>>>BETFAN - TRIUMF BONUSA NAD BOOSTEM <<<<
>>> BETCLIC - ZAKŁAD BEZ RYZYKA DO 50 ZŁ + GRA BEZ PODATKU!<<<
>>> FUKSIARZ - ZERO RYZYKA 100% DO 50 ZŁ. ZWROT W GOTÓWCE!<<<
Fortuna bonus

Ciekawe artykuły

Baqu 852,6K

Baqu

Forum VIP
Peak oil, czyli kolejny koniec świata



Od czasów raportu Klubu Rzymskiego, a w zasadzie już od Malthusa, popularne są różnorakie prognozy zakładające załamanie się całej cywilizacji ludzkiej, czy to na skutek przyrostu ludności czy też emisji dwutlenku węgla. Wszystkie te prognozy mają jedną wspólną cechę - nie sprawdzają się. Czy jednak teoria peak oil w odróżnieniu od innych przepowiedni ma solidne podstawy naukowe? Świat bez ropy czyli plastik z elektryczności.

Peak oil, czyli inaczej teoria Hubberta, powstała w 1956 roku i zakładała osiągnięcie szczytu wydobycia ropy naftowej (ang. peak oil) w USA do roku 1970, a na całym świecie około roku 2000. O ile przewidywania odnośnie globalnego załamania się wydobycia na przełomie tysiącleci nie sprawdziły się, o tyle w USA rzeczywiście miał miejsce spadek wydobycia zgodnie z przewidywaniami.



Stany Zjednoczone poradziły sobie z problemem zwiększając import surowców energetycznych, co rozwiązało na krótką metę problem zaspokojenia potrzeb energetycznych kraju ale znacznie zmniejszyło bezpieczeństwo i samowystarczalność energetyczną. Jednak skąd importować ropę naftową, gdy peak oil będzie miał miejsce na całym globie?

Ropa naftowa jest surowcem nieodnawialnym i kiedyś musi nastąpić wyczerpanie się jej zasobów. Spodziewany światowy kryzys energetyczny nie ma wynikać jednak z całkowitego wyczerpania się ropy naftowej - co roku odkrywa się duże złoża - lecz z jednoczesnego wyczerpania się taniej ropy i wzrostu zapotrzebowania. Zgodnie z przewidywaniami amerykańskiej EIA, do 2030 roku nastąpi wzrost konsumpcji światowej o ponad 26 milionów baryłek dziennie, co odpowiadałoby dzisiejszej konsumpcji USA połączonych z Kanadą i Meksykiem. Za lwią część wzrostu zapotrzebowania odpowiedzialne będą Chiny i Indie, których potrzeby wzrosły od 1965 roku o odpowiednio 3850% i 900%. W stosunku do roku 1990, świat będzie potrzebował w 2030 roku niemal dwa razy więcej ropy naftowej.



Natomiast odkrywane na świecie wielkie złoża - np. brazylijskie czy kanadyjskie - są zupełnie innej jakości niż złoża arabskie. Ropę naftową trzeba dosłownie wyrywać z wnętrza ziemi lub dna oceanu - uzyskanie ropy z piasków czy łupków bitumicznych wymaga ogromnych ilości energii i nakładów. Na Bliskim Wschodzie wystarczy niemal dosłownie wydrążyć dziurę w ziemi, by czarne złoto zaczęło płynąć. Poza barierami ekonomicznymi - ropa z dna morza może kosztować nawet kilkukrotnie więcej niż ropa wydobywana dziś w Kuwejcie czy Arabii Saudyjskiej - istnieją także liczne bariery polityczne. Mało które państwo posiadające zasoby surowców o kluczowym znaczeniu dopuszcza do nich zagraniczne firmy - znakomitymi przykładami takiej polityki jest Wenezuela czy Rosja.

Realne zagrożenie jakie stanowi peak oil obrazują jednak najlepiej nie teorie naukowe i przewidywania ekspertów z IEA czy EIA, lecz polityka najbardziej zainteresowanych, tj. państw i koncernów naftowych. Amerykańskie Rządowe Biuro Obrachunkowe (GAO) przestrzega w swoim raporcie z 2006 roku skierowanym do Kongresu przed lekceważeniem peak oil i wzywa do skoordynowania wysiłków różnych agencji federalnych oraz wypracowania jednej, wspólnej strategii.



Zgodnie z raportem, największe zagrożenie niesie za sobą peak oil występujący nagle i bez ostrzeżenia, ponieważ &quot;alternatywne źródła energii, w szczególności dla transportu, nie są jeszcze dostępne w odpowiednich ilościach&quot;.

Unijna Komisja Handlu Międzynarodowego w opinii załączonej do sprawozdania Komisji Gospodarczej i Monetarnej w sprawie makroekonomicznych skutków wzrostu cen energii z 5 stycznia 2007 roku twierdzi wręcz, że &quot;wyższe ceny energii będą w przyszłości oczywiste, ponieważ świat osiąga szczyt produkcji ropy naftowej (ang. peak oil), po którym dostawy ropy naftowej zaczną się nieuchronnie zmniejszać w perspektywie długookresowej&quot;. BP spodziewa się wystąpienia peak oil w latach 2015-2020, natomiast prezes Shell wystosował nawet do pracowników list (22 stycznia 2008 r.) w którym podkreśla, że &quot;niezależnie od obranej przez nas drogi, aktualna sytuacja na świecie ogranicza nasze możliwości. Jesteśmy o krok od znacznego wzrostu zapotrzebowania na energię ze względu na wzrost liczby ludności i rozwój gospodarczy, a Shell ocenia, że po roku 2015 zapasy łatwo dostępnej ropy naftowej i gazu nie będą zaspokajały popytu&quot;.

Zagrożenie jakie niesie ze sobą peak oil nie polega jednak wyłącznie na braku energii. W obiegowej opinii ropa naftowa kojarzy się z paliwami - paliwem lotniczym, benzyną, olejem napędowym, olejem opałowym. Brak ropy spowoduje daleko bardziej dotkliwe skutki, niż zamiana stacji benzynowych na ładowanie samochodu z gniazdka elektrycznego. Przede wszystkim, na ropie bazuje ogromna ilość wytwarzanych dziś towarów. Jak podaje Departament Obrony w serii prezentacji &quot;Rozmowy o Energii&quot;, z ropy naftowej wytwarza się m.in.: aspirynę, asfalt, kamery, świece, płyty CD, gumę do żucia, komputery, linoleum, taśmę filmową, farby, spadochrony, perfumy, karty kredytowe, słodziki, rozpuszczalniki, telefony, magnetofony, rury wodociągowe, piłki nożne, nawozy, dezodoranty itd. Rzecz jasna, wymienione wyżej towary nie są stworzone w 100% z ropy naftowej - jednak to właśnie ropa naftowa umożliwia ich wytwarzanie na skalę przemysłową.

Zatem problem nie leży w zapotrzebowaniu na energię jako taką (w pewnej mierze dziurę energetyczną mogą pomóc załatać elektrownie atomowe czy, projektowane dopiero, elektrownie termojądrowe): problem tkwi w braku podstawowego surowca gospodarki światowej i podstawowego nośnika energii. Wynosić satelit na orbitę bez paliw wysokiej jakości się nie da, a pasażerskie samoloty elektryczne mają obecnie tyle wspólnego z rzeczywistością co kolonizacja Marsa. Choćby z tych względów peak oil zasługuje na uwagę - każdy surowiec nieodnawialny kiedyś się skończy, i choć można spierać się o horyzont czasowy, zagrożenie jest jak najbardziej realne.

Na szczęście do opinii publicznej zaczyna powoli przenikać świadomość, że przemysłowy świat stworzony w XIX wieku nie jest dany raz na zawsze, a silnik cywilizacji pozbawiony paliwa w końcu się zatrzyma. Dwa tygodnie temu w wywiadzie dla &quot;Independent&quot; dr Faith Birol, jeden z głównych specjalistów IEA, ostrzegał przed mającym nadejść w przeciągu kilku-kilkunastu lat szczytem wydobycia ropy naftowej. Wg prowadzonych przez niego badań, większość największych pól naftowych ma już szczyt wydobycia za sobą, a tempo spadku produkcji wynosi obecnie niemal 7% rocznie. &quot;Nasz ekonomiczny i społeczny system oparty jest na ropie, dlatego zmiana wymagać będzie długiego czasu i nakładów. Im wcześniej zaczniemy uniezależniać się od ropy, tym dla nas lepiej i musimy do tej sprawy podejść bardzo poważnie&quot; - stwierdził dr Birol.

Z kolei kilka dni temu w Wielkiej Brytanii w odpowiedzi na rządowy raport bagatelizujący peak oil, grupa robocza ds. peak oil i bezpieczeństwa energetycznego (ITPOES), powołana w 2007 r. przez prywatne firmy (m.in. Virgin, Scottish and Southern Energy, Solarcentury), stwierdziła na łamach &quot;Financial Times&quot;, że peak oil nastąpi szybciej, niż się uważa. W swoim raporcie &quot;The Oil Crunch - Securing the UK&#39;s energy future&quot; grupa przewiduje, że efekty peak oil będą odczuwalne przez społeczeństwo brytyjskie w ciągu najbliższych pięciu lat i będą znacznie bardziej dotkliwe niż pozostałe zagrożenia, &quot;preferowane&quot; przez rząd (np. terroryzm).

O ile przewidywania są zgodne z prawdą, społeczeństwa państw rozwiniętych będą mogły w niedalekiej przyszłości przekonać się na własnej skórze o stopniu wpływu ropy naftowej na ich życie. Zgodnie z raportem ITPOES, w 2007 roku obserwowalny był spadek wydobycia ropy naftowej (w stosunku do 1997 r.) w Rosji, USA, Meksyku, Norwegii, Wielkiej Brytanii, Iranie, Wenezueli oraz Indonezji. Wyzwanie stojące przed światem może być porównywalne tylko do przestawienia gospodarki na węgiel kamienny w XIX wieku. Niezależnie od tego, kiedy zaczną wysychać szyby naftowe, należy już teraz poszukiwać nowych źródeł taniej energii.

Horrendalnie drogie i zawodne źródła tzw. czystej energii (m.in. energia wody, słońca, wiatru) są raczej luksusowym kaprysem bogatego Zachodu niż realną alternatywą. Lecz nawet inwestując wielkie sumy w energię atomu, rozbijanego i łączonego, nie unikniemy bolesnych skutków peak oil. Jakkolwiek nie pragnęliby tego rozmaitej maści &quot;zieloni&quot;, plastiku i tworzyw sztucznych nie można stworzyć z energii elektrycznej - nawet tej najczystszej.

 
Baqu 852,6K

Baqu

Forum VIP
polecam, moim zdaniem bardzo dobry wywiad
Roger Guerreiro: Odchodzę z Polski, ale z Polską w sercu

Rozmawiał Robert Błoński
2009-08-24, ostatnia aktualizacja 2009-08-23 21:34



- Oferty były, i to sporo, ale Legia chciała za mnie dokładnie dwa razy więcej pieniędzy, niż dawały zainteresowane kluby. Kiedyś obiecałem, że jeśli przestanę być szczęśliwy w Legii, powiem to otwarcie. Ten moment nadszedł. Nie jest przyjemnie usłyszeć od prezesa, że jest się niepotrzebnym - mówi Roger Guerriero dla Sport.pl i &quot;Gazety Wyborczej&quot;.

Robert Błoński: Po meczu z Grecją udzielił pan krótkiego wywiadu po polsku. Ciężko się było nauczyć naszego języka?

Roger Guerreiro: Wciąż się go uczę, jest trudny i wszystko idzie powoli. Nie mówię płynnie po polsku. Więcej rozumiem, niż potrafię powiedzieć.

W Bydgoszczy śpiewał pan hymn.

- Nie znam słów, zaśpiewałem tylko sam początek. A później tak jak zawsze modliłem się. Robię to przed każdym meczem.

Kiedy w grudniu 2005 roku przyjeżdżał pan do Polski, przez myśl przeszło panu, że tak się to wszystko potoczy?

- Przyjechałem tu robić to, co kocham, czyli grać w piłkę, osiągać sukcesy, dawać radość sobie i kibicom. Nigdy nie przypuszczałem, że zostanę Polakiem. Najpierw była moja dobra gra, potem pomysł Leo Beenhakkera. Nie byłem tym pomysłem ani zszokowany, ani wystraszony. Szybko przystosowałem się do życia w Europie. Nawet śnieg mnie nie zaskoczył, widziałem go wcześniej w Hiszpanii, kiedy grałem w Celcie Vigo. Ucieszyłem się, że mnie doceniono. Bóg, który kieruje moim losem, zdecydował, że będę miał polski paszport.

Teraz nadszedł czas rozstania z Warszawą...

- Zostawię klub, ale nigdy nie zostawię Polski. Dopóki będę miał siły, a trener wyśle powołanie - zawsze się stawię. Będę też wracał tutaj prywatnie, ale tylko latem. Żeby na spacerze patrzeć na piękne polskie kobiety [śmiech]. Ten kraj będzie we mnie już na zawsze. Czuję się jego obywatelem tak bardzo, że nawet prawo jazdy mam tylko polskie. Czuję wdzięczność i czułość do kibiców, którzy krzyczą moje imię na stadionach, którzy proszą o autografy i są serdeczni. To mnie wzrusza, zawsze będę do dyspozycji selekcjonera i będę grał dla Polski.

Zdarza się panu myśleć po polsku?

- W dwóch przypadkach: kiedy gramy mecz i trzeba użyć mocnego słowa. Widać było to w telewizji, kiedy podczas meczu z Grecją zdenerwowany decyzją sędziego przekląłem czystą polszczyzną. Jest nawet filmik w internecie. Drugi przypadek to wtedy, kiedy liczę pieniądze. Liczę po polsku. Cyfry to pierwsze słowa, jakich nauczyłem się po polsku.

Zachował się pan kiedyś bardziej jak Polak niż Brazylijczyk?

- Konkretnej sytuacji sobie nie przypominam. Ale o Polsce nie zapominam nawet na chwilę. Kiedy zimą wyjeżdżam do Brazylii, wszyscy pytają mnie, jak jest w Polsce, więc temat pojawia się na okrągło.

Czy ostatni rok był pana najtrudniejszym? Po świetnym występie na Euro był pan krytykowany za słabą grę.

- Prawda, trudny był ten rok. Wiele się w moim życiu wydarzyło i później odbiło na formie. Bolała mnie opinia, że zagram na Euro, by się wypromować i uciec z Polski. Że reprezentację potraktuję jak odskocznię do lepszej ligi, a potem o niej zapomnę. To nieprawda, mam już 18 występów i cztery gole w kadrze. Uczę się polskiego.

Oczekiwania wobec mnie były ogromne, każdy chciał, żebym już zawsze grał tak jak w Austrii. Zdaję sobie sprawę, że nie pomogłem Legii na tyle, ile mogłem. Jestem krytyczny wobec siebie, ale moja słaba gra nie wynikała z lekceważenia klubu, kolegów czy trenera. Nie ma piłkarza, który przez cztery lata utrzymałby świetną formę. Kryzys dopadł i mnie, ale już minął.

Najbardziej przykry moment?

- Tych, którzy na futbolu się nie znają, nie słucham. Sam najlepiej wiem, co było nie tak. Złych rzeczy staram się nie pamiętać. Byłem w słabszej formie, bo byłem zmęczony fizycznie i psychicznie. Stąd słaba jesień 2008 roku. Najgorsze minęło.

Dlaczego nie odszedł pan z Legii po Euro? Nie było ofert?

- Były, i to sporo. Przyczyna jest jedna: Legia chciała za mnie dokładnie dwa razy więcej pieniędzy, niż zainteresowane kluby oferowały. Kwoty znam, ale nie chcę ich podać.



Teraz pan odejdzie?

- Najpóźniej w grudniu. Mój los jest w rękach Boga. Miałem oferty z Dinama Zagrzeb, Chin i Emiratów Arabskich. Świetne finansowo, ale chcę pójść do dobrej ligi, grać na wyższym poziomie i rozwijać się, by i kadra miała ze mnie więcej pożytku. Zostało kilka dni do końca okienka transferowego, może coś się wydarzy? Sam na nic nie mam wpływu. Ale i ja, i Legia nie czujemy się komfortowo w obecnej sytuacji, więc jeśli pojawiłaby się dobra oferta, skorzystałyby obie strony. Mój agent cały czas odbiera telefony, ale nie wiem, czy choć jeden będzie takim, na który czekamy. Jeśli zostanę, starczy mi cierpliwości na trzy miesiące. Nie zawsze chcieć odejść znaczy móc odejść.

Ekspert Canal+ Grzegorz Mielcarski powiedział tak: &quot;A może problemem Rogera jest to, że żąda niebotycznego kontraktu i dlatego nie może odejść?&quot;.

- Gdyby to była prawda, już by mnie w Legii nie było. W Emiratach, skąd miałem ofertę, płacą bajecznie. Nawet propozycja Dinama Zagrzeb była atrakcyjna finansowo. Ale ja chcę iść do mocnej ligi. Pieniądze są ważne, jednak nie one zdecydują, gdzie będę grał.

Po poprzednim sezonie prezes Legii Leszek Miklas powiedział w &quot;Gazecie&quot;: &quot;Właściciele zrobili wszystko, żeby zatrzymać Rogera w klubie. Nim zaczął się kryzys, dostał od nas bajeczną ofertę. Zawodnicy wyjeżdżający z Polski do klubów Ligi Mistrzów mogliby tylko pomarzyć o zaproponowanej przez nas kwocie. On oferty nie zaakceptował. Zażądał pieniędzy, jakie płaci się w bardzo dobrych klubach francuskich czy niemieckich&quot;. Mówiło się o nawet 480 tys. euro rocznie brutto. Rzeczywiście była taka oferta?

- Było mi przykro, kiedy przeczytałem w tym wywiadzie, że &quot;czas Rogera w Legii już minął&quot;. Rozumiem prezesa, ma prawo tak powiedzieć. Słowa zabolały, bo zostały powiedziane pół roku przed końcem umowy.

Nigdy nie rozmawiałem z Legią o kwocie kontraktowej brutto. Wyłącznie netto. Zapewniam, że gdybym otrzymał propozycję, o jakiej pan mówi, czyli około pół miliona euro rocznie brutto, nie zastanawiałbym się ani chwili, tylko podpisał pięcioletni, nawet sześcioletni kontrakt. Oferta, o której mówi pan prezes, nie była bajeczna. Powiedzmy, że dobra jak na polskie warunki. Gdzie indziej płaci się lepiej.

Jeszcze jeden cytat z prezesa: &quot;Po Euro Roger poczuł, że jest stworzony do gry na wyższym poziomie i w lepszym klubie. Odejdzie z Warszawy, bo przestał tu być szczęśliwy&quot;. Rzeczywiście gra w piłkę w Legii przestała panu sprawiać radość?

- To nie do końca tak. Kiedy po Euro okazało się, że zostaję przy Łazienkowskiej, poświęciłem drużynie wszystkie siły i energię. Nie zawsze byłem w wysokiej formie, nie zawsze grałem dobrze. Ale wypełniałem swoje obowiązki, nikt nie ma do mnie żadnych zastrzeżeń. Od kierownictwa Legii usłyszałem nawet, że choć jestem Brazylijczykiem, to jednak mentalność mam europejską. Wielu brazylijskich zawodników poszłoby do prezesa i powiedziało, że nie przystosowali się do warunków, że chcą wracać. Ja nigdy się nie zaniedbałem. Gorsze momenty zdarzają się każdemu i za swoje biorę odpowiedzialność.

Kiedyś obiecałem, że jeśli przestanę być szczęśliwy w Legii, powiem to otwarcie. Ten moment nadszedł. Teraz nie jestem szczęśliwy w Legii. Nie jest przyjemnie usłyszeć od przełożonego, że jest się niepotrzebnym. To rozczarowuje i demotywuje. Ja potrzebuję czuć, że ktoś we mnie wierzy i mi ufa. Dlatego jestem nieszczęśliwy i czuję się niekomfortowo. Ale postaram się, by w meczach tego nie było widać. Obojętnie, czy wejdę na minutę, dwie, czy pół godziny - zawsze postaram się pomóc.

Rezerwowym Legii został pan już późną jesienią 2008 r.

- Tak zdecydował trener Urban. W meczu z Zagłębiem Lubin posadził na ławce m.in. mnie i Edsona. Szanuję to, trener ma pełne prawo tak zrobić. Nie byłem wtedy w dobrej formie i to była wytłumaczalna decyzja. Ronaldinho też siedział na ławie.

Jest pan zdziwiony, że nie ma ofert z dobrych klubów? Legia chce za pana tylko 400 tys. euro.

- Jest kryzys, a w grudniu będę wolnym zawodnikiem. Może kluby wolą poczekać i zaoszczędzić nawet te kilkaset tysięcy euro?

Tylko jeden piłkarz odszedł tego lata z polskiej ligi za pieniądze. To Rafał Murawski z Lecha do Rubina Kazań. Nie ma chętnych na pana, na Pawła Brożka...

- Bo polska liga jest niezauważana w Europie. Kluby mało osiągają w pucharach, więc gdzie mają się promować ligowcy? Jedyne miejsce to reprezentacja. Dzięki niej w Europie zobaczono mnie. Poziom ligi nie jest za wysoki, ale będzie lepszy - zbliża się Euro 2012, nakręci się koniunktura, powstają piękne stadiony.

Co musiałoby się wydarzyć, żeby został pan w Legii?

- Nie ma takiej rzeczy. Na pewno odejdę. Nie wiem tylko, czy teraz, czy w grudniu. Już dawno pogodziłem się z tą myślą. Ostatnia rozmowa o kontrakcie z Legią odbyła się w grudniu, od tamtej pory nie wracaliśmy do tematu. Legia też nie wiąże ze mną żadnej przyszłości. Prezes tak mówił. A trener, jeszcze przed sezonem, zapowiedział, że będę rezerwowym. To jasny znak, że mnie tu nie chcą.

W Lidze Europejskiej był pan podstawowym zawodnikiem w obu meczach z Broendby, ale w ekstraklasie zagrał pan łącznie 56 minut w trzech meczach. Zawsze jako rezerwowy. W ubiegłym tygodniu gazety napisały, że za określoną liczbę występów minimum 45 minut ma pan dodatkową premię. To decyduje, że pan nie gra?

- To prawda, mam taki bonus, ale nie mam pojęcia, ilu występów brakuje, by został on wypłacony. Przyczyna tego, że nie gram, nie leży na boisku. Decydują o tym sprawy pozaboiskowe, a rezerwowym jestem nie z powodu słabej formy, jak mawia trener Urban. Uprzedził mnie, że w tej rundzie najwyżej będę wchodził na boisko po przerwie. W sparingach, Lidze Europejskiej czy kadrze grałem od początku, i to dobrze. Ale na ligę jestem za słaby. Powiedzenie &quot;Roger nie gra, bo jest w słabej formie&quot; to wygodna wymówka, ale nieprawdziwa. W zeszłym roku formę miałem gorszą, a grałem dużo więcej.

Co musiałoby się stać, żeby wrócił pan do składu Legii?

- Nie wiem. Na pewno żadnemu z kolegów nie życzę kartek czy - broń Boże - kontuzji. Trenuję, staram się, a o wszystkim decyduje trener. Temu się podporządkowuję. Legia to nie tylko Roger, Iwański czy Urban, ale coś więcej. Przede wszystkim kibice, dla których gramy.

Ma pan o coś żal do Legii?

- O jedną kwestię: że nie potrafi rozstawać się ze swoimi zawodnikami. Że nie szanuje i nie docenia tych, którzy coś dla klubu zrobili. Edson i Vuković odchodzili stąd skłóceni i niezadowoleni. Ja też odejdę zasmucony okolicznościami rozstania. Choć dobrych wspomnień, tak jak moich dobrych meczów dla Legii, było więcej niż tych złych. Mistrzostwo, Puchar, Superpuchar Polski, polskie obywatelstwo, wyjazd na Euro - za to jestem Legii wdzięczny. Dzięki niej zostałem Europejczykiem i trafiłem do reprezentacji Polski.

Czuje się pan jak piąte koło u wozu?

- Nie. Chcę być jak koło zapasowe. Dobrze napompowane, przygotowane, by wejść i pomóc drużynie bezpiecznie dojechać do celu.

Wie pan, że w drugiej kolejce w Gdyni po raz setny wystąpił pan w ligowym meczu Legii?

- Wiem, ale w klubie chyba nie wiedzieli. W Brazylii jest taki zwyczaj, że przy okazji takiego jubileuszu zawodnik gra w koszulce z numerem 100 i potem zachowuje ją na pamiątkę. Bo to coś wyjątkowego. Szkoda, że tak nie jest w Polsce. Mój jubileusz przeszedł bez echa. Ale ważne, że choć ja o nim wiedziałem.

Pogodził się więc pan już z tym, że następny mecz od pierwszej do ostatniej minuty zagra w Warszawie w 2012 roku przy okazji inauguracji mistrzostw Europy? W Legii już raczej nie wystąpi pan przez 90 minut.

- Może i tak być, ale chciałbym zagrać jeszcze w klubie. Marzenie mam inne. Po nocach śni mi się brazylijski mundial w 2014 i gol dla Polski. Do spełnienia tego marzenia będę dążył z całych sił.

Nie gra pan w klubie - traci na tym reprezentacja.

- Leo Beenhakker to inteligentny człowiek, orientuje się, czemu nie gram w Legii. Widział mnie na zgrupowaniu przed meczem z Grecją, widział w meczu i wie, że może na mnie liczyć. To, że nie gram, nie znaczy, że nie mam odpowiedniej formy, by grać. Zrobię wszystko, by moja sytuacja w klubie nie zaszkodziła mojej sytuacji w kadrze, w którą jestem zaangażowany i dla której chcę być bardzo pożyteczny. Chcę pomóc Polsce w awansie na mundial.

Nawet komplet zwycięstw w jesiennych meczach eliminacji MŚ nie gwarantuje wam pierwszego miejsca.

- Sytuacja jest trudna, ale nie beznadziejna. Przed meczem z Grecją sporo rozmawialiśmy w drużynie o tym, co było. Porażki w Bratysławie i Belfaście to koszmar. Więcej takie występy się nie powtórzą. Na boisko będziemy wychodzić maksymalnie skoncentrowani i teraz będzie bardzo ciężko z nami wygrać. Grecy się o tym przekonali pierwsi, następni - we wrześniu, potem w październiku.

Pomagał pan Ludovikowi Obraniakowi? Jest w podobnej sytuacji jak pan ponad rok temu.

- On miał polskich przodków, ja - nie. Moje obywatelstwo to była inicjatywa kilku osób, z Ludo jest inaczej. Ale starałem się go wspierać przed meczem z Grecją. Zamieniliśmy parę słów po angielsku. Najważniejsze, że wszyscy złapaliśmy wspólny język na boisku. Ludovik jest świetnie wyszkolony technicznie, lubię grać z takimi. W Bydgoszczy dał odpowiedź, czy przyda się drużynie.

Czuje się pan pełnoprawnym reprezentantem Polski?

- Wołają na mnie &quot;Parejro&quot; - to od przejęzyczenia pana prezydenta. Koledzy czasem jeszcze żartują i mówią &quot;Roger, nigdy nie będziesz Polakiem&quot;, nawiązując do transparentu wywieszonego kiedyś w Białymstoku. Wyciągam wtedy czerwony paszport z orłem i mówię: &quot;Zobacz, teraz jesteś moim bratem!&quot;. Atmosfera jest znakomita. Zaakceptowali mnie, rozmawiamy po polsku. I doskonale się rozumiemy.

 
Baqu 852,6K

Baqu

Forum VIP
Ustawiany mecz snookera ?

Wielka Brytania: Dwaj szkoccy snookerzyści, Stephen Maguire (numer dwa w rankingu profesjonalnych graczy) oraz Jamie Burnett, zostali wczoraj zatrzymani przez policję i przesłuchani w związku ze sprawą nieuczciwych zakładów na mecz rozegrany w ramach turnieju UK Championship.

Sportowcy zostali zwolnieni bez postawienia im zarzutów. Podejrzany pojedynek między szkockimi zawodnikami odbył się 15 grudnia ubiegłego roku w ramach pierwszej rundy turnieju. Spotkanie, któremu przygląda się teraz World Snooker i brytyjska Komisja ds. Hazardu zakończyło się zwycięstwem Maguire`a 9-3. Przed meczem do World Snooker zgłosili się bukmacherzy zaniepokojeni dużą ilością typów na ten właśnie wynik. Szczególne wątpliwości budzi końcówka pojedynku, kiedy Jamie Burnett mógł bez większych trudności ustalić wynik na 8-4, jednak spudłował. Maguire dobił bilę kończąc spotkanie wynikiem 9-3.

Obydwaj zawodnicy stanowczo zaprzeczają jakiemukolwiek udziałowi w nieuczciwych zakładach i zapewniają o chęci współpracy z władzami w wyjaśnieniu sprawy. - Nie mam nic do powiedzenia poza stwierdzeniem, że nie mógł bym zrobić tego, co mi się zarzuca. Chciałbym, żeby ta sprawa już się skończyła i żebym nie musiał już odpierać zarzutów, tylko mógł skoncentrować się na snookerze - mówił Maguire.

Światowa Federacja Snokera (WPBSA) nie podjęła jeszcze oficjalnych działań w związku z całym tym zamieszaniem czekając na wynik dochodzenia prowadzonego przez policję. - Jesteśmy świadomi tego, że Stephen Maguire i Jamie Burnett zostali zatrzymani przez policję i że obaj zostali następnie zwolnieni bez stawiania im zarzutów. To jest obecnie sprawa policji i czekamy na rozwój wypadków. Dalszych komentarzy w tej kwestii na tym etapie nie będzie - oświadczył rzecznik organizacji. / NB
 
M 27,2K

madangelo

Forum VIP
20 lat temu zginął Kazimierz Deyna


Nie trzeba znawcy, by rozpoznać w nim geniusza

1 września 20 lat od tragicznej śmierci Kazimierza Deyny, jednego za najwybitniejszych polskich piłkarzy. Dwukrotny medalista igrzysk olimpijskich i kapitan reprezentacji Polski, trzeciej drużyny MŚ 1974, zginął w wypadku samochodowym mając niespełna 42 lata.
Kazimierz Górski ocenił Deynę jako najbardziej utalentowaną, ale i najbardziej tragiczną, postać w polskiej piłce:

&quot;Nie trzeba było znawstwa, by na pierwszy rzut oka rozpoznać w Kaziu geniusza, który z piłką robi wszystko i wie o niej wszystko. Powołałem go na swoje pierwsze zgrupowanie kadry w 1971 roku. Zanotowałem w zeszycie, że jest to piłkarz klasy światowej. Kazik potwierdził te przypuszczenia w stu procentach. Chadzał własnymi ścieżkami, lubił dobrą zabawę i kobiety (kto ich nie lubi?), ale nie miałem z nim kłopotów. Ciężko pracował na treningach i na boisku. Z pozoru kręcił kółeczka i przetrzymywał piłkę. Ale tylko on umiał zmieniać tempo gry, przenosić jej ciężar z jednej strefy do drugiej, odszukać najlepiej ustawionego partnera lub samemu zakończyć akcję.

Mimo że był małomówny, miał posłuch. Był urodzonym liderem. Ale jak każdy geniusz, słabo był rozumiany przez otoczenie. Wstyd to przypominać, ale poza stadionem Legii wygwizdywany był wszędzie i to polska publiczność, w Chorzowie, zmusiła go do zakończenia reprezentacyjnej kariery. Po meczu z Portugalią, w którym właśnie strzał Deyny z rzutu rożnego dał Polsce awans do finałów mistrzostw świata. Deyna był niemal całe życie samotny. Kiedy stracił majątek w chybionych inwestycjach, załamał się, zaczął pić. Zostawili go i najbliżsi - żona, syn. Tragiczny koniec nie był trudny do przewidzenia. To, że zginął po pijanemu i to, że miał w kieszeni zaledwie 50 centów. Kilka tygodni przed tragedią widzieliśmy się po raz ostatni, gdy powołałem go do reprezentacji Polski oldbojów. Nie zawiódł, był prawdziwym kapitanem, a w meczach ze Związkiem Radzieckim i Włochami strzelił dwie kapitalne bramki. Pożegnał się z drużyną przepięknie!&quot; - mówił o Kazimierzu Deynie &quot;Trener Tysiąclecia&quot;.

1 września mija 20 lat od tragicznej śmierci najlepszego polskiego piłkarza w historii - Kazimierza Deyny. Wybitny zawodnik Legii Warszawa i reprezentacji Polski. Mistrz Polski, mistrz olimpijski, medalista mistrzostw świata. Z orzełkiem na piersi rozegrał 97 spotkań i strzelił 41 goli

Andrzej Strejlau jest jednym z tych trenerów, którzy mieli szczęście pracować z niezapomnianym Kazimierzem Deyną. Los złączył ich drogi zarówno w Legii Warszawa, jak i w reprezentacji Polski.

Pan jako trener był bardzo blisko Kazimierza Deyny. Jaki to był człowiek?

- Był bardzo spokojny, stonowany. Był typem samotnika i indywidualisty. Prze okres współpracy z nim w Legii w latach 1975-1979, nie miałem z Kazimierzem Deyną żadnych kłopotów. Piłkarzem zaś był genialnym.

Jaki stosunek do Kazimierza Deyny mieli kibice?

- Był wprost uwielbiany przez kibiców Legii. Gdyby tak nie było, nie rozmawiałby pewnie pan ze mną na jego temat. To był zawodnik naprawdę wielkiej klasy. Był trzecim piłkarzem świata w 1974 roku i królem strzelców igrzysk olimpijskich w 1972 roku, chociaż wielu już o tym nie pamięta. Dwie jego bramki w finale przeciwko Węgrom dały nam przecież złoty medal.

Czy o Kazimierzu Deynie można mówić jako o najwybitniejszym polskim piłkarzu?

- Z pewnością. Przecież polscy dziennikarze i wszelkie plebiscyty to potwierdzają. Wielu mówi o wielkiej trójce polskiego futbolu. Oprócz Deyny stanowią ją Włodzimierz Lubański i Zbigniew Boniek. A przecież zapomina się także o tym, że wielkim piłkarzem był także Lucjan Brychczy, który miał nawet propozycję z Realu Madryt. Od niego wzory czerpał m.in. Kaziu Deyna, ale to jest temat na bardzo długie opowieści.

Co było wielką zaletą Kazimierza Deyny jako piłkarza?

- Przede wszystkim technika i antycypacja działań partnerów, jak również przeciwników. Miał wielką umiejętność stosowania arytmii w grze. Dysponował precyzyjnym podaniem. Potrafił też zmienić kierunek gry w najmniej oczekiwanym momencie. Do tego miał świetny strzał i znakomity przegląd pola. Przypomnę w tym miejscu, że na początku kariery grał on na pozycji środkowego napastnika, a dopiero świętej pamięci trener Jaroslav Vejvoda zrobił z niego w Legii Warszawa zawodnika drugiej linii.

Czy pana zdaniem Deyna popełnił gdzieś w karierze błąd?

- Z perspektywy czasu można powiedzieć zdecydowanie - tak. Zresztą sam też uważałem, że transfer do Anglii nie był dla niego dobrym rozwiązaniem. Każdy inny kraj byłby dla niego dobry, ale nie Anglia czy Szkocja, a więc te kraje, gdzie futbol oparty był na dużej sile fizycznej. Mówi się wprawdzie, że genialny piłkarz powinien poradzić sobie w każdych warunkach, ale do tego dochodzi sprawa nie tylko piłki, ale również języka, mentalności. Jest wiele czynników, które wpływają na grę zawodnika, o czym najlepiej przekonał się Diego Maradona, kiedy był w Barcelonie.


- To był taki samotny biały żagiel. Kaziu był zawsze taki skryty, unikał towarzystwa. Miał jednak wielką słabość do kobiet. Jeżeli chodzi o scharakteryzowanie go jako piłkarza, to prosta sprawa - był najwybitniejszym zawodnikiem z jakim grałem, jeżeli o chodzi o polskich piłkarzy. Uwielbiałem z nim grać, a zarazem nienawidziłem go, kiedy grał przeciwko mnie - tak o Kazimierzu Deynie mówi Jan Tomaszewski, były bramkarz reprezentacji Polski.

Pamięta pan dzień 1 września 1989 roku?

- Naturalnie, że pamiętam. Kiedy przyjechałem do domu moja małżonka powiedziała mi, że zginął w wypadku samochodowym pomocnik. Gdy dodała, że to Kazimierz Deyna - zaniemówiłem.

Czy w ostatnich miesiącach przed śmiercią, kiedy musiał zmierzyć się z wielkimi kłopotami, miał pan z nim kontakt?

- Kilka miesięcy wcześniej graliśmy w Kopenhadze turniej oldbojów jeszcze z panem Kazimierzem Górskim. Kaziu faktycznie miał kłopoty. On był zawsze taki łatwowierny. Zaufał ludziom, powierzył im majątek, a oni go wykolegowali. Kiedy zapytałem się go wówczas, czy wraca z USA do Polski powiedział: tak wracam. Na pewno ja i małżonka, ale Norbert (syn - przyp. red.) chyba nie, bo on się już zaaklimatyzował. No cóż, nie udało mu się wrócić.

Jaki to był człowiek i jaki to był piłkarz?

- To był taki samotny biały żagiel. Kaziu był zawsze taki skryty, unikał towarzystwa. Zdziwiło mnie to, że niektórzy mówili, że przesadzał z alkoholem, bo Kaziu nigdy nie pił. Ciemne piwo czasem skosztował, albo szampana, który pewnie wystarczyłby mu zarówno na Boże Narodzenie, jak i na Sylwestra. Nie palił też papierosów. Miał jednak wielką słabość do kobiet. Zawsze sam. Kiedy gdzieś szedł w towarzystwie kolegów, wchodził z nimi na parę minut, po czym mówił: cześć, do widzenia. Jeżeli chodzi o scharakteryzowanie go jako piłkarza, to prosta sprawa - był najwybitniejszym zawodnikiem z jakim grałem, jeżeli o chodzi o polskich piłkarzy. Uwielbiałem z nim grać, a zarazem nienawidziłem go, kiedy grał przeciwko mnie. Jako bramkarz miałem doskonały przegląd pola na boisku, widziałem wszystko. Nieraz, kiedy Kaziu był odwrócony tyłem do bramki przeciwnika, chciałem, żeby rzucił piłkę na lewą stronę do wchodzącego bocznego obrońcy. Nim, ja o tym pomyślałem, Kaziu zagrywał tę piłkę &quot;na nos&quot;, dokładnie tam, gdzie trzeba było. Po prostu był geniuszem. &quot;Kaka&quot; był generałem środka pola. Wiedział, kiedy stosować arytmię gry. Oczywiście to się kibicom mogło nie podobać. Ba, nawet słynny Jasiu Ciszewski mówił: Kaziu znowu kółka kręci. Ale te kółka kręcił dlatego, by w odpowiedni sposób zwolnić grę. On się po prostu urodził do piłki. A dlaczego go nienawidziłem? Na treningu strzeleckim na 10 strzałów pakował 11 bramek, bo jeszcze &quot;siatę&quot; mi zakładał. Do perfekcji doprowadził uderzenie wewnętrzną częścią stopy. Do tego było ono bardzo mocne. Dla niego nieważna była odległość, bo tak potrafił wymodelować tą nogą, że prawie zawsze trafiał. Dlatego go nienawidziłem, bo mnie ośmieszam, a - przepraszam, że się pochwalę - nie byłem słabym bramkarzem.

Kazimierz Deyna był kochany Warszawie, ale poza stolicą było już gorzej.

- Legia była wówczas nielubianym klubem, bo zabierała zawodników do odsłużenia wojska. Pewnie gdyby Kaziu nie poszedł do Legii, a grałby w Górniku Zabrze, miałby pomniki na każdym stadionie piłkarskim. Nie zapomnę meczu Polska - Portugalia, kiedy w listopadzie 1977 roku graliśmy w Chorzowie. Wówczas wyszła wielkość Kazia. Mecz ten miał dodatkowy smaczek, bo w Ruchu grał wówczas fenomenalny pomocnik Bronek Bula. Pan Kazimierz Górski nie mógł wystawić obu do gry, dlatego stawiał na Kazia. Przez cały mecz były gwizdy skierowane w stronę &quot;Kaki&quot;. Ludzie życzyli sobie bowiem, żeby grał Bronek. Ja nie wiem, jak ja to bym wytrzymał. Kiedy nam nie szło, Kaziu zakręcił swojego słynnego rogala i strzelił gola z rzutu rożnego. Zremisowaliśmy 1:1 i to był taki zwycięski remis, podobnie jak przed laty z Anglią na Wembley.
___

W 20. rocznicę śmierci Kazimierza Deyny, wybitnego polskiego piłkarza, Jan Tomaszewski, były bramkarz reprezentacji Polski, który wspólnie występował na boisku z &quot;Kaką&quot;, wystosował apel do władz Legii Warszawa.

- Apeluję do władz Legii, żeby nowy stadion, który właśnie powstaje został nazwany imieniem Kazimierza Deyny. Będzie to nie tylko ukłon dla zasług Kazia, ale przede wszystkim dla nas, dla piłkarzy, którzy z nim grali. Jestem przekonany, że granie na stadionie imienia Kazimierza Deyny, byłoby nobilitacją

___​
Przegląd sportowy, Onet​
 
travism 190

travism

Forum VIP
http://sport.wp.pl/kat,1726,title,Najgorsze-kontuzje-w-historii-futbolu,wid,11452077,wiadomosc.html?ticaid=18ae1

ciekawy artykuł nt. kontuzji piłkarskich, czyta sie o wiele wygodniej niż ogląda ????
Vader// wklejajcie te artykuły bo za jakiś czas nie będzie można ich zobaczyć.

Najgorsze kontuzje w historii futbolu
Gdy Axel Witsel nastąpił na nogę Marcina Wasilewskiego, siedzący kilkanaście metrów od tego zdarzenia kibice Anderlechtu zamarli z przerażenia. Kontuzja wyglądała tak koszmarnie, że kilku piłkarzy zaczęło płakać, a jeden chciał wymierzyć sprawiedliwość zawodnikowi Standardu Liege. Niestety, nie jest to pierwsza taka kontuzja w historii futbolu. I na pewno nie ostatnia...
- Byłem z dziećmi kilka metrów od miejsca, w którym wydarzył się ten faul. To wyglądało okropnie. Wszyscy zerwaliśmy się z miejsc. Gdyby była taka możliwość pewnie kilka osób zabiłoby Witsela na miejscu. Ja pewnie też. On to zrobił specjalnie - mówi Oliver Heullet, pilot miejscowych linii lotniczych.
W wyniku faulu Axela Witsela, Marcin Wasilewski doznał podwójnego otwartego złamania nogi. Pod koniec tygodnia polski obrońca przejdzie operację.
(fot. PAP)









Według lekarzy, jeśli leczenie przebiegnie właściwie, Polak mógłby wrócić do gry za 10-12 miesięcy. Według innych - może już nie wrócić do zawodowego uprawiania sportu, a jeśli wróci, już nigdy nie zagra na takim samym poziomie. My chcemy wierzyć, że &quot;Wasyl&quot; się wykuruje i powróci do gry. Trzeba jednak przyznać, że całe zdarzenie wyglądało dramatycznie:

Eduardo da Silva
(fot. PAP)










Półtora roku temu cały piłkarski świat obiegły równie przerażające zdjęcia. Martin Taylor wślizgiem wyprostowaną nogą trafił w nogę chorwackiej gwiazdy Arsenalu Londyn - Eduardo. Piłkarz &quot;Kanonierów&quot; padł na murawę i stracił przytomność. Medycy musieli podać mu tlen. Zdjęcia nienaturalnie wygiętej nogi Brazylijczyka z chorwackim paszportem były publikowany w mediach na całym świecie. Eduardo nie pojechał na Euro 2008, ale udało mu się wrócić na boisko już 11 miesięcy po fatalnej kontuzji. Polskim kibicom przypomniał się całkiem niedawno, gdy z rzutu karnego trafił do bramki Artura Boruca w kwalifikacyjnym meczu LM pomiędzy Celtikiem Glasgow a Arsenalem.
 
snajper 322

snajper

Forum VIP
Artykuł przedstawia dlaczego to Giancarlo Fisichella zostal kierowca Ferrari a nie nasz rodak.

DLACZEGO NIE KUBICA?

Decyzja Ferrari o zastąpieniu Luki Badoera przez Giancarlo Fisichellę oznacza, że Robert Kubica prawdopodobnie zostanie do końca sezonu w BMW Sauber.

Zdaniem włoskich mediów głównymi kandydatami do zajęcia miejsca fatalnie spisującego się Badoera byli w ostatnich dniach dwaj kumple od pokerowego stolika – Kubica i Fisichella. Ostatecznie Ferrari zdecydowało się na zatrudnienie włoskiego weterana, który kilka dni temu błysnął drugim miejscem w Grand Prix Belgii.

Można się domyślać kilku podstawowych przyczyn takiej decyzji. Kubica wciąż jest związany kontraktem z BMW Sauber. Z końcem sezonu zespół przestaje istnieć, ale Peter Sauber nie ustaje w próbach uratowania swojej ekipy. Mocnym atutem Ferrari mogło być złożenie propozycji dostaw silników (włoska firma współpracowała już z Sauberem w latach 1997-2005, a jej silniki firmowane były malezyjską marką Petronas), w zamian za wcześniejsze zwolnienie Kubicy i umożliwienie mu dokończenia sezonu 2009 w Ferrari. Jednak w obecnej sytuacji, kiedy zespołem „rządzi” jeszcze BMW, a zgłoszenie Saubera czeka na akceptację FIA, na negocjacje na takim poziomie jest jeszcze za wcześnie.

DWA MIEJSCA, TRZECH KIEROWCÓW
Z kolei zwolnienie Fisichelli z Force India nie nastręczało Ferrari większych problemów. Ekipa Vijaya Mallyi nie spłaciła jeszcze wszystkich długów za dostawy włoskich silników w sezonie 2008, zatem dla przechodzącego kryzys finansowy zespołu oddanie kierowcy w zamian za umorzenie chociaż części zaległych opłat jest bardzo dobrym interesem.

Ponadto 36-letni Fisichella zapewne jest w stanie zadowolić się dokończeniem sezonu w roli kierowcy wyścigowego Ferrari, a w przypadku Kubicy oczekiwania prawdopodobnie były większe. Scuderia czeka na powrót Felipe Massy, a na Monzy spodziewane jest ogłoszenie przyjścia Fernando Alonso z Renault (wraz z ogłoszeniem rozpoczęcia współpracy z hiszpańskim bankiem Santander). Pozostaje jeszcze Kimi Räikkönen, który wraz z Massą posiada ważny kontrakt na sezon 2010. To daje razem trzech czołowych kierowców, rywalizujących o dwa kokpity. Stąd też Kubica musiałby prawdopodobnie przeczekać sezon 2010 w innej ekipie (np. w Sauberze z silnikami Ferrari), ale w zamian chciałby mieć pewność, że po dwunastu miesiącach dostanie znów szansę założenia czerwonego kombinezonu.

BEZPIECZNA OPCJA
W dodatku zatrudnienie na końcówkę sezonu kierowcy, który ma ambicje i realnie jest w stanie walczyć o mistrzowskie tytuły, byłoby jasnym sygnałem, że zespół w najbliższej przyszłości chce się z nim związać na dłużej. W sytuacji, w której hiszpański sponsor nalega na zatrudnienie Alonso, a ekipa obiecuje Massie powrót do kokpitu po zakończeniu rehabilitacji (do tego dochodzi jeszcze konieczność rozwiązania umowy z Räikkönenem), kontrakt z Kubicą podważałby dość poważnie przyszłość w Ferrari dla jednego z tych kierowców.

Tymczasem Fisichella jest opcją bezpieczną – z pewnością spisze się lepiej od Badoera i pomoże Räikkönenowi utrzymać trzecie miejsce w klasyfikacji mistrzostw świata konstruktorów, a po sezonie z radością zgodzi się na objęcie posady kierowcy testowego, ustępując miejsca szybszym i młodszym kolegom.

http://f1.sport.pl/Artykul.82+M581efd33d3a.0.html

&quot;Rozważaliśmy, jaka będzie jego rola w zespole w najbliższej przyszłości, biorąc pod uwagę także jego tegoroczne doświadczenia. Zostanie on rezerwowym kierowcą w 2010 roku.&quot;
Jezeli Robert dostal taka propozycje to juz wiemy dlaczego wybor byl taki a nie inny ????
 
M 27,2K

madangelo

Forum VIP
Gaetano Scirea - śmierć na polskich drogach


Był najlepszym obrońcą w Europie i na Świecie, rywale czuli przed nim respekt, a on sam darzył szacunkiem przeciwników. Zrewolucjonizował pozycję stopera i sprawił, że został zapamiętany jako piłkarz, który gra zawsze czysto. O kim mowa?

Gaetano Scirea – dziś legenda włoskiej reprezentacji i Juventusu Turyn. Kiedyś niesamowity piłkarz i skromny człowiek, któremu sukcesy nie przewróciły w głowie. Piłkarską przygodę rozpoczął w Atalancie Bergamo. W Serie A zadebiutował 24 września 1972 roku, Atalanta grała z Cagliari i z Sardynii przywiozła bezbramkowy remis. Później jednak znacznie częściej przegrywała i spadła do drugiej ligi. Mimo swoich dość słabych jak na obrońcę warunków fizycznych szybko stał się jednym z najlepszych defensorów Serie A. Grał na tyle dobrze, że w 1975 roku jego talent dostrzegli działacze samego Juventusu Turyn. W roku 1974 związał się ze „Starą Damą” z Turynu na długich czternaście lat. Był silnym punktem ekipy, która swego czasu nie miała sobie mocnych kraju i Europie. Z Juve zdobył wiele trofeów i aż siedem razy był mistrzem Italii!

To co wyróżniało Scireę, to przede wszystkim „purezza giuoco” – czyli czysta gra. Dla niego fair – play było najważniejszą wartością w sporcie wyczynowym. Świadczy o tym chociażby fakt, że nigdy w swojej karierze nie dostał czerwonej kartki! Jak na obrońcę, który rozegrał ponad 650 spotkań i to w słynącej z twardej gry Serie A, wynik to niesamowity. Ale taki właśnie był Gaetano…

„Tragedia w Babsku, zginęły trzy osoby!” – mniej więcej taką informację podała Polska Agencja Prasowa 3 września 1989. Jak się później okazało, w wypadku zginęli tłumaczka Barbara Januszkiewicz, kierowca Henryk Pająk, oraz Gaetano Scirea, drugi trener Juventusu Turyn (Włoch przybył do Polski na kilka dni, aby obejrzeć w akcji drużynę Górnika Zabrze). Nie doszłoby do całej tragedii, gdyby nie lekkomyślność wiozącego polsko-włoską delegację kierowcy Fiata125p. Nie zachował ostrożności na szosie, na której trwały roboty drogowe i niebezpiecznie wyprzedzał. Wjechał pod nadjeżdżającego z przeciwka tira. Uratował się tylko działacz zabrzańskiego Górnika, pozostała trójka spłonęła żywcem wskutek wybuchu kanistrów z benzyną…

Nie mogąc pogodzić się z przedwczesną i okrutną śmiercią ukochanego syna Gaetano, kilka dni później na zawał serca zmarł jego ojciec. Żona piłkarza do dziś nie związała się z innym mężczyzną. Bardzo mocno przeżył tę śmierć legendarny włoski bramkarz Dino Zoff - wówczas pierwszy szkoleniowiec Juventusu. Zawsze powtarzał, że „nie znalazł i nigdy nie znajdzie drugiego tak wspaniałego przyjaciela, z którym rozumiał się bez słów”.

Pamięć piłkarza została uczczona poprzez nazwanie jego imieniem centrum prasowego mistrzostw świata w 1990 roku. Także trybuna, na której zasiadali na Stadio delle Alpi najwierniejsi i najgłośniej dopingujący kibice Juve, nosi nazwę Gaetano Scirea. Do dziś powstało o nim wiele książek, na jego cześć co roku jest rozgrywany turniej dla młodzieży.


3 września 2009 roku mija już 20 lat od tragicznej śmierci włoskiego piłkarza i legendy Calcio. W Babsku, czyli miejscu tragedii, co roku zbierają się wierni fani ”Starej Damy”, którzy pamiętają o Scirei. Pod krzyżem upamiętniającym śmierć Włocha znów zapłoną znicze i spoczną wieńce z kwiatami. Świat pamięta o „czystym obrońcy”. Odpoczywaj w pokoju „Grande Gaetano”…


 
cygeiro 486

cygeiro

Użytkownik
http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/newsweek_sport/ekstraklasa-dziala-nielegalnie,42908,1
Vader// wklejajcie te artykuły bo za jakiś czas nie będzie można ich zobaczyć.
Ekstraklasa działa nielegalnie?

Być może grozi nam powtórka z Ukrainy. Tam sąd podjął decyzję o likwidacji piłkarskiej ligi ze względu na luki prawne. W Polsce może być podobnie.

Od kilku tygodni, po cichu, toczy się wojna między właścicielami firm bukmacherskich a Ekstraklasą SA. Wynik tego starcia może zaskoczyć wszystkich. Wojna z bukmacherami może zatrząść w posadach funkcjonowaniem polskiej ligi. - Spółka Ekstraklasa SA mianowała się organizatorem rozgrywek o Mistrzostwo Polski w najwyższej klasie rozgrywkowej piłkarskiej ligi mężczyzn, czyli mianowała się właścicielem ligi. A to jest sprzeczne z prawem, bo jedynym organizatorem tych zawodów może być związek sportowy, w tym przypadku PZPN - przekonuje mecenas Michał Stolarek, który reprezentujące interesy bukmacherów.
Mówiąc najprościej, Ekstraklasa SA ma prawo jedynie do zarządzania rozgrywkami o Mistrzostwo Polski – o ile zawarła stosowną umowę. Tymczasem w oficjalnych pismach do bukmacherów Ekstraklasa SA przedstawia się jako „wyłączny organizator ligowego współzawodnictwa w piłce nożnej mężczyzn w najwyższej klasie rozgrywkowej”. Jak tłumaczą przedstawiciele spółki, wszystko odbywa się zgodnie z prawem. - Organizacja rozgrywek została scedowana przez PZPN na Ekstraklasę SA. Tak się dzieje wszędzie w Europie. Tu nie ma nic nadzwyczajnego – tłumaczy mecenas Jacek Masiota, szef rady nadzorczej Ekstraklasy SA.

Z taką wykładnią prawa nie zgadza się jednak Stolarek. – Umową nie można zmieniać zasad, określonych aktem prawa bezwzględnie obowiązującego. Jeśli jest inaczej, to prawdziwym byłoby stwierdzenie, że Minister Sportu i Turystyki w ramach tej samej ustawy umową może „scedować” swoje ustawowe uprawnienia do zatwierdzania statutów polskich związków sportowych; najlepiej za pieniądze – mówi „Newsweekowi” Stolarek. I jeśli rację mają prawnicy bukmacherów, to grozi nam prawdziwy kataklizm.
A konkretnie konieczność anulowania wyników wszystkich meczów rozgrywanych o Mistrzostwo Polski pod patronatem Ekstraklasy SA (spółka działa od 2005 roku). Czy do tego dojdzie? W sprawie musiałby wypowiedzieć się sąd. - Owszem, rozważamy skierowanie sprawy do sądu i może pojawić się wyrok, który przy okazji sporu z bukmacherami, kwestię tę rozstrzygnie – mówi Stolarek.
Spory między bukmacherami a Ekstraklasą dotykają najzwyklejszych kibiców. W weekend rozegrana została piąta kolejka ligi, a miłośnicy obstawiania swoich drużyn nie mogą tego zrobić. By kibic mógł typować mecze Legii czy Wisły, bukmacherzy muszą mieć zgodę organizatora rozgrywek na wykorzystanie wyników. Za sezon 2009/2010 Ekstraklasa SA zażądała wielokrotnie wyższej stawki niż do tej pory. Już nie 500 zł za każdy punkt przyjmowania zakładów, ale 4000 tys. zł. To o wiele za dużo, stwierdzili właściciele pięciu największych firm i nie podpisali umowy z Ekstraklasą oraz oddali sprawę w ręce prawników. Teraz rozmawiają tylko z PZPN-em.
Zbuntowani bukmacherzy w kraju dysponują aż 1200 punktami do zawierania zakładów. Prosty rachunek pokazuje, że Ekstraklasa chciała zarobić nie kilkaset tysięcy złotych - jak do tej pory - a ok. 4,8 mln złotych. Bukmacherzy załamują ręce. Dla nich rozgrywki najpopularniejszej ligi piłkarskiej w Polsce to jeden z najważniejszych produktów w ofercie. Gracze mogą obstawiać trzecią ligę szkocką lub pierwszą rosyjską, ale nie mogą polskiej. - To tak, jakby w sklepie spożywczym zabrakło chleba – mówi Emil Szymański, dyrektor generalny Tipsportu.

Być może grozi nam powtórka z Ukrainy. Tam sąd podjął decyzję o likwidacji piłkarskiej ligi ze względu na luki prawne. W Polsce może być podobnie.

Dwa miesiące temu okręgowy sąd administracyjny w Kijowie podjął decyzję, że luki formalne i prawne w statusie ukraińskiej ligi są tak istotne, że trzeba było zlikwidować stowarzyszenie organizujące ligę. Groziło wymazanie z tabel wyników od 1996 roku. Na szczęście błędy udało się poprawić i liga gra dalej. Jak będzie w Polsce?
 
bukmachertsw 437

bukmachertsw

Użytkownik
PRZEGLĄD SPORTOWY: Co myśli pan o sposobie w jaki rozstał się z panem prezes PZPN Grzegorz Lato?
LEO BEENHAKKER: A co wy o tym myślicie? To jest normalne?

PS: Niekoniecznie...
No właśnie.

PS: Ale już w czwartek rano Grzegorz Lato przyznał, że poniosły go emocje i że niepotrzebnie to powiedział...
Emocje? Powiedział przed kamerami, że zostałem zwolniony.

PS: Czyli jest pan wciąż trenerem reprezentacji, czy nie?
Nie, przecież zostałem zwolniony, tak to traktuję. I mam do was prośbę, żebyście zapisali to bardzo dokładnie... raz jeszcze pan Piechniczek kłamał na mój temat. Powiedział, że zamiast przyjechać do Warszawy i pożegnać się z zawodnikami, ulotniłem się w środku nocy. Pan Piechniczek jak zwykle kłamie. Wszyscy wiedzieli, że miałem w planie powrót do Polski, chciałem pojechać do Warszawy i w ciągu kilku dni miałem znaleźć połączenie do Amsterdamu. Ale w momencie gdy pan Lato zwolnił mnie, nie miałem powodu wracać do waszego kraju. Co miałbym tam robić? A więc razem z Ebim Smolarkiem polecieliśmy wczesnym lotem z Lubljany do Amsterdamu. Co nie zmienia faktu, że pan Piechniczek kłamie, bo przecież po meczu mieliśmy z piłkarzami wspólną kolację, długo rozmawialiśmy, pożegnaliśmy się. Z każdym z piłkarzy z osobna i podobnie z każdym z członków sztabu szkoleniowego. To było bardzo emocjonalne pożegnanie, z każdym uciąłem pogawędkę, każdemu życzyłem powodzenia. A więc nie uciekałem w nocy cichaczem z hotelu, po prostu zmieniłem plany, bo pan Lato mnie zdymisjonował.

PS: Co stało się w szatni po meczu? Czy prawdą jest, że działacze weszli do szatni i doszło do kłótni z piłkarzami?
Siedzieliśmy po meczu, była kompletna cisza, wtedy weszli pan Lato, pan Zdzisław Kręcina i pan Adam (Olkowicz - przyp. red.) postali minutę, nic nie powiedzieli tylko każdemu podali rękę i wyszli...

PS: A to ciekawe, bo słyszeliśmy, że byli pod wpływem alkoholu i doszło do małej awantury.
?

PS: Ok, może to tylko takie plotki, może ktoś zażartował...
Nie, nie, nie, zaraz, zaraz, jakie plotki? Jakie żarty? Bądźmy poważni. Prawdą jest, że każdy z nich był pod wpływem alkoholu

PS: We wtorek będzie posiedzenie zarządu PZPN, na którym jest pan oczekiwany. Działacze chcą rozmawiać z panem, ale czy pan chce rozmawiać z nimi? Przyjedzie pan?
A po co miałbym przyjeżdżać, widzicie jakiś powód? Nie jestem już selekcjonerem, więc nigdzie się nie wybieram. Nie wiem czy to będzie odpowiednie słowo... ale nie jestem kawałkiem jakiegoś śmiecia, które wrzuca się do kosza, a potem jak się zorientujesz, że jeszcze do czegoś się przyda, wyciąga się go z powrotem. Ludzie, Lato zwolnił mnie w wywiadzie dla telewizji, a później chce ze mną jeszcze o czymś gadać.

źródło: Przegląd Sportowy

Moj komentarz :&gt;:&gt;

Szczególnie irytuje mnei fakt podchmielonych działaczy.
Potem ludzie sie dziwią , że jak zapytac Europejczyka z czym sie kojarzy Polak co piąty mówi - pijak.
Ludzie wkurza mnie Tomaszewski bo ma cos ewidentnie z głowa ale o pzpnie popieram go.
Wywalic ten cały bajzel wyczyscic od podstaw. Jak maja nasze kluby grac dobrze i reprezentacja jak do ostatniego tygodnia nie wiadomo kto zagra w lidze trenera zwalnia sie na wizji. I niech przyspiewka wiadomo jaka , która każdy klub o PZPNie śpiewa trwa jak najdłużej aż bedzie trzeba!
 
Baqu 852,6K

Baqu

Forum VIP
Nawet w kręglach ustawiają mecze?!

Wielka afera wybuchła w świcie kręgli. Zawodnicy reprezentacji Nowej Zelandii zostali oskarżeni przez rywali z Kanady i międzynarodową federację o to, że specjalnie przegrali z Tajlandią podczas mistrzostw Azji i Pacyfiku, które odbyły się w sierpniu. Te oskarżenia tak wkurzyły mistrza świata Gary&#39;ego Lawsona, że postanowił on zrezygnować z występów w kadrze. Uczynił to przed kamerami ogólnokrajowej telewizji. Największy żal Lawson ma do swojej rodzimej federacji, która rozpoczęła śledztwo i procedurę dyscyplinarną wobec reprezentantów kraju. - Zostaliśmy uznani za winnych i teraz mamy udowodnić swoją niewinność. Trudno się z tym pogodzić, że publicznie zostaliśmy okryci hańbą - mówił wzburzony 43-letni Lawson.
Według oskarżycieli Nowozelandczycy przegrali, aby mieć łatwiejszego przeciwnika w ćwierćfinale.


http://www.youtube.com/watch?v=e_RxY8sQiTQ&amp;amp;feature=player_embedded

źrodlo: kiedrosport
 
alex76 21

alex76

Użytkownik
Dla wklejających artykuł mała rada. Wklejajcie lepiej linki, bo jeśli ktokolwiek się dowie, że artykuł został skopiowany bez podania źródła, grożą z tego powodu wielkie koszta. I nie rzędu stu, czy tysiąca złotych a znacznie więcej.
 
Baqu 852,6K

Baqu

Forum VIP
Przegrał w karty... własną córkę

W indyjskim stanie Bengal Zachodni notoryczny hazardzista przegrał w karty swoją córkę. Dziewczynę odnalazła dopiero po kilkudziesięciu godzinach policja zawiadomiona przez radę wsi, w której doszło do incydentu.

Mężczyzna znany był we wsi z zamiłowania do hazardu. Kiedy podczas nieszczęśliwej dla niego partii kart przegrał wszystkie swoje pieniądze, zaproponował grę, w której stawką była jego córka chodząca do jedenastej klasy. Karty nie sprzyjały hazardziście. Przegrał córkę, którą mimo jej protestów zabrał zwycięzca.

To współczesne zdarzenie przypomina historię opisaną w staroindyjskim eposie Mahabharata Jeden z bohaterów tego eposu król Nala zasiadał do gry w kości ze swymi wrogami. Kiedy przegrał wszystkie pieniądze, pałace i posiadłości, postanowił zagrać o własną żonę. Przegrał ją także, ale zwycięzcy gry wspaniałomyślnie zgodzili się nie zabierać mu małżonki. Skazali go natomiast na wspólne z nią wygnanie.

gazeta.pl
 
M 27,2K

madangelo

Forum VIP
Effetto Del Piero
16 lat temu na Stadio Delle Alpi odbył się mecz Juventusu z Reggianą. W 80 minucie kiedy Stara Dama prowadziła 3-0 Fabrizio Ravanelliego zmienił debiutujący niespełna 19-letni Alessandro Del Piero. Minute później strzelił gola i ustali wynik spotkania na 4-0. Kto by wtedy pomyślał że tak właśnie rodzi sie legenda tego klubu. Do dzisiaj w ponad 600-set występach Alex zdobył ponad 270 bramek bijąc wszystkie możliwe klubowe rekordy i sięgając po wszystkie możliwe klubowe trofea.

Może to nie jest do końca artykuł ale myślę że pasuje do tego tematu

film- http://rapidshare.com/files/233320090/effetto_del_piero.zip
napisy PL- http://rapidshare.com/files/283120466/effetto_del_piero-napisy.txt.html

Jest to 29 minutowy film wydany przez włoski dziennik Tuttospor w formacie avi. &quot;Efekt Del Piero&quot;. Podzielony jest on na 3 części, najpierw krótki wywiad, potem przenosimy sie na boisku gdzie Alex pokazuje i opowiada o technice bicia przez siebie rzutów wolnych, na końcu siada z laptopem przy słupku i wspomina najciekawsze i najpiękniejsze bramki w swojej karierze zaczynając jeszcze od Juventusu z Baggio, Viallim czy Ravanellim. Polecam każdemu ????
___​
 
pawlikn 51

pawlikn

Forum VIP
Klub oszukany przez mafię bukmacherską
Cała Bułgaria śmieje się z działaczy Lewskiego Sofia.
Oto przestroga dla innych klubów. Do Lewskiego Sofia zgłosili się członkowie międzynarodowej mafii bukmacherskiej, którzy podszyli się pod działaczy rosyjskiego Rubina Kazań.
Oszuści wyrazili chęć pozyskania do rosyjskiej drużyny czterech czołowych piłkarzy Lewskiego. Bułgar Zhivko Milanov, Brazylijczyk Ze Soares, Macedończyk Darko Tasevski i Marokańczyk Usef Rabeh znaleźli się na liście życzeń potencjalnych kupców.
W bułgarskim klubie potrzebują pieniędzy, więc niemal natychmiast zgodzili się na sfinalizowanie transakcji. Na podstawie (spreparowanej) oferty przesłanej faksem działacze z Sofii zgodzili się, by piłkarze opuścili zespół przed arcyważnym meczem ligowym z lokalnym rywalem - CSKA- i polecieli do Rosji podpisać kontrakty.
Czwórka piłkarzy zorientowała się dopiero w Rosji, iż padła ofiarą podstępu.Nikt bowiem na nich nie czekał, nikt nie oferował kontraktów...
Okazało się, że w jednej z azjatyckich firm bukmacherskich już przed spotkaniem zaczęły dziać się dziwne rzeczy.
Kurs na zwycięstwo CSKA zaczął gwałtownie spadać - z 1,96 do 1,67.
Dlaczego? Bo duże sumy pieniędzy zostały postawione właśnie na wygraną CSKA.
Sprawę bada już Interpol, ale głupota działaczy z Sofii zapewne długo będzie przedmiotem żartów i drwin w innych klubach.
źródło: sfora.pl
 
Baqu 852,6K

Baqu

Forum VIP
Ekstraklasa w klinczu z bukmacherami

W pięciu największych firmach bukmacherskich nie można obstawiać wyników meczów, bo ligowa spółka Ekstraklasa SA domaga się za to pieniędzy, których nie mają zamiaru płacić.

Do tego sezonu zasada była prosta - każdy bukmacher (chodzi o firmy &quot;stacjonarne&quot;, nie internetowe) płacił Ekstraklasie SA 500 zł rocznie od tzw. punktu (czyli lokalu, w którym przyjmowane są zakłady). Miał za to prawo do używania nazw klubów. Takich punktów jest w Polsce ok. 1,2 tys., ligowa spółka mogła zatem liczyć na stały dochód w wysokości ponad 600 tys. zł (po niespełna 40 tys. zł dla każdego klubu).

- To nieporównanie mniej niż na Zachodzie, dlatego przed sezonem postanowiliśmy podnieść stawki - ujawnia Jacek Masiota, który odpowiada w Ekstraklasie SA za kontakty z bukmacherami. Nieoficjalnie udało się nam dowiedzieć, że podwyżka jest ośmiokrotna, a więc do poziomu 4 tys. zł za punkt, co dawałoby lidze już niemal 5 mln zł rocznie. To nie wszystko, Ekstraklasa zażądała, by firmy bukmacherskie płaciły jej również stały ryczałt. - Tak jest w całej cywilizowanej piłce. To wielkości rzędu kilku procent obrotów - uzasadnia Masiota.

Bukmacherzy się zbuntowali. Odmówili płacenia większych pieniędzy, co oznacza, że nie mogą przyjmować zakładów na mecze polskiej ligi, a oprócz tego stworzyli koalicję i poszukali pomocy prawnej. Znana warszawska kancelaria Stolarek &amp; Grabalski bardzo szybko znalazła w ustawie o sporcie kwalifikowanym kruczek, który może mieć fundamentalne skutki. - Ligowa spółka w kontaktach z bukmacherami samozwańczo określa się mianem &quot;wyłącznego organizatora ligowego współzawodnictwa&quot; - wyjaśnia pełnomocnik bukmacherów Michał Stolarek. - To sprzeczne z prawem, ponieważ w myśl ustawy kimś takim może być wyłącznie związek sportowy. I nie ma tłumaczenia, że PZPN scedował te prawa na Ekstraklasę SA, bo nie wolno mu tego zrobić. Umową nie można cedować uprawnień i funkcji ustawowych, a więc zmieniać zasad określonych aktem prawa bezwzględnie obowiązującego. Równie dobrze moja kancelaria mogłaby wystąpić do ministra finansów, by pozwolił nam egzekwować podatki.

W pierwszej chwili wiadomość, że zarządzanie rozgrywkami (do czego Ekstraklasa SA rzeczywiście ma tytuł prawny) to zupełnie co innego niż ich organizowanie, wzbudziła popłoch w ligowej spółce. Mijała kolejka za kolejką, a działacze wciąż zastanawiali się, jak wybrnąć z pata. Liga nie dostawała pieniędzy za zakłady (bo ich nie było), a prawnicy bukmacherów coraz głośniej mówili o ewentualnym oddaniu sprawy do sądu, co mogłoby przewrócić do góry nogami polski futbol - gdyby np. okazało się, że od czterech lat liga jest nielegalna. - Owszem, rozważamy skierowanie sprawy do sądu - przyznaje Stolarek.

Na razie ostatnią rundę przepychanki wygrała chyba jednak Ekstraklasa. Przede wszystkim udało jej się przekonać jedną z sześciu największych firm bukmacherskich, by wyłamała się z koalicji. - Podpisaliśmy z nią umowę, która nas satysfakcjonuje - opowiada Masiota. Nie chce zdradzić szczegółów, ale nie jest tajemnicą, że chodzi o Totalizator.pl, który - jak się dowiedzieliśmy - sam płaci w tej chwili więcej niż wcześniej wszyscy bukmacherzy razem wzięci. Ba, pierwszy zgodził się na stałą kwotę od obrotu. Ponoć 2-3 proc. rocznie.

Inna firma próbuje ostatnio delikatnie obchodzić brak porozumienia z Ekstraklasą SA i nawet opracowała sposób, jak dokonywać jednak zakładów na polską ligę - przekierowując klientów do internetu (na marginesie - cyberdziałalność bukmacherska jest w ogóle zakazana w Polsce, tyle że... nie ma narzędzi do jej zwalczania). Masiota pozbawia ją jednak złudzeń: - Monitorujemy wszystkie takie próby. Jesteśmy gotowi zgłaszać je do Ministerstwa Finansów jako przypadki łamania ustawy o grach losowych.

Ligowa spółka doszła też do porozumienia z PZPN. Na tajnym spotkaniu w piątek dostała obietnicę, że związek będzie bronił jej praw do zawierania kontraktów z bukmacherami. - My czekamy. I tak dostajemy już z zakładów więcej niż w poprzednich sezonach, a firmy bukmacherskie tracą, pozbawiając swoich klientów możliwości obstawiania wyników naszych meczów - mówią działacze Ekstraklasy SA.

źródło: sport
 
fabik10 106

fabik10

Użytkownik
&quot;Kibicowskie wyjazdy w latach 70. i 80. wyglądały zupełnie inaczej niż w XXI wieku. Parędziesiąt lat temu fani podróżujący do innych miast na mecze swojej ukochanej drużyny, nie jeździli samochodami. Nie było również pociągów specjalnych, a podróże trwały znacznie dłużej niż obecnie. Poniżej prezentujemy archiwalny materiał opisujący cztery wyjazdy kibiców Legii jesienią 1984 roku.

Poniższy materiał nie ma na celu gloryfikowania chuligańskich zachowań, a jest jedynie zapisem historii - przedrukiem z ówczesnej prasy.

Poubierani w kolorowe szaliki, z klubowymi flagami w rękach, głośnym śpiewem dają znać o swojej obecności. Uważają, że w dniu meczu autobusy, ulice, pociągi, stadiony należą tylko do nich. Kibice. Nie ma tygodnia, żeby nie doprowadzili do jakiejś awantury. Pytani o przyczyny odpowiadają zwykle wymijająco. Publikujemy (za zgodą nadawcy i adresata) fragmenty listów pisanych przez jednego z kibiców Legii, do drugiego odbywającego aktualnie służbę wojskową. Mamy nadzieję, że opisane tu wydarzenia i sposób, w jaki tego dokonano, pozwolą, chociaż częściowo, poznać mentalność tych ludzi, zrozumieć motywy ich postępowania, uświadomić sobie, co jest dla nich najważniejsze w meczu piłkarskim.


23.08.1984: Dotyczy meczu Motor Lublin 0-1 Legia (700), rozegranego 11 sierpnia [przyp. B.]

...A teraz o tym wyjeździe do Lublina. No cóż było nas troszeczkę, około 700 osób, a może i więcej. Coś mi śmierdziało od samego początku, ja przyjechałem z samego rana. Po drodze, o ile pamiętam, Motor zawsze wsiadał z jakąś wódką, a tu nic, na dworcu było ich chyba z trzech ale nic nie szumieli, wszystko dobrze. Cały dzień były zbyty w Lublinie, tzn. na basenie, bo było akurat gorąco. Były tam maszty, więc wciągnęliśmy na nie flagi i oczywiście kąpiele były w szalikach. Zbieram sobie wesoło pieniądze pod stadionem (trochę tego uzbierałem 1700 zł), a tu przychodzą małolaci i mówią, że Motor walił ich w knajpie na piwie i że rozchodzi im się o Radomiak. Nic myślę sobie, będzie wesoło. Nawet się ucieszyłem, bo trochę nas było. Słucham sobie i słyszę, że Legia co drugą piosenkę to Radomiaczek, Radomiaczek. No to, sobie myślę, wpieniają się i dobrze - niech chamy wiedzą, kto tu rządzi. Poszedłem wręczać kwiaty, a Motor przywitał nas, k... no to myślę sobie... Na stadionie to były cały czas rozmowy i takie tego typu pieprzenia dopóki zgredzi (zbiorowo) nie zaczęli słać wiąchy na Legię. Więc my od razu zaczęliśmy no i zaczęło się. Najpierw ruszyli zgredzi, a chwilę potem pomogli im kibole, młócka była równa, nikt nie sp... No ale i skład był jak trzeba. Potem nas obstawili, nie wiem doprawdy po co i tak już było do końca meczu. Potem to dopiero zaczęły się zbyty.

Niebiescy to się modlili, żebyśmy jak najszybciej wyjechali z Lublina. Urządziliśmy sobie pochód przez miasto - dawno czegoś takiego nie pamiętam - ludzie w oknach całymi rodzinami, nie bardzo wiedzieli co się dzieje, a my cały czas śpiewy chóralne, no i barwy w górze. Potem w pociąg i do domu. Coś czuliśmy, że będą rzucać kamieniami no i sprawdziło się. Mieliśmy zamiar w takim wypadku zerwać hamulec, ale akurat tak się ustawili, że my byliśmy na nasypie, a oni w dole i na dodatek pociąg bardzo szybko jechał. Więc nie dało rady, a tak już szczęście było blisko i byśmy im ładnie chyba dop... Nie wybili żadnej szyby. Fakt jednak pozostaje faktem - chamów trzeba walić i tyle.


29.09.1984: Dotyczy meczu Wisła Kraków 0-0 Legia (150), rozegranego 8 września [przyp. B.]

...potem był wyjazd na Wisełkę. Muszę przyznać - wyjazd marzenie, ale po kolei. Miałem jechać rano, ale nocnym jechała taka ekipa, że trudno było nie wsiąść. Pojechałem więc w nocy. No i bujałem się cały dzień po Krakowie. Wyszliśmy rano na miasto w około 100 osób i urządziliśmy pobudkę. Potem na rynek i rozbiliśmy się na mniejsze grupki. Zapowiadało się nieźle, no i tak było w rzeczywistości. Łaziliśmy cały dzień i trochę też piliśmy, a co spotkaliśmy Wiślaków to laliśmy ich. O 14:00 na głównym rynku wszyscy się zebraliśmy i poszliśmy na dworzec czekać na ranny pociąg z Warszawy. Oczywiście ze śpiewem m.in. GTS k... jest itp. Ranny się jednak opóźniał, więc w międzyczasie musieliśmy stoczyć kilka potyczek z Wiślakami, którzy przyjeżdżali podmiejskimi spod Krakowa. Doszło do tego, że poranny tak się opóźnił, że trzeba było iść na mecz no i wtedy się zaczęło. Wychodzimy z dworca, a tu Wisełka ok. 30 osób. Chciałem do nich podejść i pogadać, bo znałem paru, ale było już za późno. Zaczęła się awantura. Niebiescy się wtrącili i trochę uspokoili. Nic, idziemy na stadion. Cały czas wiąchy na Wisłę. Schodzimy w przejście podziemne i naraz słyszę - bijemy chamów. Wszyscy zaczynają biec. Wypadam na ulicę, a tu Wisła ucieka do tramwaju, więc za nimi. Mało żeśmy tego tramwaju nie przewrócili razem z nimi, a w środku kasacja Wiślaków. Stracili oczywiście wszystkie szaliki i flagi. Dopiero po tej awanturze obstawiła nas milicja, żebyśmy już nie bili Wisły i odprowadzili nas na stadion. Tam cały mecz wzajemne słanie wiąch. Potem na dworzec pod obstawą (jaka szkoda, że nie sami, nie mogłem odżałować). Na dworcu jeszcze trafiliśmy na Cracovię, która wracała z Kielc i powinniśmy im dop..., bo razem z Koroną obrzucili ranny pociąg kamieniami w Kielcach, ale było za dużo niebieskich. Razem było nas około 150 osób. Ci co jechali rano dotarli na ostatnie 15 minut, bo ich wygarnęli po tej awanturze w Kielcach. Teraz już się nie mogę doczekać wyjazdu do Radomia.

1.10.1984: Dotyczy meczu Radomiak Radom 1-1 Legia (2500), rozegranego 22 września [przyp. B.]

...No dobra teraz coś o tym Radomiu. Radomiakowi nie mogę nic zarzucić. Jesli chodzi o ten wyjazd, zachowali się naprawdę elegancko, nastawiali mnóstwo gorzały i alpag. Wszystko, jeśli chodzi o tą stronę wyjazdu było okey. Gorzej było, jeśli chodzi o milicję. A zaczęło się na Centralnym. Jechaliśmy tym rannym krakowskim i nie mogliśmy się zmieścić do pociągu. Dosłownie. A że przy tym trochę hałasowaliśmy, to zjawili się niebiescy. Wyciągali nas z pociągu, wskakiwaliśmy z powrotem, trochę osób skręcili i tak to trwało prawie godzinę. Potem wpasowali się z nami do pociągu i jechali do samego Radomia. Tam to zbyt dużo nie pamiętam, bo się strasznie uchlałem no i mnie w przerwie skręcili i na dodatek zabrali mój najlepszy szalik na wzór angielski. Króciótki, podwójny, do tej pory nie mogę odżałować. Ogólnie to i tak źle nie wyszedłem, bo nie zapłaciłem kolegium. Były dwa sektory Legii. Żeby nie skłamać to było nas tak ok. 2500, a więc wcale, wcale. No ale jak zobaczyłem na Centralnym meneli z Wroniej i Brzeskiej po 40 parę lat w szalikach, to wymiękłem. Do Gdańska nie jadę, biorę urlop, niech młodzi się trochę poduczą jak to jest na &quot;prawdziwych&quot; wyjazdach.

6.11.1984: Dotyczy meczu Widzew Łódź 2-0 Legia (300), rozegranego 4 listopada [przyp. B.]

...A więc tak: jeden z lepszych wyjazdów do Łodzi, o ile nie najlepszy dotychczas. Rano oczywiście było wesoło, było sporo starszych, ale też dużo gówniarzy. W Koluszkach wsiadła telewizja i zaczęła robić reportaż z naszego wyjazdu. Trochę zbytów, udzielanie wywiadów. Jak zwykle pytali się o to ta wojna itd. Jechaliśmy oczywiście pod eskortą milicji (tak, tak coraz częściej się tak jeździ). Nie wiem, czy akurat oglądałeś w &quot;Echach Stadionów&quot; o 19:10 w poniedziałek. Wychodzimy na Łodzi Fabrycznej i śpiewamy &quot;Nienawidzę Łodzi&quot;. Mówię Ci, piękny widok, aż się serce radowało jak to oglądałem. Ten moment oglądała cała Polska, ale co niektórym musiał gul skakać. Szkoda, że urwali kawałek dalej, bo akurat wyszedł naprzeciwko nas ŁKS i chcieliśmy ich lać, ale mówią, że za dużo milicji i telewizji. Było to trochę widać jak idziemy i śpiewamy &quot;Nienawidzę Łodzi&quot; i taki moment jak się odwaram w prawo, bo właśnie stamtąd wyszedł ŁKS - 30 osób (nas tym pociągiem 200, a razem około 300), no i wtedy urwali. Na stadionie Widzew trochę słał wiąchy na Legię, ale to nic. Więcej słał ŁKS, który siedział po drugiej stronie - tzn. Widzew za jedną bramką, ŁKS za drugą, a my trochę z boku.
Wiem, że jak będziesz czytał, to Cię będzie kręciło, ale jeszcze jedno. Niech żałują ci co nie byli (dla mnie tchórze, Ciebie oczywiście wykluczam). Nie pamiętam kiedy ostatnio śpiewaliśmy na ich stadionie, to znaczy w Łodzi, piosenki tego typo co &quot;Nienawidzę Łodzi&quot;, &quot;II liga II liga ŁKS&quot;, &quot;Wsiąść do pociągu, byle do Łodzi&quot;. Mówię Ci, cały repertuar bez słowa przesady, a ŁKS dosłownie się ciął i nic nie mogą zrobić. Jak wspomniałem wcześniej, obstawa - od Wschodniego, przez miasto na stadion, ze stadionu na dworzec Niciarniany i z powrotem do Wschodniego - pod eskortą niebieskich. Wszystko dobrze, tylko żeby chociaż zremisowali. Ale nic, grali cienko. Może to jednorazowa obniżka formy, zobaczymy. Poza tym to byłem dzisiaj na Okęciu, bo przylatywała Borussia. Ale tylko piłkarze, nie było kiboli, trochę się zawiodłem. Więcej właściwie nie ma co pisać...&quot;


 
E 0

emancypantka

Użytkownik
Boniek, czyli kto?




Wciąż myślimy o nim: piłkarz. A przecież Zbigniew Boniek zszedł z murawy 20 lat temu! Kim jest dziś, w jakich zawodach startuje, jaki biznes go interesuje?
Gdy na jednym z czatów internauta spytał Zbigniewa Bońka, ile razy odbije piłkę głową, legendarny piłkarz odpowiedział, że teraz głowa służy mu nie do grania, ale do myślenia.

Jeden ze stu najlepszych żyjących piłkarzy według rankingu FIFA z roku 2004, a zarazem jedyny Polak w zestawieniu. Zdobywca 24 bramek w drużynie narodowej. Rudy. Nie lubi szefa PZPN Grzegorza Lato. Wygląda na to, że to niechęć z wzajemnością. Polacy go kochają. Działacze sportowi - mniej. Podobno zarozumiały. Mieszka we Włoszech. Od zawsze nosi wąsy. Tyle mniej więcej wiemy o Zbigniewie Bońku. Oraz to, że na hasło &quot;Boniek&quot; przed oczami mamy piłkę. Gdy mówimy &quot;złote lata polskiej piłki&quot;, widzimy Bońka obok Deyny, Lubańskiego czy trenera Górskiego. A przecież &quot;Zibi&quot; zszedł z murawy przed dwudziestu laty! Dziś ma 53 lata.



Niedzielne popołudnie. Tor wyścigów konnych na warszawskim Służewcu. Nie przypadkiem umówiliśmy się z Bońkiem w tym właśnie miejscu. - Pyta pan, czemu pasjonują mnie konie? A ja mogę spytać: czy jak się jest Polakiem, to można ich nie lubić? Każdy z nas albo wychowywał się na wsi, albo miał tam rodzinę. Jako dziecko na wsi spędzałem prawie wszystkie wakacje - mówi Boniek. &quot;Zibi&quot; hoduje we Włoszech kilka koni. Zarówno galopujących, jak i kłusaków. Na tych drugich ściga się osobiście. Startuje w amatorskich zawodach wózków dwukołowych. W ciągu sześciu lat wziął udział w dwustu gonitwach. Trzynaście razy zajmował pierwsze miejsce. W 68 wyścigach zmieścił się w pierwszej piątce. To niezły wynik. Zwłaszcza że powożeniem zajął się dopiero przed pięćdziesiątką.

Ale to nie wszystko. Konie galopujące należące do Bońka wygrywały ponad sto razy. On sam nie występuje w roli dżokeja - bez zażenowania przyznaje, że jest już na to za stary. Ale nadal lubi smak zwycięstwa. - Jest taki dowcip. Pyta jeden facet drugiego: &quot;Dlaczego pan ma konie, stajnie, a nie drużynę piłkarską?&quot;. Tamten odpowiada: &quot;Jak wygra moja drużyna piłkarska, to ja muszę zapłacić zawodnikom, a jak wygra mój koń, to płacą mnie&quot; - śmieje się Zibi. - A tak serio, to po prostu hobby. W żaden sposób nie rekompensuje mi to gry w piłkę. Ale we Włoszech wielu ludzi ma konie. Czasem na zakup jednego zrzuca się nawet dwadzieścia osób. To normalne.



Idziemy w stronę stajni. Boniek jest wygadany, radosny, nie stwarza dystansu. Mówi, że nie płacze po przegranej w walce o stanowisko szefa PZPN. Jeśli jakieś porażki go w życiu naprawdę zabolały, to tylko te na murawie. Kiedy sam popełnił błąd. Mimo to o swojej idei zarządzania piłką mógłby mówić godzinami. Powtarza, że trzeba nam dobrych menedżerów, nie działaczy. Na zwierzenia osobiste wyciągnąć go trudniej. - Przepraszam, muszę się przywitać z koniarzami - przerywa rozmowę w pół zdania i kieruje się w stronę kilku mężczyzn siedzących pod stajniami. Każdemu z nich podaje rękę. Pyta o konie. Chce wiedzieć wszystko o kosztach ich utrzymania w Polsce. Wypytuje, kto jest największym graczem na Służewcu i które zwierzęta brały udział w wyścigu. Ile czasu spędzają na wybiegu, czym się je karmi. Gdy wchodzimy do stajni, rzuca: - Pytał pan, czemu mnie konie tak wciągają. Czuje pan ten zapach? To właśnie to - wciąga powietrze. Szczerze mówiąc, zapach nie jest rewelacyjny, jak to w stajni. Ale wystarczy spojrzeć na &quot;Zibiego&quot;, żeby zrozumieć, o czym mówi. Wystarczy popatrzeć, jak podchodzi do zwierząt. Jak je głaszcze. Prosi o cukier, podtyka kostki pod pysk. Na razie o wywiadzie mogę zapomnieć. Boniek woli mówić do koni. Po włosku.


We Włoszech mieszka już ponad ćwierć wieku. Nie miał problemu z zaaklimatyzowaniem się. Choć gdy wyjeżdżał, właściwie nie umiał zdania sklecić po włosku. - Musiałem się szybko nauczyć języka, żeby móc grać w karty i wygłupiać się z kolegami z boiska - rzuca krótko. Żartuje czy mówi serio? Trudno powiedzieć. Boniek uwielbia żartować. Sam zresztą stał się bohaterem wielu dowcipów. Choćby takiego: &quot;Po przegranym meczu reprezentacji Polski z Luksemburgiem polscy piłkarze w obawie przed gniewem kibiców nie wychodzą z domu. Boją się. Słynący z pomysłowości Boniek przebiera się jednak za zakonnicę i idzie na zakupy. W pewnej chwili słyszy zza pleców: »Siostro Boniek! Siostro Boniek!«. Przerażony ucieka na drugi koniec sklepu, ale tu też słyszy: »Siostro Boniek! Siostro Boniek!«. Znów ucieka, historia kolejny raz się powtarza. W końcu odwraca się i słyszy: »Siostro Boniek! To ja, siostra Żmuda« (Władysław Żmuda, kolega Bońka z reprezentacji – przyp. red.)&quot;.



W latach dziewięćdziesiątych prowadził nawet zespoły Lecce i Bari, ale bez większych sukcesów. Co zresztą szybko mu wybaczono, podobnie zresztą jak w Polsce nikt nie wypomina mu średnio udanej przygody z dowodzeniem polską kadrą w 2002 roku. W końcu Boniek honorowo sam podał się do dymisji po zaledwie kilku miesiącach. Mimo że bilans nie wypadał poniżej średniej: pięć meczów, dwie wygrane, dwie porażki, jeden remis. Zajął się sprzedażą praw do transmisji telewizyjnych meczów piłkarskich. To był dobry ruch: Boniek dość szybko pomnożył swój majątek. Nie powie, ile dokładnie zarobił, ale widać, że smykałkę do interesów ma.

Pytam, czy od razu po zakończeniu kariery piłkarskiej w 1988 roku wiedział, że wejdzie w biznes. - Nie miałem pojęcia, co będę robić. Chciałem odpocząć, a potem wszystko samo zaczęło się kręcić - mówi.


Cały tekst w najnowszym numerze magazynu &quot;MaleMEN&quot;.
Tekst: Max Fuzowski
 
Baqu 852,6K

Baqu

Forum VIP
Skaut Anderlechtu: W Brazylii łatwo znaleźć nowego Rogera



- Sprowadzenie piłkarza do Anderlechtu trwa od trzech do dwunastu miesięcy i zaczyna się pół roku przed otwarciem okna transferowego - opowiada Paweł Gunia

W 1991 r. 18-letni Gunia wyemigrował z rodzicami do USA. Grał w drużynie Long Island University w Nowym Jorku, od 1999 r. był jej trenerem. Skończył zarządzanie w sporcie. Sześć lat temu przeniósł się do Brazylii i założył firmę menedżerską. Po trzech latach zrezygnował i został skautem Anderlechtu Bruksela.

Michał Szadkowski: Dlaczego nie szuka pan piłkarzy dla polskich klubów?

Paweł Gunia: A zastanawiał się pan, dlaczego w fazie grupowej Ligi Mistrzów gra ponad 90 Brazylijczyków, a w naszej ekstraklasie zaledwie kilku? Polskie kluby nie mają zaufania do tutejszych piłkarzy. Po części to wina Antoniego Ptaka, który wymyślił brazylijską Pogoń Szczecin. Pomysł był świetny, ale zabrakło konsekwencji i cierpliwości. Młode talenty trzeba szkolić i stopniowo wprowadzać do drużyny. Tego nie da się zrobić z dnia na dzień. Zresztą inne polskie kluby nie grzeszą profesjonalizmem przy kupowaniu piłkarzy.

To znaczy?

- Kiedy Wisła interesowała się Marcelo, do Brazylii przyjechał dyrektor sportowy Jacek Bednarz i oglądał go w kilku meczach. Zrobił świetny interes, bo to piłkarz, który miał świetną opinię wśród skautów. Dziś 22-letni obrońca jest wart ok. 3 mln euro. Ale ta sama Wisła zupełnie inaczej przeprowadziła transfer Beto. Każdy skaut w Brazylii powiedziałby panu, że to piłkarz, który w wieku 19 lat grał w reprezentacji juniorów, ale później zatrzymał się w rozwoju. Żeby takie rzeczy wiedzieć, trzeba piłkarza zobaczyć, popytać, spędzić trochę czasu w Brazylii. Wisła załatwiła sprawę na odległość i bardzo się zawiodła. Polskie kluby jak żadne inne specjalizują się za to w testach. Ładują piłkarza do samolotu i po 24 godzinach lotu wysyłają na trening. Często w środku zimy. Bez sensu.

Testy organizują także wielkie kluby

- Ale nie tylko na ich podstawie oceniają piłkarza. Wcześniej długo go obserwują, zaproszenie na testy jest ostatnim z wielu etapów, a nie pierwszym i ostatnim.

Działacz polskiego klubu powie panu, że nie stać go na utrzymywanie skauta w Brazylii.

- Wisłę, Legię i Lecha na pewno stać. O współpracy nie wspominając. Nie chodzi tylko o Brazylię. Świetnych piłkarzy można znaleźć w Wenezueli czy Paragwaju. Choć w polskiej lidze sprawdził się Hernan Rengifo, a dużo pożytku może być z Andersona Cueto, żaden klub, łącznie z Lechem, nie robi nic, by na stałe przeszukiwać tamtejsze rynki.

Ekstraklasę podbili Roger, Cantoro, Rengifo i Marcelo. Ale większość graczy z Ameryki Południowej furory nie zrobiła.

- Polacy korzystają z usług pseudoagentów, którzy w większości nie maja zielonego pojęcia o poziomie ekstraklasy. Im zależy na sprzedaniu piłkarzy, na których mogą zarobić. W nosie mają interes klubu. Skaut jest z klubem związany, więc musi znaleźć gracza o odpowiednich umiejętnościach w niezłej cenie.

W Polsce można usłyszeć, że rynek brazylijski jest tak dobrze spenetrowany, że nie mają czego szukać.

- Bzdura. Pan myśli, że na mecz II ligi brazylijskiej przychodzą skauci całej ligi holenderskiej, angielskiej, hiszpańskiej i siedzą sobie na głowach? Anderlecht jest jedynym klubem z Belgii, który ma tutaj skautów. Na meczach spotykam kolegów pracujących dla Manchesteru United, Arsenalu, Chelsea, Romy, PSV czy Bayernu. Dla Niemców pracują Giovane Elber i Paulo Sergio. Ale oni szukają piłkarzy, którzy od razu wskoczą do pierwszego składu, a za kilka lat będą wśród najlepszych na świecie. To nie z nimi ma ścigać się nasza ekstraklasa. Potencjalnych gwiazd polskiej ligi po brazylijskich boiskach biega sporo, żaden z nich nie ma szans na grę w MU. Przynajmniej od razu

Takich jak Roger?

- Zapewniam, że znalezienie piłkarza takiego formatu nie jest trudne. Ale polskim klubom oprócz kontaktów brakuje też cierpliwości. Poza geniuszami typu Alexandre&#39;a Pato, który zachwycał skautów od 16. roku życia, większość brazylijskich piłkarzy trzeba przystosować do gry w Europie. Rok temu Anderlecht z mojego polecenia kupił Reynaldo i cały sezon w rezerwach uczył go gry. Od tego sezonu jest już w składzie pierwszej drużyny i wchodzi na kilka, kilkanaście minut. Dają mu czas, bo wiedzą, że to piłkarz z wielkimi możliwościami, który za kilka lat może być jednym z najlepszych na świecie. W Polsce żąda się od piłkarza, by tydzień po przyjeździe czarował jak Ronaldinho.

Jak w takim razie piłkarz trafia do Anderlechtu?

- Operacja trwa od trzech do dwunastu miesięcy i zaczyna się pół roku przed otwarciem okna transferowego. Od czterech miesięcy zajmuję się transferami styczniowymi. Chodzę na 40 meczów miesięcznie, tych obejrzanych na DVD i w telewizji nie zliczę. Jeśli piłkarz mi się spodoba, zaczynam działać.

Dzwoni pan do Belgii?

- Zanim to zrobię, oglądam go w 5-6 meczach. Robię wywiad środowiskowy. Muszę wiedzieć, jak piłkarz został wychowany, co mówią o nim koledzy, znajomi i trenerzy. Przede wszystkim jednak poznaje jego rodzinę. Od młodszego brata po babcię.

Dlaczego to takie ważne?

- Dojście do poziomu światowego w 90 procentach zależy od psychiki, a tę kształtuje wychowanie. Niektórzy piłkarze w kilka miesięcy zostają milionerami. Łatwo stracić grunt pod nogami. Proszę popatrzeć na Adriano, który kilka miesięcy temu zrezygnował z wielomilionowego kontraktu z Interem i wrócił do Brazylii. Dopóki żył jego ojciec, jeszcze sobie jakoś radził. Po jego śmierci wszystko się posypało.

Dlatego po śmierci ojca sprowadził do Mediolanu babcię?

- Szukał oparcia, ale prędzej czy później sam musiał się zmierzyć ze wszystkim. I przegrał. Zupełnie inaczej do kariery przygotowano Kakę. U niego fundament wytworzony w domu jest niebywale silny. Miał normalną rodzinę, która za młodu pilnowała, by się nie pogubił. Pewnie pomaga mu też wiara, ale to indywidualna sprawa. Dlatego za kilka lat Kaka będzie wymieniany jako jeden z najlepszych piłkarzy w historii, obok Zidane&#39;a czy Maradony. Adriano nie ma już na to szans.

Czy zdarza się, że piłkarza z wysokimi umiejętnościami dyskwalifikuje wywiad środowiskowy?

- Jeśli widzę, że rodzina skupia się tylko na pieniądzach, a nie interesuje jej jego rozwój, pojawia się problem. Zatrudnienie takiego piłkarza to wielkie ryzyko. Nie da się opisać, pod jaką presją żyją zawodowi gracze. Są śledzeni 24 godziny na dobę, miliony ludzi patrzą na nich i oceniają. Dlatego w Anderlechcie psycholodzy uczą juniorów, jak radzić sobie z zainteresowaniem mediów, presją i uwielbieniem.

Co po wywiadzie środowiskowym?

- Do Brazylii przyjeżdża szef skautów. Zazwyczaj trzy razy do roku, chyba że zdarza się coś specjalnego.

Czyli gdy znajduje pan nowego Pelego...

- Przez trzy lata pracy dla Anderlechtu miałem jeden taki przypadek. Zobaczyłem Mauricio Alvesa i chwyciłem za telefon. Niestety, szybszy od Anderlechtu okazał się Villarreal. Hiszpanie zapłacili za niego 1,2 mln euro. To nowy Cristiano Ronaldo, wkrótce wypłynie.

W normalnych warunkach szef skautów ogląda 2-3 mecze piłkarzy, których polecałem.

Zdarza się, że nie zgadza się z pana wyborem?

- Pewnie. Dwa i pół roku temu polecałem Anderlechtowi Ramiresa. Belgowie stwierdzili, że nic z niego nie będzie. Kilka miesięcy temu Benfica zapłaciła za niego 7,5 mln euro. W czerwcu zdobył z Brazylią Puchar Konfederacji. Jego kolega z kadry Andre Santos dwa lata temu nie miał klubu. Mówiłem: &quot;Bierzcie go w ciemno&quot;. Nie chcieli, bo nie mieli go gdzie zobaczyć. Latem Fenerbahce zapłaciło za niego 5 mln euro. Obie wpadki zdarzały się na początku współpracy z Anderlechtem. Dziś ufają mi na tyle, że pewnie następnego Andre Santosa, by wzięli.

Szef skautów akceptuje pana piłkarza. Co dzieje się dalej?

- Do pracy zabiera się dyrektor sportowy i trener, który decyduje, czy piłkarz jest mu potrzebny. Jeśli tak, do Brazylii przyjeżdża prezes i rozmawia o finansach.

A co jeśli do końca okna transferowego zostały trzy dni, a trzech lewych obrońców Anderlechtu leczy ciężkie kontuzje i następcę trzeba znaleźć na gwałt?

- Razem z dwoma współpracownikami odpowiedzialnymi za rynek brazylijski, co miesiąc sporządzamy raporty, w których umieszczamy po trzech graczy na każdej pozycji. Jeśli zdarza się sytuacja, o której pan mówi, Anderlecht ma kilkunastu kandydatów. Przecież oprócz nas takie raporty tworzą skauci z Argentyny, Urugwaju, Kamerunu, Europy Wschodniej, Skandynawii. Mam wyliczać dalej?

Czyli w każdym momencie na każdą pozycję Anderlecht ma 20 kandydatów. Jak często lista się zmienia?

- Co miesiąc. Wystarczy, że piłkarz przestaje się rozwijać, złapie poważną kontuzję lub zostanie sprzedany do Europy i zastępujemy go innym. Listą zarządza szef skautów. Oczywiście oprócz seniorów istnieje też lista juniorów i dzieci.

Co robi Anderlecht, jeśli znajdzie pan dziewięcioletniego geniusza?

- Coraz rzadziej klub decyduje się na przeniesienie rodziny do Brukseli. To stwarza problemy, bo rodzicom trzeba dać pracę, a rodzeństwo posłać do szkoły. Dlatego taki piłkarz zostaje umieszczony w filialnym klubie Anderlechtu w Brazylii. Po trzech miesiącach leci do Europy. Po następnych trzech wraca. I tak aż do skończenia 18 lat. Jeśli nadal w niego wierzą, proponują mu kontrakt.

Jak to się dzieje, że Brazylia co rok eksportuje kilkuset piłkarzy, a źródło nie wysycha?

- To wielki kraj, choć rozwijający się, wciąż bardzo biedny. Dzieciaki nie mają tak łatwego dostępu do internetu i playstation, więc kopią piłkę. Najczęściej kilkuletnią, którą grał starszy brat i zagra młodszy. To nie kwestia świetnej bazy czy trenerów. Gdyby w brazylijskich klubach były takie same warunki jak w Belgii, reprezentacja &quot;Canarinhos&quot; nigdy nie przegrałaby meczu.

Pamięta pan pierwszego piłkarza, który dzięki panu trafił do Europy?

- Dziesięć lat temu, gdy jeszcze nie miałem ze skautingiem nic wspólnego, poleciłem koledze agentowi 18-letniego Luisa Fabiano. Kilka tygodni później Brazylijczyk grał już w Rennes. Nie sprawdził się i wrócił do domu. Dopiero po paru latach okazało się, że miałem rację. Dziś Fabiano gra w Sevilli i pierwszej jedenastce reprezentacji Dungi.

Oprócz piłkarzy do Anderlechtu we współpracy z PZPN szuka pan także piłkarzy z polskimi korzeniami do gry w reprezentacji Polski.

- Na razie obserwuję pomocnika, który znajduje się w szerokiej kadrze U17 Brazylii oraz rodzeństwo - bramkarza i obrońcę z roczników 1991 i 1990. Lista nie jest imponująca, ale szukam dopiero od kilku miesięcy. Jestem przekonany, że coś z tego wyjdzie. Gdyby ktoś wcześniej zapytał, Luis Filipe Kasmirski z Deportivo La Coruna dziś grałby już w reprezentacji Polski.

Źródło: Gazeta Wyborcza
 
vader 2,8K

vader

Forum VIP
Dla wklejających artykuł mała rada. Wklejajcie lepiej linki, bo jeśli ktokolwiek się dowie, że artykuł został skopiowany bez podania źródła, grożą z tego powodu wielkie koszta. I nie rzędu stu, czy tysiąca złotych a znacznie więcej.
To mała rada ode mnie.
1- wklejajcie treść. Bo za jakiś czas link przestanie działać. Już o tym pisałem w tym temacie. Za rok, dwa co zostanie po linku? Pewnie nic. W treść zostaje.
2- wklejając treść zawsze należy podać źródło. Wówczas nie ma problemu.

3- Co do kosztów... zdaje się, że nie masz pojęcia o czym mowa... Interesuje mnie trochę prawo autorskie i prawa pokrewne. &quot;Koszta rzędu więcej niż tysiące&quot; to kwestia prawa własności przemysłowej, znaków zastrzeżonych itp. Przy prawie autorskim to zupełnie inna bajka. Wklejenie artykułu bez podania przypisu jest tak błahą sprawą, że nikt nie będzie myślał o wytoczeniu powództwa. A nawet jeśli to sądy zasądzają śmieszne sumy i to z reguły na cele charytatywne.
 
Baqu 852,6K

Baqu

Forum VIP
Wpływowi politycy i afera hazardowa

Operacja „Black Jack”. CBA sprawdzało, kto lobbował na rzecz firm hazardowych. Śledztwu zaszkodził przeciek
„Rz” ujawnia kulisy afery, o której Centralne Biuro Antykorupcyjne poinformowało prezydenta, premiera, władze Sejmu i Senatu. W piśmie do nich ostrzegło, że budżet państwa mógł stracić 469 mln zł na zmianach w tzw. ustawie hazardowej.

Jak ustaliliśmy, w sprawę zamieszani są czołowi politycy PO: szef Klubu PO Zbigniew Chlebowski i minister sportu Mirosław Drzewiecki. Mieli lobbować w interesie firm hazardowych. To nie koniec: CBA zaalarmowało prezydenta o przecieku, który nastąpił po tym, jak Biuro powiadomiło o aferze premiera Donalda Tuska.

Jak CBA trafiło na trop afery? Badając inną sprawę korupcyjną, agenci Biura zorientowali się, że dwaj biznesmeni z Dolnego Śląska: Ryszard Sobiesiak i Jan Kosek próbują załatwić korzystne dla swoich firm zapisy nowelizacji ustawy hazardowej. 23 marca 2009 r. CBA rozpoczęło operację „Black Jack”.

Sobiesiakowi i Koskowi założono podsłuchy telefoniczne. Okazało się, że biznesmeni byli w stałym kontakcie z Chlebowskim i Drzewieckim. Odbyli też z nimi kilkanaście spotkań.

Chlebowski kieruje w Sejmie Komisją Finansów Publicznych, do której trafiłaby ustawa hazardowa. A kierowane przez Drzewieckiego Ministerstwo Sportu odpowiada za przygotowania do Euro 2012 – a na ten cel miały być przeznaczone pieniądze z dodatkowej daniny (zwanej dopłatą) nałożonej na firmy hazardowe. Wpływy do budżetu miały wynieść 469 mln zł.

W podsłuchanych przez CBA rozmowach biznesmeni naciskali na polityków PO, by ci załatwili usunięcie dopłat z projektu ustawy. „Rz” ujawnia, co mówili o tym Chlebowski i Drzewiecki. – Na 90 procent, Rysiu, że załatwimy. Tam walczę, nie jest łatwo – mówił Chlebowski Sobiesiakowi. – Biegam z tym sam, blokuję sprawę tych dopłat od roku. To wyłącznie moja zasługa – zapewniał innym razem.

W maju 2009 r. Drzewiecki napisał do wiceministra finansów odpowiedzialnego za ustawę, że w związku ze zmianą planów inwestycji przed Euro 2012, pieniądze z dopłat nie będą potrzebne. Resort wykreślił więc dopłaty z projektu nowelizacji.

12 sierpnia 2009 r. szef CBA informuje o sprawie premiera Tuska, prosząc o zachowanie „najwyższej ostrożności przy udostępnianiu załączonych materiałów osobom trzecim”. Dwa tygodnie później biznesmeni wpadli w panikę. Sobiesiak informuje Koska, że interesuje się nimi CBA. Po tym ich kontakty się urywają. 12 września szef CBA informuje o domniemanym przecieku premiera. 18 września ta wiadomość trafia do Lecha Kaczyńskiego.

Zbigniew Chlebowski mówi „Rz”, że zna obu biznesmenów, ale nie lobbował na ich korzyść.


http://www.rp.pl/artykul/2,371208_Wplywowi_politycy_i_afera_hazardowa.html
 
Do góry Bottom