efs.jpg
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Trójkę śląskich arbitrów spotkało niecodzienne wyróżnienie - byli pierwszymi Polakami, który poprowadzi mecz w ekstraklasie Arabii Saudyjskiej. Musieli na siebie uważać. Za niewłaściwy ubiór lub zachowanie mogli zostać wybatożeni!



Śląscy sędziowie na stadionie w Rijadzie. Od lewej: Marcin Lis, Robert Małek i Krzysztof Myrmusw towarzystwie opiekującyego się nimi Abdulaziza Bin Hassana, przedstawiciela arabskiej federacji. Archiwum Krzysztofa Myrmusa.

Niedzielnego wieczora kilkadziesiąt tysięcy kibiców zgromadzonych na trybunach King Fahd International Stadium spoglądało na murawę z wielkim zaciekawieniem. Piłkarzy Al Nasr Club i Al Ittihad Club nieoczekiwanie wyprowadziło na boisko trzech przybyszy z Europy. Robert Małek z Zabrza jako arbiter główny oraz skoczowianin Krzysztof Myrmus i Marcin Lis z Katowic jako liniowi.

- O możliwości wyjazdu dowiedzieliśmy się zaledwie kilka dni wcześniej. Zaproszenie federacji piłki nożnej Arabii Saudyjskiej wpłynęło na ręce polskiego szefa sędziów. Mieliśmy sporo szczęścia, że wytypowano naszą trójkę - opowiada Myrmus.

Dlaczego Arabowie chcieli akurat sędziów z Polski? - W tamtym rejonie świata bardzo ceni się arbitrów z Europy. Na przykład w lidze katarskiej zdarzają się takie kolejki ligowe, gdy większość spotkań prowadzą Europejczycy. Miejscowi uważają, że to dodaje ich rozgrywkom prestiżu. Pieniądze, problemy z wizami zazwyczaj nie grają żadnej roli [tylko bilety lotnicze dla trójki sędziów kosztowały około 30 tysięcy złotych, przyp. red.] - mówi 36-letni skoczowianin.

Sędziowie rozpoczęli pobyt w Arabii Saudyjskiej od wizyty w polskiej ambasadzie. Podczas spotkania usłyszeli masę faktów i ciekawostek o codziennym życiu Saudyjczyków. - Najważniejszy jest król, który posiada władzę absolutną. Życie jest zdominowane i podporządkowane religii. Nawoływanie do modlitwy słychać pięć razy dziennie. Nie można nosić żadnych symboli religijnych nie związanych z islamem. Dotyczy to także turystów - mówi Myrmus.

W czasie spotkania oczy Polaków robiły się co raz większe, ale gdy usłyszeli o karach za przestępstwa poczuli się nieswojo. - Kary za wykroczenia są zdecydowanie wyższe niż u nas. Na przykład samo posiadanie narkotyków jest traktowane jak zbrodnia. Grozi za to kara śmierci. Podobnie jest z alkoholem, za którego posiadanie grozi długoletnie więzienie. Trzeba też uważać na ulicy. Za znaczne przekroczenie prędkości też można trafić za kraty i na pewien czas stracić samochód. Kradzież jest karana obcięciem ręki. Jedna ze stosowanych kar to również chłosta. Za niewłaściwy ubiór lub zachowanie można zarobić czterdzieści batów. Jeżeli już trafi się do więzienia to jest i szansa na przedterminowe zwolnienie. Wcześniej trzeba się jednak nauczyć Koranu na pamięć! - opowiada arbiter.

Polakom przypadł do sędziowania mecz Nasr i Ittihad. Spotkanie odbyło się na nowoczesnym stadionie w Rijadzie, który może pomieścić 70 tysięcy widzów. Mecz zakończył się zwycięstwem gości (0:1). - Bardzo ciekawe doświadczenie. Organizacja meczu była perfekcyjna. Było nam podwójne miło, gdyż spotkanie było transmitowane na żywo przez miejscową telewizję. Kibice dopingowali swoje drużyny podobnie jak w Polsce, ale bez agresji czy niepotrzebnych konfliktów. Zwycięstwa świętuje się na ulicach. W ruch idą wtedy samochodowe klaksony. Tworzą się korki, ale to na pewno nie są chuligańskie wybryki - mówi Myrmus, który pierwszy raz w życiu sędziował mecz podczas, którego na trybunach siedzieli... sami mężczyźni.

- Piłka nożna to rozrywka zarezerwowana wyłącznie dla mężczyzn. Kobiety mają w Arabii Saudyjskiej bardzo ograniczone prawa. Są tak podporządkowane mężczyznom, że czasem bez ich zgody czy opieki nie mogą wyjść z domu. Nawet turystki są zobowiązane do noszenia tradycyjnego stroju abbaya, który zakrywa całe ciało od szyi po kostki - podkreśla Myrmus, który zapamięta Arabię także z powodu niezwykłych jak dla Europejczyka cen benzyny. - Po przeliczeniu na złotówki litr kosztuje 40 groszy. Dla porównania litr wody to już wydatek 80 groszy - uśmiecha się skoczowianin, który już w środę wyjeżdża na przedsezonowe zgrupowanie do Turcji.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice
 
snajper 322

snajper

Forum VIP
Historia „Ann of Anfield”

Nie pasowała do stereotypu fanatyka, ale zasłużyła na to miano. W ciągu 40 lat opuściła tylko 20 meczów, za to była na wszystkich siedmiu finałach Ligi Mistrzów, w których grał Liverpool. Założyła stowarzyszenie kibiców, a w drodze na Anfield nie powstrzymał jej nawet poważny wypadek samochodowy – poznajcie „Ann of Anfield”.

Ann North byłaby zapewne zwykłą kobietą, gdyby nie fakt, że ok. 1970 roku wybrała się na mecz Liverpoolu. Wcześniej chodziła na stadion miejscowego Grimsby Town, ale to właśnie na Anfield poczuła się tak wyjątkowo, że pozostała wierna czerwonym barwom do końca życia.

- Mama zawsze kochała futbol. W dzieciństwie zabierała nas na Grimsby Town, niezależnie od pogody na polu. Wtedy, jakieś 40 lat temu, mój brat Rick zabrał ją na mecz Liverpoolu i już nigdy nie wróciła na stadion Grimsby – chyba że rywalem byli The Reds. W końcu stała się znana jako „Ann of Anfield”. Według niej w Liverpoolu nigdy nie było złego człowieka – wspomina w rozmowie z „Grimsby Telegraph” Denise, jedna z trójki jej dzieci.

Od tego czasu życie Ann obfitowało w ciekawe historie z Liverpoolem zawsze na pierwszym miejscu – w latach 80. nie miała karnetu jak inni, bo była na tyle zżyta z zawodnikami, że za dostarczanie świeżych ryb jednemu z nich miała zagwarantowany wstęp. Ale znajomości nie miały na celu zdobywania korzyści jak brak karnetu, Ann była skłonna do bardzo wielu wyrzeczeń.

Na każdy mecz „u siebie” dojeżdżała z mężem prawie 240 kilometrów nieprzerwanie przez prawie 40 lat – nie opuszczała też wyjazdów. W drodze na jeden z meczów para miała wypadek – wpadli w poślizg na oblodzonej drodze. Rick złamał nogę w kolanie, Ann przebiła sobie płuco. Ich córka dowiedziała się o wypadku i była pewna, że nie żyją. Oni w tym czasie byli na Anfield. Wielka fanka opuściła tylko 20 spotkań, za to była na wszystkich siedmiu finałach Pucharu Europy, a potem Ligi Mistrzów.

Liverpool dla niej był nie tylko drużyną, poświęcała mu każdą chwilę życia. W rodzinnym Grimsby założyła stowarzyszenie kibiców LFC, a gdy organizowali wyjazdy grupowe, często sama prowadziła minibus. Była też z mężem i wnuczką w 1989 na Hillsborough, kiedy ginęli tam ludzie. Tragedia tak nią wstrząsnęła, że oddała całą, olbrzymią kolekcję pamiątek związanych z Liverpoolem na cele charytatywne. Jej koszulkę kupił na aukcji słynny trener Kenny Dalglish, po czym wręczył ją Ann, bo wiedział, jak wiele dla niej znaczyła.

Kiedy niedawno zdiagnozowano u niej raka, zrobiła wspólnie z córką listę rzeczy, które chce przeżyć przed śmiercią. Była wycieczka do Paryża pierwszą klasą, był dzień spędzony w centrum treningowym Liverpoolu z gwiazdą lat 70., Brianem Hallem. Odwiedziła też Anfield, spotkała się z trenerem Benitezem i zawodnikami Liverpoolu. Tydzień przed śmiercią niespodziewanie zadzwonił przyjaciel sprzed lat. Ten sam piłkarz, któremu przywoziła ryby – Phil Neal.

Choroba ostatecznie wygrała dwa tygodnie temu. Pogrzeb odbędzie się w piątek w Grimsby.

 
snajper 322

snajper

Forum VIP
Król Weissflog II​


Ma 32 lata, skacze od 26. Wydawałoby się, że w sporcie osiągnął już wszystko, ale brakuje mu jednego, choć najcenniejszego trofeum - olimpijskiego złota. Taki cel postawił sobie przed obecnym sezonem. Na rozpoczynające się 12 lutego igrzyska do Vancouver Adam Małysz jedzie, by wygrać i mówi o tym otwarcie.
Zobacz również
Przez Niemców nazywany &quot;królem Weissflogiem II&quot;, Austriacy wolą mówić &quot;Goldberger Wschodu&quot;, a Polacy, co chwilę wymyślają nowe przydomki. Najbardziej powszechny jest &quot;Orzeł z Wisły&quot;, który sygnalizuje skąd pochodzi i gdzie 3 grudnia 1977 roku urodził się jeden z najlepszych skoczków narciarskich w historii.
Małysz na sport był skazany, a miłość do nart wpajano mu od urodzenia. Jego pradziadek miał własną skocznię, na której najlepsi beskidzcy zawodnicy osiągali odległości w granicach pięćdziesięciu metrów. Ojciec był kierowcą w klubie sportowym Wisła, a wujek - Jan Szturc, najpierw znanym skoczkiem, a po zakończeniu kariery - trenerem.
I to właśnie jemu w głównej mierze zawdzięczają kibice, że sześcioletni wówczas Adam trafił na skocznię. Przez całą szkołę podstawową trenował kombinację norweską i oddawał się swojej drugiej pasji - piłce nożnej. Mały, drobny miał kłopoty z dopasowaniem sobie nart i butów. Początki nie były łatwe, ale talentem wyróżniał się od najmłodszych lat.
Po raz pierwszy Polska usłyszała o nim w 1994 roku, gdy jako junior wywalczył mistrzostwo Polski seniorów w skokach na Średniej i wicemistrzostwo na Wielkiej Krokwi w Zakopanem. Zdobył także wicemistrzostwo kraju juniorów w kombinacji. Pod koniec roku trener Szturc zdecydował, że Małysz, ze względu na swoją posturę, zrezygnuje z kombinacji norweskiej i poświęci się tylko skokom.
Trafił pod skrzydła ówczesnego szkoleniowca kadry, Czecha Pavla Mikeski. Na arenie międzynarodowej zadebiutował w sezonie 1994/95.
Wyjazd na Turniej Czterech Skoczni zasponsorowali mu wspólnie trener i sąsiedzi. To nie były wyrzucone pieniądze. W konkursie w Innsbrucku zajął wtedy wysokie, 17., miejsce. W mistrzostwach świata w kanadyjskim Thunder Bay wyniki też były dobre - 11. lokata na średniej skoczni i 10. na dużym obiekcie.
Pasmo sukcesów, jakie rozpoczęło się w 1996 roku, dało też początek nowej historii w polskim sporcie. Drugie miejsce w zawodach Pucharu Świata w Iron Mountain, powtórzenie tego w Falun i trzecia pozycja w Lahti zaczęły przyzwyczajać wszystkich do jego dobrych rezultatów. Do tego doszło sensacyjne zwycięstwo w Holmenkollen (16 marca 1996) i siódma pozycja w klasyfikacji generalnej PŚ.
Dał się poznać jako skromny i pracowity chłopak, czym zaskarbił sobie serca milionów Polaków. Ubrani w biało-czerwone barwy, z transparentami i trąbkami, zaczęli jeździć za nim po całym świecie.
&quot;To dzięki nim czerpię motywację do dalszych treningów. Zawsze mnie wspierają i wiem, że mogę na nich liczyć w każdej sytuacji, nawet jak nie wypadam najlepiej&quot; - powtarza przy każdej okazji Małysz.
Ważny dla jego życia prywatnego był 1997 rok. Najpierw stanął z Izabelą Polok na ślubnym kobiercu, a parę miesięcy później na świat przyszła ich córka - Karolina.
&quot;To jest chwila jedna na całe życie. Wisła, 14 czerwca 1997 roku. Widzę, jak rodzice witają nas chlebem i solą. Tłuczemy kieliszki na szczęście. Niosę żonę na rękach. Na naszym weselu przez trzy dni bawiło się 120 osób. A potem pochmurny 31 października w tym samym roku. Na świat przychodzi Karolinka. Miałem ledwie dwadzieścia lat, Iza dziewiętnaście. Ludzie dziwili się, że tacy młodzi skaczemy na głęboką wodę, a ja psychicznie bardzo szybko dojrzewałem&quot; - wspominał w jednym z wywiadów.
Ale to właśnie rok 1997 i kolejne były najgorszymi w jego karierze. Wydawało się, że skoki odeszły na dalszy plan, a całkowicie pochłonęły go obowiązki męża i ojca. Czas biegł, a Małysz nie odzyskiwał dawnego błysku. Był zrezygnowany - myślał nawet o zakończeniu kariery i pracy w wyuczonym zawodzie dekarza.
Przełomowym momentem była zmiana na stanowisku trenera kadry. Pavla Mikeskę zastąpił Apoloniusz Tajner, który zaprosił do współpracy psychologa dr Jana Blecharza i fizjologa prof. Jerzego Żołądzia. Małysz znowu zaczął zdobywać punkty w PŚ i na każdym kroku podkreślał rolę &quot;doktorów&quot;.
Milowy krok zrobił w sezonie 2000/2001. Wielkiej formie nie zaszkodziła nawet dyskwalifikacja w pierwszym konkursie w Kuopio. Najpierw odniósł zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni, a potem zaczęła się wspinaczka na szczyt - zdobył złoty i srebrny medal mistrzostw świata oraz po raz pierwszy w karierze triumfował w klasyfikacji generalnej PŚ.
Wszyscy oszaleli z radości. &quot;Małyszomania&quot; nie osiągnęła jednak jeszcze apogeum. Odyseja trwała. Apetyty były wielkie, zwłaszcza, że zbliżały się igrzyska olimpijskie w Salt Lake City. Tam jednak bezkonkurencyjny okazał się Szwajcar Simon Ammann, ale srebrny i brązowy medal Polaka okrzyknięto sukcesem. Niedługo potem odebrał drugą i trzecią Kryształową Kulę.
Po nieudanym początku sezonu 2002/03 zdołał sięgnąć w Predazzo po dwa złote krążki mistrzostw świata. To był jednak tylko chwilowy błysk.
Po trzech wspaniałych latach przyszedł kryzys. W kolejnym sezonie Adam nie wygrał żadnych zawodów, a na podium stawał tylko cztery razy. Miał także groźny upadek w Salt Lake City i opuścił kilka ostatnich konkursów. W klasyfikacji generalnej PŚ był 12.
Zdarzenie w mieście igrzysk 2002 roku Małysz zalicza do jednego z najgorszych momentów w swojej karierze. &quot;Staram się o tym zapomnieć, ale mimo wszystko czasem wracają do mnie te emocje i chwile spędzone w karetce. Podobno już wcześniej odzyskałem przytomność, ale pierwsze, co pamiętam, to stojący nade mną sanitariusz. Wielki człowiek w czerwonej kurtce z krzyżem. Mówił coś po angielsku, a ja zupełnie nie rozumiałem, co się stało. Chciałem potem jak najszybciej wrócić na skocznię. Poczuć, odzyskać pewność, że nic się nie stało. Już wiem, że w chwili zagrożenia przed oczami przelatuje całe życie. Wszystko, i to dobre, i złe&quot; - wspominał.
Potrzebne były zmiany, a strzałem w dziesiątkę okazało się zatrudnienie trenera Hannu Lepistoe. Pod kierunkiem Fina, który wcześniej m.in. szlifował talent Mattiego Nykaenena, Polak odzyskał dawną formę. W sezonie 2006/2007 zdobył złoty medal mistrzostw świata i po raz czwarty sięgnął po Kryształową Kulę za zwycięstwo w PŚ.
Gdy kolejny rok nie był tak udany, podziękowano Lepistoe za współpracę, a pieczę nad kadrą objął dwa lata starszy od Małysza, były kolega z kadry Łukasz Kruczek. Nie był to jednak krok w dobrym kierunku. Początek sezonu miał bardzo słaby i po rozmowach z władzami Polskiego Związku Narciarskiego zdecydowano się powrócić do sprawdzonej koncepcji i sięgnięto po Lepistoe, tworząc &quot;team Małysz&quot;.
Konsultacje dały oczekiwany efekt. Nie jednak wyniki były najważniejsze. Małysz uwierzył, że znowu może wygrywać i znalazł potrzebną do tego motywację. Otwarcie zaczął nie tylko mówić o złotym medalu w Vancouver, ale także o kontynuowaniu kariery.
&quot;Słyszałem, że tyle kibiców przyjechało w tym roku do Zakopanego, bo pomyśleli, że to może być mój ostatni start na Wielkiej Krokwi. Co jakiś czas media naciskają, żebym podał dokładną datę. W okresie bez formy tak mnie męczono, czy to już koniec, że zdenerwowany w końcu powiedziałem, że tak. Po czym pojechałem na konkursy w Skandynawii i stanąłem na podium. Nie jestem młody, ale mam jeszcze chęć. Na pewno odejdę, gdy skakanie przestanie sprawiać mi radość, gdy zabraknie motywacji&quot; - zapowiedział.
Wówczas spojrzy także na półkę pełną medali i zrobi bilans. Teraz jest na to za wcześnie. &quot;W tej chwili medale to przede wszystkim miła pamiątka, choć ważna. Każdy z nich symbolizuje sportowy wysiłek, w każdym kryje się kawałek mojego życia, ale czas na sentymentalne podróże w przeszłość i rozpamiętywanie tego, co było, jak i pora na dokładne ich policzenie przyjdzie wtedy, kiedy zakończę karierę. Zdarza się, że czasem staję w pokoju i patrzę na nie i tak sobie myślę, że będąc dzieckiem nawet nie marzyłem i nie śniłem o medalach olimpijskich, mistrzostw świata czy Kryształowych Kulach&quot; - napisał w swojej biografii.
Sezon 2009/10 jest szesnastym Małysza w Pucharze Świata. Oczekiwania wobec niego nie maleją, a on sam nie ucieka przed deklaracjami. Otwarcie mówi o olimpijskim podium i to o najwyższym jego stopniu.
źródło: wyjatkowo wp.pl cos mądrego
 
horus 129

horus

Użytkownik
&quot;Jagiellonia Niepokonana&quot; na plakacie w Warszawie!
14 lutego w centrum Warszawy zawiśnie billboard sławiący Jagiellonię Białystok. Zapłaci za to producent czekolady Milka - hasło zwyciężyło w zorganizowanym przez firmę głosowaniu internautów. Wygrało, bo kibice &quot;Jagii&quot; skrzyknęli się, by utrzeć nosa kibicom warszawskich klubów.
Nie od dziś wiadomo, że pospolite ruszenie polskich kibiców jest w stanie wstrząsnąć plebiscytami na najbardziej prestiżowych europejskich portalach sportowych. Przed ostatnimi mistrzostwami Europy oblężenie przeżywały serwisy niemieckiego &quot;Kickera&quot; i włoskiej &quot;La Gazzetta dello Sport&quot;. Polacy oddawali tam głosy w specjalnych sondach. Wynikało z nich, że giganci europejskiej piłki najbardziej obawiają się... drużyny &quot;biało-czerwonych&quot;.
Tym razem skrzyknęli się fani białostockiej Jagielloni i postanowili wykorzystać konkurs zorganizowany przez producenta czekolady Milka. Konkurs polegał na wymyślaniu walentynkowych haseł które, 14 lutego zawisną na billboardach w dziewięciu miastach kraju (nie było wśród nich Białegostoku). Autorzy miłosnych wyznań mieli do wyboru 80 lokalizacji.
Kibice &quot;Jagi&quot; za swój cel wybrali billboard w centrum Warszawy - przy skrzyżowaniu ulicy Chałubińskiego i Alei Jerozolimskich. Użytkownik &quot;Jaga&quot; zamieścił krótkie wyznanie: &quot;Tylko Ty w moim sercu Ty Jedna Jedyna Niepokonana Jagiellonia Kochana. Kibic Jagielloni Białystok ???? &quot;. Głosy na notkę zaczęli oddawać kibice drużyny, a akcję nagłośniły lokalne media. Szybko okazało się, że jest to najpopularniejsze wyznanie w konkursie - zebrało w sumie ponad 23 tys. głosów. Dla porównania, inne miały ich kilka razy mniej.
Jednak opublikują
Warszawiacy obudzili się za późno. Fani stołecznych drużyn próbując nie dopuścić do publikacji białostockiego hasła, masowo głosowali na życzenia składane przez &quot;Anię22&quot; dla &quot;Jarka&quot;, kompletnie niemające nic wspólnego z futbolem. Zebrali jednak prawie 5 tys. głosów mniej. Nie dali jednak za wygraną. Na forach internetowych powstała inicjatywa, by wysyłać organizatorom konkursu skargi na złamanie regulaminu. Podnoszą w niej, że tekst opublikowany przez &quot;Jagę&quot; jest cytatem z popularnej przyśpiewki kibicowskiej, a nie dziełem osoby biorącej w konkursie - jak wymaga regulamin.
Czy białostoczanie złamali regulamin? Dowiemy się najpóźniej w czwartek o godz. 16. Ale jak poinformowali nas się organizatorzy konkursu już skontaktowali się z autorem zwycięskiego wyzwania, a ten rozwiał ich wątpliwości, co do naruszenia regulaminu. - Otrzymaliśmy pisemne oświadczenie autora o tym, że Walentynka ta jest utworem zbiorowym, której jednym z autorów jest on, uczestnik konkursu. Otrzymaliśmy od niego potwierdzenie, że uzyskał zgodę pozostałych współautorów na wykorzystanie tekstu piosenki w konkursie - czytamy w piśmie przesłanym nam przez Agnieszkę Kępińską, rzeczniczkę firmy Kraft Polska, producenta Milki.
&quot;Muszą ponieść konsekwencje swojego błędu&quot;
- Opublikowanie wyznania to dobra decyzja - mówi nam Paweł Trochimiuk ekspert w dziedzinie PR, prezes zarządu Związku Firm Public Relations. - Obietnicy należy dotrzymać, Jest to kwestia budowania wiarygodności biznesowej. I producent Milki tę wiarygodność utrzyma jedynie wtedy, gdy zachowa się zgodnie z regulaminem, który sama napisała - dodaje.
Zdaniem Trochimiuka producent &quot;fioletowej czekolady&quot; musi ponieść konsekwencje błędnie skonstruowanego regulaminu, który dopuszcza możliwość zgłaszania spornych treści. - W profesjonalnym biznesie taki błąd nie powinien się zdarzyć. Jest oczywistym niedopatrzeniem organizatora, że nie przewidział takiej sytuacji w regulaminie. Tym bardziej, że jest to jedna z bardziej oczywistych rzeczy, którą należało wziąć pod uwagę - dodaje.
źródło:http://www.tvn24.pl
 
pokerface 69

pokerface

Użytkownik


Wielu z nas uwielbia smak piwa, ale chyba nikt nie chciałby się znaleźć w podobnej sytuacji. Historia jest naprawdę niesamowita, chociaż rzadko się o niej mówi. W XIX wieku przy londyńskiej ulicy Tottenham Court mieścił się browar, słynący z piwa gatunku porter. To typowo angielski trunek. O bardzo ciemnej barwie i gorzkim smaku. Porter musi dość długo dojrzewać, czemu zawdzięcza niepowtarzalny aromat.

Jak to w browarze – we wnętrzu znajdowały się ogromne kadzie z produkowanym piwem. Największa kadź mieściła ponad 600 tysięcy litrów rubinowego płynu. Obok stało jeszcze kilka mniejszych. Zbiorniki były zabezpieczone metalowymi obręczami, które teoretycznie nigdy nie powinny pęknąć. Praktycznie stało się zupełnie inaczej. Solidne zabezpieczenie nie wytrzymało oporu i w jednej chwili pękło, przewracając przy okazji kilka innych, mniejszych zbiorników z piwem. W 1814 roku angielski porter zalał pobliskie okolice. A konkretnie – 1,5 miliona litrów trunku.

Strumień był tak mocny, że niemal doszczętnie zniszczył dwa budynki. Wkrótce zawaliła się również ściana pobliskiego pubu, pod której gruzami zginął pracujący tam chłopak. Nie była to zbyt zamożna okolica, więc najbiedniejsi mieszkańcy zamieszkiwali piwnice kamienic. Ogromne ilości piwa najszybciej zalały właśnie te mieszkania, pochłaniając przynajmniej kilka ofiar. Mieszkańcy w obliczu tragedii nie próżnowali. Brali w ręce wszystkie naczynia, które mieli do dyspozycji (garnki, wiadra) i czerpali piwo z darmowego źródła.

Zdarzenie było na tyle nietypowe, że wielu chętnych chciało zobaczyć jak wielkie spustoszenie wywołał popularny angielski porter. Mieszkańcy zalanych lokali pobierali opłaty za taką możliwość, więc interes kręcił się nadal. Aż do momentu, kiedy pod jedną z wycieczek zawaliła się podłoga i wszyscy wylądowali po szyję w piwie.

W piwnej powodzi utonęło przynajmniej 8 osób, jedna zmarła z powodu zatrucia alkoholem. Sąd uznał jednak, że właściciel browaru nie miał żadnego wpływu na całe zdarzenie i uniewinnił go od zarzutu zaniedbania. Mężczyzna poczuł się jednak na tyle odpowiedzialny, że z własnych pieniędzy sfinansował pogrzeby ofiar.
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Ranking Forbesa. New York Yankees tuż za Manchesterem United

Magazyn &quot;Forbes&quot; opublikował coroczny ranking najbardziej wartościowych sportowych marek na świecie. Na pierwszym miejscu znalazł się Manchester United, tuż za nim drużyna ligi MLB New York Yankees.



Dziennikarze Forbesa wartość Manchesteru United wycenili na 270 mln dolarów. New York Yankees warci są tylko 4 mln mniej. Na trzecim miejscu uplasował się Real Madryt.

Zaskakująca jest wysoka pozycja baseballowego New York Yankees, znanego przede wszystkim w USA. Yankees generują jedną trzecią zysków Major League Baseball, i to bez wliczania zysków ze sprzedaży po ostatnim sezonie. Forbes ocenia, że cały biznes związany z New York Yankees wart jest 3,3 miliarda dolarów. Zdaniem dziennikarzy Forbesa Yankees, którzy w tym ostatnim sezonie wywalczyli 27. tytuł oraz przenieśli się na nowy stadion w przyszłorocznym zestawieniu zajmą pierwszą lokatę.

Manchester United triumfuje w rankingu, bo jest marką rozpoznawaną na całym świecie. Szczególnie istotna okazuje się ekspansja &quot;Czerwonych Diabłów&quot; na Azję, skąd pochodzi ponad połowa ich fanów. Real, który generuje roczne zyski wyższe o 60 mln dolarów niż United, tak szerokiej bazy fanów nie ma, dlatego jego wartość jest o 25 mln mniejsza.

 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Ile kibica można wycisnąć z kibica

http://www.sport.pl/sport/1,65025,7536990,Ile_kibica_mozna_wycisnac_z_kibica.html



Sportowy biznes z każdym sezonem brutalniej ingeruje w nasz wolny czas, najchętniej podłączyłby klienta do kroplówki i aplikował swoje wyroby okrągłą dobę. Co spożywającemu pozwala wgryźć się głębiej w temat, ale zarazem wpycha go w niszę, redukuje szanse, by zajrzał gdzieś indziej. Pcha w stronę tej chwili absolutnego spełnienia, w której będziemy wiedzieć wszystko o niczym

Nie znoszę szlajającego się za mną bez ustanku przeświadczenia, że o dowolnej porze dnia i nocy trwa gdzieś Niezmiernie Ważny Mecz i jeśli tylko zapragnę, wystarczy pstryknąć, by go własnoocznie skonsumować. Słyszeliście, jak wyglądały rozgrywki ligowe dawno, dawno temu, w tych błogosłowionych czasach, w których tzw. tradycyjna rodzina gromadziła dzieci, a nie telewizory? Całą kolejkę upychano w jednym dniu - wręcz o jednej godzinie - więc kibic pochłaniał pojedynczy mecz, resztę skubał w ochłapach zwanych skrótami, a potem musiał odcierpieć o suchym pysku cały tydzień, do następnej skondensowanej dawki.

Klasyczną ligową miksturę rozrzedzaliśmy stopniowo, wraz z narastającą reprodukcją monitorów, kanałów, platform, portali i innych relikwii ery cyfrowej. Dziś przez blisko trzy doby z rzędu pogrywa i nasza podle szara Ekstraklasa, i baśniowo malownicza angielska Premier League. A to wcale nie koniec, niebawem rozciągnięta w czasie zostanie hiszpańska Primera Division, jesienią zaś zamierza wszystkich przebić włoska Serie A - przystawkę zaproponuje w piątek, kolejne dania wjadą w sobotę o godz. 18 i 20.45 oraz w niedzielę o 12.30, 15 i 20.45, deserem dopchamy się w poniedziałkowy wieczór. Runie kolejna bariera, kolejka będzie trwała dłużej niż postna reszta tygodnia.

Dotrzemy niemal do granic ludzkiej przyswajalności, bo we wtorek, w środę i czwartek UEFA przez sporą część sezonu podsuwa nam europejskie puchary (1/8 finału Ligi Mistrzów właśnie rozlała na cztery tygodnie!), więc gorliwy wyznawca calcio będzie mógł przyklękać przed ekranem codziennie. Dlaczego testuje się lojalność fana coraz namolniej, nie wypada nawet wyjaśniać - każdy średnio rozgarnięty niemowlak pojął już, że Barcelona i Real grają o tej samej porze wyłącznie wtedy, gdy tłuką się w Gran Derbi, bo pozwolić im wybiec na boiska równocześnie byłoby niesłychanym marnotrawstwem.

Sportowy biznes z każdym sezonem brutalniej ingeruje w nasz wolny czas, bez wytchnienia bada, ile można wycisnąć kibica z kibica, sprawdza jego wytrzymałość, najchętniej podłączyłby klienta do kroplówki i aplikował swoje wyroby okrągłą dobę. Co spożywającemu pozwala wgryźć się głębiej w temat, ale zarazem wpycha go w niszę, redukuje szanse, by zajrzał gdzieś indziej. Pcha ku wąziutkiej specjalizacji, w stronę tej chwili absolutnego spełnienia, w której będziemy wiedzieć wszystko o niczym. Przed telewizorem siad, chcesz być na bieżąco, to nie odpuszczaj, albo się interesujesz, albo nie, ustal wreszcie, czego chcesz od życia etc.

Namysł nad wielokanałowym, prowadzonym z tysięcy stadionów i hal medialnym ostrzałem polecam tym, którzy biadają nad niesprawiedliwym losem polskich siatkarek - przecież multimedalistek mistrzostw Europy - i są święcie przekonani, że jeśli nikt nie chce płacić majątku za ligowe transmisje ich popisów, to tylko wskutek krzyczącej niekompetencji działaczy.

Działacze swoje zaniedbali, wypominania im bierności nigdy za mało, ale też byłoby niesprawiedliwe pominąć jeszcze jedną przeszkodę - polskiego siatkarza bądź też, jak kto woli, ograniczoną zdolność homo sapiens do przyjmowania danych.

Męska siatkówka też podążyła za globalnym trendem, też bombarduje nas transmisją za transmisją, nadaje z rosnącym natężeniem, uświadamia, że sławny dylemat, czy być, czy jednak nie być, wyparły pytania egzystencjalnie donioślejsze - oglądać czy nie oglądać i co oglądać. Siatkarze zupełnie jak piłkarze skaczą nam przed oczami bez przerwy i nawet osobnik uzależniony wyłącznie od tej jednej dyscypliny zbliża się do momentu, w którym odkryje, że i on dysponuje ograniczoną przepustowością.

Wybierać musi odbiorca, wybiera nadawca. Stawiają na faceta, bo transmisje z ligi kobiet straszą na ekranach halami o przestronności kurników, na wpół martwymi trybunami, mierną wartością sportową. Nawet jeśli siatkarki zdołają wyskakać przyzwoitą oglądalność, to często zawdzięczają ją nie wytrawnym smakoszom wielkiego sportu, lecz - feministki, wymierzcie we mnie widelce - przygodnym smakoszom anatomicznych zaokrągleń. Za sportem kobiet nie przepadają - feministki, unieście tasaki - ani fani, ani fanki. Relacjonował swego czasu w &quot;Gazecie&quot; Michał Kiedrowski, jak trudno sprzedać go nawet w Ameryce, w której zawodowe ligi prosperują rewelacyjnie. Męskie ligi.

Siatkarki są niemal bez szans. Doby wciąż nie wydłużyliśmy, ba, nie rozpoczęto nawet prac nad wydłużeniem, mózgi jajogłowych zaprzęgnięto prawdopodobnie do wymyślenia, jak zainstalować nam dodatkowe w pełni wyposażone oczodoły, żebyśmy przykleili je do kolejnych ekranów i kolejne ekrany kupowali, realizując ludzkości cel ostateczny, czyli napędzając wzrost PKB. Niestety, dodatkowe oczodoły lub dosztukowana do doby 25. godzina też niekoniecznie ligę siatkarek ocalą, bowiem zawsze można przeprowadzić transmisję z jeszcze jednego meczu męskiego, a ów mecz męski - również niespecjalnie szlagierowy - może okazać się ciut bardziej zajmujący niż batalia Muszyny z Żukowem, nawet pomimo bogactwa podtekstów odwiecznej rywalizacji gór z morzem.

I niewiele zmieni kolekcjonująca medale reprezentacja, wokół której publikę dzięki marce &quot;Polska&quot; zgromadzić łatwiej. Zgromadzić na chwilę. Lud hipnotyzują trójwymiarowe Avatary i podobne hipermegasuperatrakcje, z ekranów HD wyprężają się najwspanialsi atleci na planecie, konkurencji nadal przybywa. Nawet mityczne, mlekiem i miodem płynące Włochy - panują i w LM, i w ME - skazują siatkarki na prowizorkę, finansową chybotliwość, niepewność jutra. Kluby co rusz upadają, oddają miejsce w lidze tym, które akurat uciułały trochę grosza, w bieżącym sezonie rozgrywki trzeba było okroić, bo zabrakło drużyn. Anomalią w kobiecej siatkówce nie jest kryzys, anomalią są niezwykłe chwile, gdy od chronicznego kryzysu uda się uciec.

autor: R.Stec
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
„**** ci w dupę!”

http://psychocje.blox.pl/2010/02/8222****-ci-w-dupe8221.html

Ile razy widziałeś na murze wymowny napis HWDP (nie do końca poprawny skrót od „**** w dupę policji”) czy modne ostatnio JP („Jebać policję”)? Jeśli nie żyjesz w jakimś getcie dla wyższych sfer, to na pewno często. Czy jednak kiedykolwiek zastanawiałeś się, co on naprawdę znaczy i co faktycznie kierowało osobą trzymająca puszkę ze sprejem?



Zapewne nikt z piszących nie miał na myśli chęci odbycia faktycznych kontaktów seksualnych ze stróżami prawa. Ale czy na pewno?



Homoseksualizm nie jest obcy ani naszym ludzkim przodkom, ani małpim kuzynom. W języku prymatologów (badaczy małp naczelnych) nazywa się on „dosiadaniem”. Dominujący w danej relacji samiec chwyta podwładnego od tyłu i wykonuje kilka pchnięć biodrami. Nie jest to kopulacja jedynie dla seksualnie przyjemności, bo w większości wypadków są to jednak symboliczne gesty – nie dochodzi do penetracji ani orgazmu – szkoda cennej spermy.

W ten sposób małpy regulują swoją hierarchię dominacyjną. Ktoś silniejszy, stojący wyżej w stadzie, może dymać każdego stojącego niżej. I z reguły regularnie to robi, żeby podległy samiec pamiętał, gdzie jego miejsce. Osobnik Alfa regularnie dosiada wszystkich innych ze swojego stada. Dokładnie to samo robi oczywiście z małpimi kobietami, ale to już zupełnie inna relacja, bo nawet ostatni samiec w grupie ma wyższą pozycję niż najsilniejsza samica. Dlatego też u naczelnych (więc i u ludzi) wykształcił się mechanizm dosiadania. Z natury rzeczy gwałci się samice, które niejako z automatu podległe są wszystkim dorosłym samcom. U szympansów gwałt i stosunek seksualny praktycznie zlewają się. Dość powiedzieć, że z szympansem dzielimy 99,6% aktywnych genów, a sam szympans jest bliżej spokrewniony z człowiekiem niż każdą inną małpą (tak więc, Drogi Czytelniku, bliżej Ci do szympansa, niż szympansowi do goryla).





Także u ludzi występuje dosiadanie i to jak najbardziej seksualne. Na przykład legendarne gwałty więzienne. Największy bandzior mógłby z powodzeniem ulżyć sobie dzięki masturbacji, ale często wybiera stosunek analny. Czy jest on przyjemniejszy? Trudno powiedzieć, ale jedno jest pewne – ustanawia on w ten sposób hierarchię dominacyjną. Gwałcący zawsze stoi w niej wyżej niż gwałcony, nazywany pogardliwie „cwelem”.

Czy taki więzienny samiec Alfa uważa się za geja? Bynajmniej, uważa się za prawdziwego mężczyznę. Co więcej, za geja uważa się często osobę gwałconą. Jest to szczególnie widoczne w kulturach islamskich, gdzie napiętnowani są tylko pasywni partnerzy tej „interakcji”. Prawdopodobnie to jedna z przyczyn tak dużej, w pewnych kręgach, niechęci do homoseksualistów - gejem jest ten, który „daje dupy”, czyli jest miękki, podległy innym. A twardziele gardzą mięczakami.



Wciąż głęboko w nas drzemie dziedzictwo dzikich przodków. Obecnie zakryła je kultura i nie okazujemy już seksualności tak jawnie jak kiedyś. Teraz to temat tabu, a do tego samo dosiadanie byłoby trudne technicznie w dobie spodni i bielizny – małpy mają pod tym względem zdecydowanie prościej. Jednak nie da się wyrugować tego, co przez miliony lat wtłoczyła nam w geny ewolucja. Możemy jedynie sublimować swoje nieakceptowane popędy. I cały czas to robimy, tyle że nieświadomie.

Zamiast czynów używamy słów. HWDP znaczy tyle, co „to my tutaj rządzimy”, ale w ukrytym domyśle ten komunikat ma ciąg dalszy: „... i gdybyśmy żyli tak jak nasi przodkowie, to zruchalibyśmy was w dupę, cwele!”

Jeśli przyjrzymy się strukturze przekleństw, to okaże się, że bez względu na kulturę antropologiczny przekaz jest ten sam i dotyczy dominacji, czyli dosiadania. Anglicy, kiedy chcą kogoś upokorzyć, mówią „fuck you”, czyli „pierdolę cię”. Rosjanie są nieco wygodniejsi i domagają się uległej współpracy „paszoł na ****”, czyli „wskakuj na dzidę”. Polacy informują kogoś, że „**** mu w dupę” – w antropologicznym domyśle **** wypowiadającego te słowa.

Mniej wulgarne, ale nie mniej wymowne, są wyrazy typu „dupek” (ktoś, kto daje dupy), czy angielskie „asshole”, czyli „dziura w dupie”. No i oczywiście „ty cwelu”, co ma dokładnie ten sam kontekst. Podobnie należy rozumieć sentencje „dałem dupy” („nie wykazałem się siłą i dominacją”), czy „wyruchałem kogoś w dupę” (byłem od kogoś lepszy, zdominowałem go”).

Tytułowa sentencja „**** ci w dupę”, przetłumaczona na język antropologii kulturowej, znaczy więc tyle, co „to ja tutaj rządzę i jestem ważniejszy od ciebie”. Choć zapewne nie tylko profesor Miodek uznałby, że można wyrazić ten sam sens piękniejszą polszczyzną, to czasem jednak wolimy lapidarną dosadność.



Zbytnia dosadność bywa jednak zabójcza. Być może pamiętacie słynną sprawę gwałtu butelką. Pięciu wyrostków zaczepiło na przystanku spokojnego chłopaka i ostatecznie wepchnęli mu butelkę w odbyt. Po przeczytaniu poprzednich akapitów, chyba już możecie się domyślić czemu...

Gwałty analne na mężczyznach nie są ograniczone tylko do środowiska niewykształconych małolatów. Bardzo podobnego czynu dopuścił się książę Dubaju, które imię nosi najwyższy obecnie budynek świata. Z pewnością jest to osoba wykształcona i obyta na salonach. A jednak zgwałcił swojego dłużnika metalową pałką.



Ludzie są zwierzętami. Ale z reguły jakoś sobie z tym radzimy. Wykształciliśmy wspaniałą kulturę, która całkiem nieźle tłumi w nas to, co złe i okrutne, a rozwija prawdziwie ludzkie wartości – altruizm, wyrozumiałość, litość i sprawiedliwość. Tak długo, dopóki nasza ciemna strona będzie sublimowana przez słowa, jesteśmy bezpieczni przed nami samymi. Dlatego, kiedy następnym razem zobaczysz poczciwe w gruncie rzeczy „HWDP”, pamiętaj, że w tej formie to tylko niegroźne cienie naszych zapomnianych przodków.
 
Do góry Bottom