>>>BETFAN - BONUS 200% do 400 ZŁ <<<<
>>> BETCLIC - ZAKŁAD BEZ RYZYKA DO 50 ZŁ + GRA BEZ PODATKU!<<<
>>> FUKSIARZ - 3 PROMOCJE NA START! ODBIERZ 1060 ZŁ<<<

Ciekawe artykuły

Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Bukmacher stracił na meczu Liverpool - Arsenal ponad 500 tys. funtów

Remis 4:4 w meczu Liverpool - Arsenal warty był u irlandzkiego bukmachera Paddy Powera 500 funtów za jednego postawionego. Aż 537 osób postawiło na taki wynik i wygrało 514 tys. funtów.
Stawka Paddy Powera był najwyższa w Anglii. Pozostali bukmacherzy za wynik 4:4 dawali tylko 100 funtów za jednego postawionego.

Na wynik 4:4 537 osób postawiło 1027 funtów. Większość stawiała 3 funty i wygrała 1,5 tys. Największy ryzykant postawił 44 funty i wygrał 22 tys.

W poprzednim tygodniu Paddy Power stracił na remisie Liverpoolu z Chelsea w Lidze Mistrzów 225 tys. funtów. Wtedy również padł wynik 4:4. - To jakaś epidemia. Na wynik 4:4 przed meczem z Arsenalem postawiło dwa razy więcej ludzi niż wcześniej - mówi rzecznik Paddy Powera.
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Grande Torino: 60 lat po tragedii

Rafał Stec
2009-05-04, ostatnia aktualizacja 2009-05-03 15:51




Było popołudnie 4 maja 1949 roku, samolot Fiat 212 wracał z Portugalii. Gdy przefrunął nad granicą francusko-włoską, pogoda gwałtownie się pogorszyła. Lunęło, niebo wchłonęły gęste kłęby czarnych chmur, pilot przestał cokolwiek widzieć. Mimo to był spokojny, tuż przed zejściem do lądowania umawiał się na kawę w lotniskowej kawiarni. Zaraz potem prawdopodobnie popełnił błąd w obliczeniach, choć pewności co do przyczyn wypadku nie ma.

W poniedziałek, kilka minut po godz. 17, minie dokładnie 60 lat od chwili, w której samolot uderzył w mur okalający bazylikę na wzgórzu Superga. Nikt nie przeżył. Na pokładzie było 31 osób, wśród nich 18 piłkarzy Torino. Ocalał jedynie Sauro Toma, który na towarzyski mecz z Benficą Lizbona nie poleciał z powodu kontuzji. Sezon ligi włoskiej dobiegał końca, w czterech zamykających go kolejkach klub wystawił drużynę juniorów. Rywale - Genoa, Palermo, Fiorentina i Sampdoria - również. Torino wygrało wszystkie mecze i zdobyło mistrzostwo Włoch. Piąte z rzędu. Do dziś nikt tej serii nie powtórzył.

Włoska federacja przyznała Torino tytuł natychmiast po katastrofie, w imię pamięci ofiar, ale jej gest historycznych tabel nie zaburzył. Uhonorowała drużynę zjawiskową tworzoną przez postaci jeszcze za życia mityczne, których przywódcą był Valentino Mazzola, ojciec Sandro, słynnego napastnika z lat 60. Na swoim, nieistniejącym już stadionie Filadelfia nie przegrali piłkarze Grande Torino nigdy, zwyciężając w miażdżącej większości spośród 93 meczów. Arcydzieło spłodzili w swoim szczytowym sezonie 1947/48, w którym, mknąc po mistrzostwo kraju, ustrzelili 125 goli. Ustanowili kilkadziesiąt do dziś niepobitych rekordów. Mieli opinię ludzi, którzy przegrywają co najwyżej z własnym brakiem motywacji. Legendą obrósł mecz z Romą, który do przerwy przegrywali 0:1 - w szatni padła ponoć ledwie jedna fraza (&quot;dość żartów&quot;) i w drugiej połowie rozstrzelali rywalom siedmioma golami.

Lubili grę szybką i urozmaiconą, z iście barcelońską werwą - jak byśmy powiedzieli dzisiaj - tkali ofensywne akcje z niezliczonych podań. O osławionym catenaccio nikt jeszcze wówczas na Półwyspie Apenińskim nie słyszał. Regularnie dostarczali reprezentacji kraju ośmiu-dziewięciu graczy. Rekord padł w meczu z Węgrami - gdyby selekcjoner Vittorio Pozzo nie posadził na ławce rezerwowych bramkarza Valerio Bacigalupy, cała podstawowa jedenastka byłaby tamtego dnia kalką drużyny Grande Torino.

Podturyńską tragedię historycy futbolu odruchowo porównują do lotniczego wypadku spod Monachium z 1958 r., w którym zginęło ośmiu graczy Manchesteru United. Analogia sama się narzuca, choć Włochów dotknęło nieszczęście, jeśli wolno tak rzec, przeżyte głębiej. W pogrzebie uczestniczyło pół miliona ludzi, nie tylko tubylców. Bajeczną ekipę uwielbiał cały kraj - usiłujący uciec od wojennej traumy, klepiący biedę, zawstydzony swoim wsparciem udzielonym Hitlerowi. Włosi znów czuli dumę. Wirtuozi z Turynu pełnili społeczną funkcję terapeutyczną, oddziaływali na rodaków trochę podobnie do reprezentacji NRF Seppa Herbergera, która w 1954 r. w sensacyjnych okolicznościach zdobyła mistrzostwo świata, dzięki czemu Niemcy wreszcie ośmielili się wyjąć flagi narodowe i manifestować patriotyzm.

Nieszczęście manchesterskie znają wszyscy szanujący się kibice w Europie, o Grande Torino poza granicami Włoch słyszało niewielu. Trochę ze względu na siłę rażenia języka angielskiego, trochę dlatego, że Rigamonti, Mazzola czy Gabetto mieli pecha zachwycać, na długo zanim wymyślono europejskie puchary. Nawet jeśli wśród znawców uchodzą za jedną z najlepszych drużyn w dziejach klubowej piłki, to nie mieli okazji udowodnić tego w oficjalnych rozgrywkach. Zewsząd przysyłano im tylko zaproszenia na sparingi. Stąd owa feralna wyprawa do Lizbony. Turyńscy piłkarze rozegrali tam sparing z Benficą, aby uroczyście pożegnać jej kapitana José Ferreirę (na jego prośbę: &quot;Chciałbym choć raz zagrać przeciw nim&quot;).

Nade wszystko jednak sława Grande Torino przetrwała w stanie zaledwie szczątkowym ze względu na późniejsze losy klubu. Manchester Utd doczekał się jeszcze niejednego znakomitego zespołu i niejednej megagwiazdy, cudem ocalały z katastrofy trener Matt Busby na zgliszczach postawił drużynę wartą Pucharu Europy (taka fabuła nie potrzebuje nawet sprawnego PR), wreszcie &quot;Czerwone Diabły&quot; stały się marketingowym perpetuum mobile w czasach, w których fani wiedzą o swoich klubach wszystko, nawet jeśli ich ulubieńcy grają na innej półkuli.

Torino pozostało rozpamiętywanie utraconej wielkości. Choć jeszcze przytrafiło mu się zostać mistrzem kraju (w 1976 r.), choć po dziś dzień należy do najbardziej utytułowanych klubów Serie A, to w 1949 r. nastąpił definitywny upadek jego wielkości. Po dziesięciu latach spadło do drugiej ligi. Co gorsza, od tamtej pory kibice musieli znosić rosnące znaczenie lokalnego rywala Juventusu (już sezon po tragedii zdobył scudetto), który stał się najpopularniejszym klubem w Italii, ale najwięcej zwolenników ma poza miastem. Na miejscu króluje Torino.

Kibice &quot;Granaty&quot; do stanu permanentnej depresji przywykli, ostatnio ich drużyna tylko miota się między Serie A i Serie B - w bieżącym sezonie występuje w najwyższej klasie, lecz znów jest, a jakże, poważnie zagrożona degradacją. Uprawia futbol niezbyt zajmujący, nie ma poruszających wyobraźnię gwiazd, rzadziej od niej gole strzela tylko Siena.

W ogóle po przeklętym roku 1949 zaroiło się wokół Torino od incydentów osobliwie ponurych, jak gdyby nieszczęścia postanowiły nie chadzać tam parami, lecz stadami. Kiedy narodził się kolejny wybitny gracz, ponaddźwiękowy prawoskrzydłowy z pociągiem do magicznego dryblowania, to został rozjechany przez dwa (!) samochody, zanim skończył 25 lat. Nazywał się Gigi Meroni, tak samo jak... pilot rozbitego samolotu. Po latach zaczęto porównywać go do George&#39;a Besta - z powodu i stylu gry, i stylu życia. Był bowiem Meroni długowłosym buntownikiem i lubiącym prowokować oryginałem, dziwacznie się ubierał, drażnił katolickie Włochy bujnym życiem erotycznym. Turyńscy fani kochali go na zabój. Kiedy prezes zgodził się sprzedać Meroniego do Juve, wyszli na ulice. A robotnicy z Fiata zagrozili strajkiem - ich pracodawca Gianni Agnelli był jednocześnie prezesem nielubianego klubu.

Ostateczny krach nastąpił w roku 2005. Torino nie zostało dopuszczone do rozgrywek Serie A ze względu na beznadziejną sytuację finansową i upadło (odrodziło się pod inną nazwą). Bankructwo firmował prezes Attilio Romero, w młodości fanatyczny kibic i wielbiciel talentu Meroniego. Nad łóżkiem wieszał plakaty z wizerunkiem prawoskrzydłowego, na głowie nosił identyczną fryzurę.

To on jako 19-latek prowadził fiata 124 coupe, którym przejechał swojego idola.
 
magiki 42

magiki

Użytkownik
Najbardziej tęskni za szaszłykami, za idola ma Serba, a koledzy z Orlando Magic nazywają go… &quot;Marzec&quot;. Marcin Gortat przebojem wdarł się do najlepszej koszykarskiej ligi świata i jak sam przyznaje nie boi się samego Kevina Garnetta. Przeczytajcie, co jedyny Polak w NBA robi, gdy nie gra i co chce osiągnąć na parkiecie. Z niedzieli na poniedziałek stoczy bój o awans do finału Konferencji Wschodniej NBA.

Kuba Czernikiewicz: Przeciwko komu grało się Panu najtrudniej?

Marcin Gortat: Bez wątpienia: Dwight Howard (pierwszy center Orlando, Gortat jest jego zmiennikiem – red.). Bardzo silny, atletyczny zawodnik. Dominuje na parkiecie i tak naprawdę jest nieobliczalny. To, że na co dzień muszę z nim walczyć pod koszem, sprawia, że jestem lepszy. Jeśli chodzi o zawodnika, z drużyn rywali, wymieniłbym Chrisa Bosha (skrzydłowy Toronto Raptors – red.). Jest strasznie szybki, skoczny i świetnie gra tyłem do kosza. Oprócz niego bardzo trudno gra się przeciwko Rasheedowi Wallace’owi (skrzydłowy Detroit Pistons – red.).

Ile jest prawdy w opiniach, że Dwight Howard to &quot;dusza człowiek&quot; i wielki wesołek?


Dwight to ogromny żartowniś. To wręcz niemożliwe, jak dużo robi idiotycznych kawałów. Potrafimy się śmiać dzień i noc. On cały czas dorasta. Ma wielki charakter i mam nadzieję, że osiągnie w życiu, to czego chce.

Blisko Howarda jest Jameer Nelson. Razem budują niesamowitą atmosferę w zespole, która pomaga w trakcie meczów.

Ostro trenujecie z Howardem na wspólnych treningach?

W fazie play off nie mamy już wspólnych treningów, na których obijamy się o siebie i walczymy do upadłego. Trenujemy indywidualne. Każdy ma swojego trenera i z nim ustala kiedy pojawia się na sali. Dochodzą do tego pływanie, treningi na siłowni i stretching. Czasami zdarza się boks. Zajęcia drużyny są, ale „chodzone”. Ćwiczymy zagrywki.

Jest różnica między treningami w Polsce, Europie Zachodniej i USA?

Ogromna! Przede wszystkim w Europie i USA są lepsze warunki, o wiele lepszy sztab szkoleniowy, który poświęca więcej czasu młodym zawodnikom i chce z nimi osiągnąć dobre wyniki. Poświęcenie wielu ludzi oraz pieniądze włożone w rozwój drużyny procentują.

W polskiej i amerykańskiej prasie głośna była historia o Pana wywiadzie i słowach o trenerze van Gundym. 11 maja, po porażce z Bostonem, miał przyznać, że &quot;przegrana końcówka to wyłącznie jego wina&quot;. Przepraszał koszykarzy w szatni?

To całkowite nieporozumienie! Moja wypowiedź została połączona z wypowiedzią Shaqa, czyli zmanipulowana. Wyszło nieładnie w stosunku do trenera. Van Gundy’emu zawdzięczam wszystko! On dał mi szansę gry w NBA. Gdyby nie on, nie istniałbym! Nauczył mnie dyscypliny. Jest niesamowitym motywatorem. Wszyscy wiedzą, że jest znakomitym trenerem.

Będzie musiał was ostro motywować przed ostatnim meczem z Bostonem? Plotki głoszą, że wraca ich lider Kevin Garnett.

Żadnej obawy nie ma! On będzie musiał zastąpić innego zawodnika w pierwszej piątce, więc to żadna różnica. Gdyby pojawił się na parkiecie, to… byłoby nawet lepiej. On nie jest w 100-procentach gotowy do gry i potrzebuje paru meczy, żeby wrócić do formy. Dwight byłby bardzo zadowolony.

Pierwsze koszykarskie kroki stawiał Pan w Łodzi - mieście, które od wielu lat nie miało klubu w męskiej ekstraklasie...

To jest trochę dziwne. W naszym mieście pojawia się wiele koszykarskich talentów, które rozwijają swoją karierę czy to w NBA, czy to w ligach zagranicznych i stawiają nasze miasto w bardzo dobrym świetle. Myślę, że Łódź jest idealnym miejscem, żeby założyć klub w którym będzie ekstraklasa i budować tam przyszłość polskiej koszykówki. Dlatego jestem przekonany, że jeden z ostatnich sezonów zagram w ŁKS-ie, ale gdzie zakończę karierę – tego jeszcze nie wiem. Mam nadzieję, że za Oceanem.

Będzie miał Pan okazję odwiedzić Łódź podczas Mistrzostwa Europy w koszykówce. Stać Polskę na sukces w Eurobasket 2009?

Liczę na medal! Jeśli każdy z nas będzie tak myślał, to wierzę, że da się to osiągnąć. Mamy drużynę, którą stać na sukces na arenie międzynarodowej. Połączenie sztabu szkoleniowego z bardzo dobrą organizacją może sprawić, że osiągniemy nasz cel. Gramy na własnych parkietach – kibice powinni nam pomóc.

Rozmawia Pan z Hedo Turkoglu (turecki skrzydłowy Orlando) o Eurobasket i waszym spotkaniu w fazie grupowej?

Czasami. Temat mamy już „obrobiony” i tak naprawdę nasze dyskusje kończą się… kłótnią. Każdy z nas obstawia chce by wygrała jego drużyna i jestem pewien, że koledzy w Stanach będą się śmiali z przegranego.

Kto jest dla Pana faworytem Eurobasket 2009?

Na pewno bardzo silna będzie Hiszpania. Ale może przyjdzie nam się z nią spotkać dopiero w finale? Czekam niecierpliwie na ten turniej.

Kto jest Pana koszykarskim idolem?


Sasa Obradovic (serbski rozgrywający m.in. Alby Berlin i Rhein Energie Kolonia – red.). Był niesamowitym koszykarzem. Zawsze podchodził do meczu przygotowany, a potem walczył do ostatniej sekundy. Wzorować się na nim nie mogę, bo to rozgrywający. Chciałbym grać jak Dejan Bodiroga (serbski skrzydłowy, grał m.in. w Barcelonie, Reau Madryt i Panathinaikosie – red.). Potrafił ograć każdego. Nie tylko umiejętnościami, ale także intelektem. Gdybym dorósł do takiego poziomu jak on, to byłoby coś niesamowitego.

Dziennikarze piszą o Gortacie „polski młot”, a na podwórku wołali na Pana &quot;grucha&quot;. Jak zwracają się do polskiego jedynaka w NBA koledzy z drużyny?

Mam kilka przezwisk. Najczęściej krzyczą &quot;March&quot;, czyli „marzec”, bo nie mogą wymówić mojego imienia. Używają także &quot;polish hammer&quot;, czy &quot;polish machine&quot;, bo pracuję na siłowni jak maszyna. Na osiedlu wołali na mnie „grucha”, bo taką ksywkę miał mój brat. I tak przeszło z seniora na juniora. Byłem &quot;młodszy grucha&quot; i tak już zostało.

Pisze Pan na stronie internetowej, że &quot;prowadzi zdrowy i higieniczny tryb życia oraz unika jakichkolwiek problemów&quot;. Kilka lat temu ponad 60 procent graczy NBA, w anonimowej ankiecie, przyznało się do palenia marihuany. Zdarza się Wam &quot;imprezować&quot; po zwycięstwie?

Staram się prowadzić higienczny tryb życia, ale do perfekcji trochę mi brakuje, co nie oznacza jednak, że jestem zwolennikiem palenia marihuany! Nie palę, nie paliłem i nie zamierzam palić, bo byłbym najgłupszym człowiekiem w historii polskiej koszykówki. Przyznaję, w Stanach palenie trawy jest powszechne, ale zaznaczam – potępiam to. Osoby, które starają się mnie do tego namówić, od razu tracą ze mną kontakt. Choć są oczywiście zawodnicy, którzy palą marihuanę, ale ten temat jest poruszany na wielu spotkaniach. Niektórzy się już nie zmienią. Po zwycięstwie zdarza się, że cała drużyna wyjdzie na kolację. Porozmawiamy, pośmiejemy się, ale w trakcie sezonu nie ma mowy o imprezie, a tym bardziej w play off. Po zakończeniu sezonu, każdy może robić to, co chce.

A może brakiem higieny jest słabość do dobrych, nie zawsze dietetycznych, polskich dań?

Lubię najprostsze rzeczy – kotlet schabowy, mielony, gołąbki. Najbardziej tęsknie za szaszłykami mojej mamy. Mam nadzieję, że jak wrócę do Polski będę mógł „odpracować” te 8 miesięcy w USA.

Skąd u &quot;gruchy&quot; zamiłowanie do broni?

Mam w domu małą kolekcję. Liczy sześć sztuk. Posiadam shotguna, karabin maszynowy i cztery pistolety. Mój rewolwer Magnum 44 może powalić słonia na podłogę! Pasją zaraził mnie Dwight Howard, który ma ok. 35. sztuk. A jego kolekcja cały czas rośnie. Mi wystarczy tyle, ile mam. Broń trzymam dla obrony, ale także dla rozładowania psychicznego. Jak przegrywamy mecz lubię pojechać na strzelnicę.

Istnieje sportowe życie poza koszem?

Od dłuższego czasu jestem fanem baseballu i drużyny Chicago Cubs. Byłem na dwóch ich meczach, a po sezonie na pewno zobaczę więcej. Jeśli chodzi o polski sport to z pewnością interesuje mnie piłka nożna. Śledzę mecze Ekstraklasy, które przynoszą dużo niespodzianek. Mam nadzieję, że korupcja niedługo się skończy i wynikach będą decydować piłkarze, a nie ludzie z trybun. Formuły 1 nie oglądam, ale śledzę wyniki i bardzo kibicuję Kubicy. Życzę mu dużo szczęścia i mam nadzieję, że osiągnie cel, do którego dąży od kilku ładnych lat.




Polish Hummer ! ????
 
kurus-i 0

kurus-i

Użytkownik
Anglia: napastnik kupował narkotyki

Napastnik West Bromwich Albion, Roman Bednar został zawieszony przez klub w prawach zawodniczych po tym, jak w angielskiej prasie pojawiły się informacje o tym, że zawodnik wszedł w posiadanie wartej ponad 400 funtów kokainy.
Według brytyjskich mediów Czech został przyłapany na tym, jak przed swoim domem dobijał targu z dealerem. Wszystko miało się wydarzyć ledwie kilka godzin po zwycięskim meczu jego WBA z Wigan Athletic. Rzekomo narkotyki zamówiła żona piłkarza, a on jedynie odebrał przesyłkę od &quot;dostawcy&quot;. Bednar miał przy sobie pięć gramów kokainy oraz &quot;działkę&quot; marihuany.

Bednar trafił do WBA latem 2007 roku. Wcześniej bronił barw Hearts oraz Mlady Bolesław.


Żródło: sport.onet.pl
 
snajper 322

snajper

Forum VIP
Jak bez wysiłku zdobyć dodatkowe pieniądze?
Sposobów jest mnóstwo - można grać na giełdzie albo próbować trafić &quot;szóstkę&quot;. Można też typować zwycięzców w zakładach sportowych. Dziecinnie proste? - To praca na drugi etat. Amatorzy mogą co najwyżej stracić pieniądze - mówią wytrawni gracze.
Waldemar Bukowski od dziesięciu lat zawodowo zakłada się z bukmacherami o wyniki spotkań i rozgrywek w piłkę nożną
Waldemar Bukowski od dziesięciu lat zawodowo zakłada się z bukmacherami o wyniki spotkań i rozgrywek w piłkę nożną
Na przygotowanie zakładów Bukowski poświęca dwie godziny dziennie. - To ciężka harówka głową - mówi.
Na przygotowanie zakładów Bukowski poświęca dwie godziny dziennie. - To ciężka harówka głową - mówi.

Sobota, lotnisko Okęcie. W hali przylotów spotykamy się z Waldemarem Bukowskim i jego żoną Ewą. Państwo Bukowscy są zrelaksowani i zadowoleni z życia - właśnie wrócili z wycieczki do Monachium. - Zwiedzaliśmy miasto, muzeum BMW, wieżę telewizyjną. Do tego pluskanie w największym w Europie aqua-parku - wylicza jednym tchem pan Waldemar. Ale te atrakcje to tylko dodatek do gwoździa programu - meczu na szczycie Bundesligi na supernowoczesnym stadionie Allianz Arena. - Rozgrywka Bayer Leverkusen z Bayernem Monachium! - emocjonuje się Waldemar Bukowski.

Zawodowy gracz

Kto jeździ na wakacje oglądać mecze? Tylko ci, którzy ze sportu uczynili sposób na życie. Nie chodzi jednak o zawodowych sportowców, tylko o kibiców, którzy przyglądają się ich wynikom. I potrafią na tym zarobić. Waldemar Bukowski wie, jak to zrobić - od dziesięciu lat zawodowo zakłada się z bukmacherami o wyniki spotkań i rozgrywek w piłkę nożną, interesują go też: hokej, tenis, boks i lekka atletyka. Wcześniej zakładał się z kolegami w rodzinnym Sanoku. Aż do czasu, kiedy w ich mieście pojawiła się pierwsza z firm bukmacherskich. Teraz jest już zawodowcem i uznanym graczem. Tak uznanym, że Totolotek S.A., w którym najczęściej obstawia zakłady, już osiem razy wysłał go za granicę w dowód uznania dla stałego klienta. Który dużo wygrywa, ale i przynosi dochód firmie. Ile już wygrał? Wystarczyłoby na mieszkanie w Warszawie. Ile zainwestował? - Pewnie niewiele mniej - zastanawia się. - Ale nie zawsze się wygrywało. Pierwszy rok zakładów upłynął pod znakiem ułańskiej fantazji, przegrałem trochę pieniędzy - opowiada pan Waldemar. Wtedy pasji męża zaczęła przyglądać się pani Ewa. Małżeństwo prowadzi firmę w Sanoku. - Trochę mnie przystopowała - śmieje się pan Waldemar. Trzeba było szukać sposobu na grę. - Opracowanie strategii zajęło mi rok. Teraz wystarczy się jej trzymać - mówi. - Ale to ciężka praca - opowiada. Praca? Okazuje się, że zakłady bukmacherskie to ciężki kawałek chleba. Kto liczy na szybkie i wysokie wygrane, musi liczyć się z bolesną porażką. - Ja na przygotowanie zakładów poświęcam dwie godziny dziennie. To ciężka harówka głową - tłumaczy Bukowski.

Statystyka dla wytrwałych

O co chodzi? Wytrawny gracz jest zawsze na bieżąco z wynikami swojej drużyny. Ale nie tylko. Do tego potrzebna jest też wiedza o stanie zdrowia głównych zawodników, ich formie, atmosferze w drużynie. A także analiza tabeli, statystyk drużyny z ostatnich 4-5 spotkań (liczba kartek, rzutów rożnych, karnych itp.). Plus lektura prasy fachowej, stron internetowych i forów. - Oglądanie samego meczu to dodatek - śmieje się pan Waldemar. Po co to wszystko? Żeby zdobyć jak najwięcej cennych informacji. - Gdy gra pierwsza drużyna z ostatnią w tabeli, tylko z pozoru wynik jest oczywisty. Jest mnóstwo zmiennych, pod koniec sezonu gra się inaczej niż na początku. Liderowi już nie zależy, słabeusz gryzie trawę z wysiłku. Wszystko może się zdarzyć, ale nie każdy to wie - tłumaczy Bukowski. Potrzebne są też &quot;chody&quot; i znajomości. - Tak się składa, że mam kilku znajomych w naszej drużynie w Sanoku. Te informacje pomagają mi właściwie obstawiać - tłumaczy. Ale kto nie ma &quot;wejść&quot;, musi podpierać się analizą i statystyką. A także psychologią. - Bardzo ważna. Bywa, że gdy do drużyny przychodzi nowy trener, słabeusz potrafi zmieść utytułowanego rywala. Statystyka i wiedza poparta analizą to 75 proc. Pozostałe procenty to szczęście i siły pozaziemskie - śmieje się. Są z tego korzyści. - Teraz jestem zadowolony z tego, ile wygrywam. Ale to dopiero teraz, po kilku latach - zastrzega. Miesięcznie potrafi zarobić nawet 3 tys. zł. Ale bywają i bolesne porażki. - Zdarzyło mi się przegrać tysiąc złotych. Postawiłem na szczypiornistki z Niemiec w meczu z Angolą. Zdawałoby się, że pewniak. A w ostatnich sekundach panie z Angoli wywalczyły remis. Pieniądze przepadły - śmieje się. Takie porażki są nauczką. Pan Waldemar już wie, że tłumek graczy w oddziałach bukmacherów ma małe szanse na wygranie.

Dla sportu, nie dla pieniędzy

To wiedza podobna do tej, którą ma pan Tomasz, zapalony koniarz. Od kilkudziesięciu lat co weekend odwiedza tor konny na warszawskim Służewcu. I co tydzień obserwuje ludzi, którzy przychodzą na wyścigi po pieniądze. - Ten sport to nie pieniądze. Wyścigi to hodowla, wyścigi i zakłady sportowe. Kto przychodzi tu po kasę, przegra. Wyścigi nie są dla niego - mówi pan Tomasz. - Ale jeśli całe życie grał w Dużego Lotka, to tracił pieniądze, bo w to nie można wygrać. A na wyścigach tak. Pan Tomasz nie tylko gra na wyścigach. Jest absolutnie zakochany w koniach. Godzinami może opowiadać wyścigowe historie nie tylko z Polski, ale także z torów w Szwecji, Anglii i USA. Jak mówi, do koni trzeba mieć oko i intuicję - oko, by jednym spojrzeniem ogarnąć konia i wiedzieć, czy ma szanse w wyścigu. - Chodzi o proporcje, nie każdy koń ma odpowiednie. Proporcje równa się predyspozycje do biegania - wyjaśnia. A intuicja - to już nie każdemu jest dane. Ktoś czuje, albo nie czuje wyścigów - mówi pan Tomasz. Ale intuicja i oko do proporcji również nie wystarczają. Na Służewcu można wygrać, ale najważniejsza jest praca. - No niestety, trzeba pogłówkować nad papierami. Wystarczy się rozejrzeć dookoła podczas mityngu wyścigowego, starzy koniarze wciąż siedzą nad papierem - śmieje się pan Tomasz. A jest co analizować - w programie każdego dnia wyścigowego jest lista startowa koni, ich imiona, waga i inne podstawowe informacje. Równie ważny jest dołączony do programu tzw. performance, czyli spis wyników konia, daty startów, i wiele innych rzeczy: dystans, stan toru, zajęte przez konia miejsce. - Tę pracę domową trzeba odrobić, jeśli chce się pograć i wygrać. A konia się nie pozna w ciągu jednego dnia - podkreśla pan Tomasz. Program i &quot;performens&quot; trzeba umieć czytać. Jeśli nie, pozostaje obserwować, na co stawiają inni. - Jeśli nie chcemy za dużo przegrać, postawmy na faworyta - życzliwie radzi pan Tomasz. To uwaga dla &quot;niedzielnych graczy&quot;, których pełno można spotkać zarówno w punktach przyjmujących zakłady jak i na Służewcu. Kto poważnie myśli o grze, musi zacząć &quot;znać się&quot; na wyścigach. I nie tylko na nich - także na koniach, dżokejach, rodzajach zakładów itp. To znowu oznacza codzienną pracę - czytanie gazet, internetu, forów internetowych, generalnie &quot;interesowanie się&quot;. Wszystko po to, żeby pozostać w obiegu. Ile można wygrać? Nawet kilka tysięcy miesięcznie. Ale i sporo zainwestować. - Nawet kilkaset złotych w gonitwie, żeby wygrana była jako-taka - mówi pan Tomasz. Więcej można zarobić na zagranicznych wyścigach. W Szwecji np. popularne są kłusaki. - A pula wygranych podobna do kumulacji w Dużym Lotku - wzdycha pan Tomasz. Jednak ogrom wiedzy do zdobycia może przerosnąć nowicjuszy z Polski.

Rady dla &quot;niedzielnych&quot;

- Powiedzmy sobie uczciwie. Ci &quot;niedzielni&quot; ludzie nie wygrają. Z nich żyją firmy bukmacherskie i doświadczeni gracze - mówi pan Tomasz. Dlaczego przegrywają i co muszą zrobić, by do minimum ograniczyć straty zanim załapią, o co chodzi w tym biznesie? - Problemem drobnych graczy jest to, że grając za małe pieniądze, chcą wygrać dużo. A to nie Duży Lotek, tu w grę nie wchodzą miliony, lecz tysiące. Ale ich się nie wygra za 5 zł - mówi pan Waldemar. - To zabawa dla ludzi, którzy umieją kontrolować emocje. Kto nie potrafi, ten nie wygra. A porażki bywają bolesne - zaznacza pan Tomasz. Obaj zgodnie odradzają to zajęcie również ludziom mającym kłopoty z hazardem. Gdy ktoś się zapożycza, by grać, albo wydaje ostatnie pieniądze - to dzwonek alarmowy, że trzeba szukać psychologa i specjalisty od uzależnień. A jednorazowe, bajeczne wygrane rodem z kreskówek, gdzie jednoręki bandyta pluje monetami? - Nie zdarzają się w życiu. Trzeba nastawić się na wygrywanie w długich okresach - twierdzi Waldemar Bukowski. - Istotny jest cały sezon. Trzeba założyć, ile miesięcznie chcemy wygrać, i ile możemy przeznaczyć na zakłady. I się pilnować! Tylko to daje wyniki - zaznacza Bukowski. Co chciałby robić dalej? - Wygrać tyle, żeby już nie musieć pracować - śmieje się.

http://gazetapraca.pl/gazetapraca/1,90439,6627832,Jak_grac__zeby_zarobic.html
 
k.@.m.i.l 0

[email protected]

Użytkownik
Polecam zakupienie Przeglądu Sportowego, gdzie w dodatku Magazyn Sportowy jest artykuł &quot;Piłkarska Ruletka&quot;. Opisuje on bardzo wnikliwie hazard wśród polskich piłkarzy. Bardzo ciekawy, interesujący artykuł, w którym jest nawet akapit odnośnie bukmacherstwa.
Mam za mały skaner aby ładnie móc to wkleić. Artykuł jednak polecam.
 
stilic 0

stilic

Użytkownik
Polecam zakupienie Przeglądu Sportowego, gdzie w dodatku Magazyn Sportowy jest artykuł &quot;Piłkarska Ruletka&quot;. Opisuje on bardzo wnikliwie hazard wśród polskich piłkarzy. Bardzo ciekawy, interesujący artykuł, w którym jest nawet akapit odnośnie bukmacherstwa.

Mam za mały skaner aby ładnie móc to wkleić. Artykuł jednak polecam.
Przeczytałem dziś ten artykuł i mi również się spodobał. Dość długi... ponad 4 strony ale warto poczytać. Polecam jeszcze z dzisiejszego wydania PS spojrzeć na tabele, która mowi o tym co sie stanie gdy mistrzem zostanie Wisła lub Lech czy też Legia. Łatwo z tego wywnioskować, że to Lech powinien mieć majstra w tym roku :jezora:
 
k.@.m.i.l 0

[email protected]

Użytkownik
Fragment artykułu, który opisałem powyżej.
Wahan Geworgian miał wystarczająco dużo talentu, by zostać gwiazdą reprezentacji Polski. Rozegrał w niej jednak tylko jeden mecz - z USA w 2004 roku. Potem spisywał się coraz gorzej i od kadry narodowej oddalił się o lata świetlne. Dlaczego? Bo w tym czasie przegrywał pieniądze w kasynach.
Ile stracił w kasynie Geworgian? Mniej więcej dwa miliony złotych. Dokładnej sumy nie jest w stanie podać. Po raz pierwszy poszedł do kasyna, gdy miał 17 lat. Postawił 50 złotych, wygrał 900. I zaczęło się.
- Zwariowałem po odebraniu polskiego paszportu i debiucie w reprezentacji - wspomina pochodzący z Armenii pomocnik. - Zrobiłem się pan piłkarz. Następne trzy lata miałem najgorsze w życiu, nikt nie potrafił do mnie dotrzeć. Byłem w sztosie - opowiada &quot;Magazynowi Sportowemu&quot;.
Gdy Geworgian grał w Wiśle Płock, w kasynie w warszawskim Mariottcie był prawie codziennie. Chciał się odegrać, ale nie udawało się. Więc przyjeżdżał znowu. Gdy któregoś razu jego pobyt w Warszawie się przedłużył, wysłał swojej dziewczynie SMS, że... został porwany. Potrafił w jedną noc przegrać 130 tysięcy złotych.
Hazard niszczył Geworgiana przez trzy lata. Dopiero starszy brat, mieszkający w Hamburgu, potrafił do niego dotrzeć. - Dzwonił codziennie i opowiadał, że mama przeze mnie cierpi i nie śpi po nocach. Kazał mi rzucić piłkę i przyjechać do niego. &quot;Jeśli tak ma wyglądać twoja kariera, to lepiej ją skończ i zacznij normalnie pracować. Poznasz prawdziwe życie. Będziesz wstawał o szóstej do roboty i zap... ile sił&quot; - argumentował.
- Wygarnął mi prawdę i w końcu zrozumiałem - zapewnia pochodzący z Armenii piłkarz. W Łodzi są tacy, którzy mówią, że nie do końca. Ale fakt faktem, że Geworgian powoli się odbudowuje w ŁKS-ie, gdzie obecnie występuje, spisuje się dobrze. Oby tylko nie zaglądał już do kasyna.
WP.PL/Magazyn Sportowy
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Polecam zakupienie Przeglądu Sportowego, gdzie w dodatku Magazyn Sportowy jest artykuł &quot;Piłkarska Ruletka&quot;. Opisuje on bardzo wnikliwie hazard wśród polskich piłkarzy. Bardzo ciekawy, interesujący artykuł, w którym jest nawet akapit odnośnie bukmacherstwa.

Mam za mały skaner aby ładnie móc to wkleić. Artykuł jednak polecam.
aparat na pewno masz, zrób kilka fotek dobrej rozdzielczości i wrzuć, z pewnością duże grono osób chętnie przeczyta, w tym ja.

pozdr,
 
travism 190

travism

Forum VIP
33 lata czekali na awans
Po 33 latach przerwy piłkarze Burnley FC zagrają w angielskiej ekstraklasie. W finałowym meczu fazy play off rozgrywek Championship (odpowiednik polskiej pierwszej ligi) pokonali na stadionie Wembley w Londynie Sheffield United 1:0 (1:0).
Bramkę strzelił w 13. minucie Wade Elliott. Rywale kończyli spotkanie w osłabieniu, bowiem w 79. minucie czerwoną kartkę dostał Jamie Ward.
Kilka dni temu władze Burnley FC poinformowały, że w przypadku awansu do Premier League siedem tysięcy kibiców otrzyma bezpłatne karnety na przyszły sezon.
Oprócz Burnely do ekstraklasy awansowały zespoły Wolverhamptonu i Birmingham City. Zastąpią spadkowiczów: West Bromwich Albion, Middlesbrough i Newcastle United.​

interia.pl
 
cygeiro 486

cygeiro

Użytkownik
&quot;Jak Wisła Śląsk przekręciła&quot;

To był mecz, który przeszedł do historii. Było w nim wszystko, co najciekawsze w futbolu - nieprzewidywalność, niebywałe emocje i dramatyczny finał. Ale walczono również poza boiskiem - tam rywalizacja była jeszcze ciekawsza.

Była niedziela 9 maja 1982 roku. W Polsce uroczyście obchodzono Dzień Zwycięstwa, jednak we Wrocławiu najważniejszym wydarzeniem miał być pojedynek piłkarski Śląska z Wisłą Kraków. Tego dnia wrocławianie mieli wywalczyć tytuł mistrza Polski. W stadion przy ulicy Oporowskiej wpatrzone były oczy tysięcy miejscowych kibiców, którzy bezgranicznie wierzyli w zwycięstwo swojej drużyny. Wrocławski zespół od mistrzostwa dzielił dosłownie krok. Wygrana Śląska w stu procentach zapewniała mu triumf w rozgrywkach, a przy dobrym układzie innych meczów nawet remis dawał upragniony tytuł.

Mecz miał się rozpocząć o piątej po południu, ale już dwie godziny wcześniej stadion wypełnił się po brzegi. Tłum kibiców był ogromny. Na ławkach trybun wszyscy siedzieli ściśnięci do granic możliwości. Wielu widzów stało na koronie stadionu, a część siedziała na schodkach pomiędzy sektorami lub na ziemi, tuż przy płocie oddzielającym trybuny od boiska. Niektórzy, nie mogąc znaleźć miejsca na stadionie, wspięli się na drzewa rosnące za odkrytą trybuną i z tego miejsca obserwowali pojedynek. Według oficjalnych danych z początku lat osiemdziesiątych stadion Śląska mógł pomieścić około 15 tysięcy widzów, ale w relacjach prasowych z tamtego spotkania dziennikarze informowali, że mecz oglądało ponad 20 tysięcy osób. A jedna z gazet podała, że było ich aż 25 tysięcy!

Na trybunach wyczuwało się ogromne napięcie, wyczekiwanie, ale przede wszystkim panował nastrój wiary i radości. Wiele osób przyszło na stadion z kwiatami i transparentami. Jeden z nich dumnie i pewnie głosił &quot;Witamy mistrza Polski na 1982 rok&quot;. Działacze już wcześniej zaplanowali, że po meczu rozpocznie się uroczysty bankiet. A w lodówkach mroziły się szampany. Praktycznie cały Wrocław był pewny, że pokonanie Wisły to formalność. Przecież w tamtym sezonie na własnym boisku Śląsk zremisował tylko jeden mecz, a ostatni raz na Oporowskiej przegrał w sierpniu 1980 roku, czyli prawie dwa lata wcześniej! A Wisła zajmowała bezpieczne miejsce w środku tabeli i dla niej ten pojedynek nie miał żadnego znaczenia.

Kilka minut przed dziewiętnastą było już po wszystkim. Po nadziei, radości i szczęściu. Stadion zamarł w rozpaczy i szoku. Mistrzostwa nie było.

Tylko Śląsk i Widzew

Śląsk był rewelacją tamtego sezonu. Zespół prowadził młody, 33-letni szkoleniowiec Jan Caliński. Wrocławianie mieli bardzo ciekawy, mocny zespół. Pierwszoplanowymi graczami byli doświadczeni: Pawłowski, Sybis, Wójcicki, Kostrzewa, Faber czy Kopycki, wspomagani przez utalentowaną młodzież: Tarasiewicza, Prusika, Króla, Pękalę i Jareckiego.

Śląsk równo i dobrze grał przez cały sezon, ale wprost rewelacyjnie spisywał się w rundzie wiosennej. W tabeli wrocławianom kroku dotrzymywały tylko trzy zespoły - Widzew, Legia i Stal Mielec. Jednak w decydującej fazie rozgrywek wiadomo było, że walka o tytuł mistrza rozstrzygnie się już tylko między dwoma klubami - Śląskiem i Widzewem.

Po 28. rundzie spotkań - a więc na dwie kolejki przed końcem rozgrywek - wydawało się, że jest po wszystkim. Śląsk wygrał na własnym stadionie 2:0 z Górnikiem Zabrze, a Widzew przegrał w Warszawie z Gwardią 0:1. W tym momencie do końca sezonu pozostawały dwie rundy spotkań, a zespół trenera Calińskiego miał 39 punktów i wyprzedzał Widzew trzema punktami. W czasach gdy za zwycięstwo przyznawano dwa punkty, taka przewaga wydawała się nie do odrobienia.

Śląsk miał jeszcze do rozegrania mecze ze Stalą Mielec na wyjeździe i Wisłą u siebie. Widzew w przedostatniej kolejce podejmował Arkę Gdynia, a w ostatniej wyjeżdżał do Ruchu Chorzów. Wrocławianom zdobycie dwóch punktów w dwóch ostatnich meczach w stu procentach zapewniało mistrzostwo Polski.

I wtedy zaczęły dziać się cuda, rzeczy, które w środowisku piłkarskim owiane są legendą. Historie przypominające te, jakie kilka lat później w filmie &quot;Piłkarski poker&quot; pokazał reżyser Janusz Zaorski.

- Przecież to normalne. W takiej sytuacji mistrzostwa Polski nie zdobywa się tylko i wyłącznie grą na boisku. Nie mniej ważna jest organizacja pewnych spraw pozaboiskowych. Wiadomo, że jeśli walczy się o taką stawkę, to każdy stara się sobie pomóc i jakoś podeprzeć. I tak wtedy było - mówi jeden z ówczesnych piłkarzy Śląska, zastrzegający sobie anonimowość.

Widzew wcale nie zamierzał odpuszczać walki o mistrzostwo i wszelkimi sposobami starał się zmniejszyć straty do Śląska. W 29. kolejce łodzianie łatwo wygrali u siebie 2:0 z broniącą się przed spadkiem Arką, a Śląsk niespodziewanie przegrał na wyjeździe ze Stalą Mielec 1:3. W tym pojedynku rzutu karnego dla naszego zespołu nie wykorzystał Tadeusz Pawłowski.

Trener Śląska Jan Caliński dobrze pamięta ten pojedynek. - Nigdy nie lubiłem doszukiwać się jakichś podtekstów w przegranych czy wygranych meczach - wspomina Caliński. - Nie próbowałem też doszukiwać się winy w złym sędziowaniu czy jakichś innych problemach. Przegraliśmy w Mielcu i tyle. Ale 18 lat po tamtym meczu jeden z zawodników, który grał wówczas w Stali, przyznał mi się, że Widzew ufundował im specjalną, dodatkową premię za pokonanie Śląska - dodaje Caliński.

Śląsk jednak stosował podobne praktyki. - Jak Widzew grał z Gwardią, to oczywiście &quot;podpieraliśmy&quot; warszawski zespół. Gwardia wygrała 1:0, a my oddaliśmy im swoje premie - zapewnia jeden z piłkarzy Śląska, który również prosi o zachowanie anonimowości.

Ale wszystko miało wyjaśnić się 9 maja, w ostatniej kolejce spotkań. Losy mistrzowskiego tytułu teoretycznie powinny rozstrzygnąć się we Wrocławiu, jednak ogromne znaczenie dla końcowego układu tabeli miały dwa inne pojedynki: Ruch Chorzów - Widzew i Arka Gdynia - Górnik Zabrze. Dlaczego aż trzy mecze? Bo wszystkie wyniki tych pojedynków były powiązane i miały wpływ na to, co działo się na każdym boisku.

Śląsk miał punkt przewagi nad Widzewem i lepszą różnicę bramek, ale remis z Wisłą mógł wrocławianom nie wystarczyć do zdobycia tytułu. W przypadku wygranej Widzewa w Chorzowie - przy równej liczbie punktów ze Śląskiem - mistrzami zostawali łodzianie, którzy mieli lepszy bilans bezpośrednich pojedynków z wrocławskim klubem.

Jednak sprawa była bardziej skomplikowana, gdyż Ruchowi groził spadek z ekstraklasy i w przypadku porażki z Widzewem mógł pierwszy raz w swej historii zostać zdegradowany do II ligi. Kosztem Ruchu przed spadkiem uratować się mogła Arka, która na swoim boisku podejmowała Górnika Zabrze. Gdyby Arka pokonała Górnika, a Ruch przegrał u siebie z Widzewem, wówczas do II ligi spadał Ruch. Tak więc teoretycznie chorzowianie z Widzewem mieli grać na poważnie, a to zdecydowanie miało ułatwić zadanie Śląskowi.

Większość dziennikarzy już przed ostatnią kolejką spotkań była przekonana, że losy mistrzostwa są rozstrzygnięte. 7 maja na pierwszej stronie katowickiego &quot;Sportu&quot; w nadtytule tekstu &quot;Czy tylko formalność?&quot; napisano: &quot;Pewność we Wrocławiu, nadzieja w Łodzi...&quot;. A tekst rozpoczynał się od słów: &quot;Właściwie wszystko jest niesłychanie proste. Śląsk wygrywa we Wrocławiu z krakowską Wisłą i sprawa mistrza Polski jest rozstrzygnięta. Zdaje się, że większość sympatyków piłki nożnej w kraju i 99 procent kibiców Śląska jest święcie przekonanych, że tak się stanie, i prawdopodobnie mają rację. Zresztą ostatnimi czasy rzadko coś się zmieniało na szczycie ligowej tabeli w ostatniej serii gier, więc nie ma powodu, by sądzić, że teraz stanie się inaczej&quot;.

Podchody pod Wisłę

Na kilka dni przed ostatnim meczem sezonu we Wrocławiu rozpoczęła się &quot;Operacja Wisła&quot;. Zespół miał wyjechać na zgrupowanie do pobliskiego Sycowa, ale ostatecznie nie pojechał w komplecie. Kto nie pojechał? Co do tego są dziś pewne wątpliwości i rozbieżności.

Trener Jan Caliński tak wspomina tamte wydarzenia: - Przed meczem przyszła do mnie grupa osób związanych z klubem i poinformowała, że mecz z Wisłą jest zbyt ważnym pojedynkiem, aby rozgrywać go tylko na boisku. Oni mieli wszystko wziąć w swoje ręce. Nie pytałem ich konkretnie, co będą robić, nie patrzyłem na ręce. Postanowiłem tylko, że nie pojadę z zespołem na zgrupowanie do Sycowa. Jeśli ktoś uważał, że jest inna możliwość rozegrania tego meczu, to proszę bardzo. Z drużyną pojechał mój asystent Paweł Śpiewok, a ja zostałem we Wrocławiu i wszystkiemu przyglądałem się z boku - opowiada trener Caliński.

- Jak działacze zareagowali na ten mój gest? Nie odebrali tego nadzwyczajnie. Nie przejęli się tym, że nie pojechałem. Widocznie byli całkowicie przekonani co do słuszności swoich działań - przypomina sobie tamte zdarzenie trener Caliński.

Jednak jeden z piłkarzy Śląska twierdzi, że Caliński był z nimi na zgrupowaniu w Sycowie. - Nie wiem, dlaczego trener tak powiedział. Do Sycowa nie pojechali natomiast czterej zawodnicy: Tadek Pawłowski, Rysiek Sobiesiak, Janusz Sybis i Mietek Kopycki albo Heniek Kowalczyk - mówi gracz Śląska.

Janusz Sybis, zapytany, dlaczego nie pojechał na to zgrupowanie, ma problemy z konkretną odpowiedzią. - No, tak było, ale sam nie wiem, dlaczego my nie pojechaliśmy na to zgrupowanie - zastanawia się Sybis.

Wątpliwości w tej kwestii rozwiewa Tadeusz Pawłowski: - We Wrocławiu zostało czterech najbardziej doświadczonych zawodników zespołu i mieliśmy przypilnować, aby Wisła nie zrobiła nam krzywdy w tym ostatnim meczu - śmieje się &quot;Paweł&quot;, ówczesna wielka gwiazda Śląska.

O tym, co działo się później, nikt nie chce mówić oficjalnie. Każdy z zainteresowanych odsyła do innego rozmówcy, tłumacząc, że &quot;on na pewno wie lepiej, jak było naprawdę&quot;. Z opowieści kilku osób wiedzących wszystko o kulisach pojedynku Śląsk - Wisła wyłania się niesamowita, wprost sensacyjna historia. Osoby te nie zgadzają się jednak, aby w kontekście tych wydarzeń podawać ich nazwisko.


Jak więc było naprawdę? Zarówno przedstawiciele Śląska, jak i Widzewa rozpoczęli podejścia pod piłkarzy Wisły Kraków. Oczywiście przedstawiciele Śląska chcieli, aby Wisła przegrała ten mecz i pomogła im w zdobyciu mistrzostwa, a wysłannicy Widzewa mieli odmienne życzenie. Negocjowali z krakowskimi zawodnikami, aby ci zagrali we Wrocławiu na poważnie i za wszelką cenę urwali punkty Śląskowi. Przy takim scenariuszu mistrzem Polski mógł zostać Widzew.

W grę wchodziły wielkie jak na tamte czasy pieniądze. Niespodziewanie we Wrocławiu były z tym problemy.

- Rozmawialiśmy z klubowymi działaczami, ale oni od razu powiedzieli nam, że żadnych pieniędzy nie mają - tłumaczy mi jedna z osób bezpośrednio odpowiedzialnych za rozpracowanie tego pojedynku. - Nie mieliśmy innego wyjścia i musieliśmy szukać kasy na własną rękę. Sytuację uratował pewien prywaciarz z Dzierżoniowa, który w tamtym okresie miał nieźle prosperujący zakład hydrauliczny. Ów biznesmen był kumplem stopera Śląska Pawła Króla i zgodził się pożyczyć 400 tysięcy złotych. To były wówczas wielkie pieniądze - podkreśla mój informator.

Według moich rozmówców suma ta została przekazana w jednym z wrocławskich mieszkań na pl. Grunwaldzkim piłkarzowi Wisły Zdzisławowi Kapce. Ale krakowscy zawodnicy podwyższyli stawkę i w ostatnich godzinach przed meczem trwała zbiórka dodatkowych pieniędzy. Nie było już możliwości, aby tę dodatkową kwotę przekazać w ustronnym miejscu, i do transakcji doszło w ubikacji na stadionie Śląska. Tuż przed rozpoczęciem spotkania jedna z żon wrocławskich piłkarzy dała pieniądze dziewczynie pewnego gracza Wisły. W tym momencie cała ustalona wcześniej suma została przekazana i teraz można już było wychodzić na boisko, aby wygrać mecz i przypieczętować mistrzostwo. Jednak w tym wszystkim ekipa Śląska nie pomyślała o jednym - że Widzew też chce zostać mistrzem i też miał swój plan...


Mecz we Wrocławiu prowadził najsławniejszy wówczas polski arbiter Alojzy Jarguz. O piątej po południu wszystko się zaczęło. W pierwszej połowie Śląsk miał optyczną przewagę, jednak niewiele z niej wynikało. Wrocławianie grali nerwowo i sprawiali wrażenie lekko zagubionych. A Wisła ambitnie, mądrze się broniła i groźnie kontratakowała.

Trener Śląska Jan Caliński tak opowiada o tym meczu: - W pierwszej połowie moi zawodnicy grali słabo, licząc chyba tylko na to, że Wisła ułatwi nam zwycięstwo. A Wisła grała życiowy mecz, no ale nie na tyle, żebyśmy jej nie ograli. Bo wtedy naprawdę mieliśmy bardzo dobry zespół - podkreśla.

We Wrocławiu na Oporowskiej pojedynek już trwał, a na Cichej w Chorzowie piłkarze Ruchu i Widzewa dopiero wychodzili na boisko. Tam spotkanie rozpoczęło się osiem minut później niż we Wrocławiu. To był jeden z elementów planu Widzewa, który bezwzględnie został wykorzystany. To celowe opóźnienie rozpoczęcia meczu miało ogromne znaczenie dla kontrolowania sytuacji i wyniku na boisku. W 16. min pojedynku w Chorzowie doszło do małej niespodzianki - po strzale napastnika Ruchu Romana Grzybowskiego piłka odbiła się od poprzeczki i linii bramkowej, ale sędzia Wiesław Bartosik zdecydował się uznać bramkę! Ruch wygrywał z Widzewem 1:0 i Śląsk był coraz bliżej upragnionego mistrzostwa, mimo że nadal remisował z Wisłą 0:0. Jednak w Chorzowie wszystko szybko wróciło do normy. Kwadrans później napastnik łodzian Marek Filipczak doprowadził do remisu i gra znów stała się senna. W Chorzowie wszyscy nasłuchiwali już tylko wieści z Wrocławia.

A tam do przerwy było 0:0. Piłkarze Śląska byli trochę tą sytuacją zdezorientowani. Jeden z naszych rozmówców twierdzi, że w czasie meczu wrocławscy piłkarze dobiegali do niektórych graczy Wisły i pytali: &quot;Co się dzieje, co wy robicie?&quot;. &quot;Nie martwcie się, wszystko będzie dobrze&quot; - miał odpowiedzieć jeden z zorientowanych w sprawie zawodników rywala.

Jednak w przerwie meczu w szatni wrocławskiego zespołu zrobiło się nerwowo.

- Widziałem, że część moich zawodników nadal była pewna, że Wisła ułatwi nam zwycięstwo i zdobycie mistrzostwa - kontynuuje swoją opowieść trener Caliński. - Ta ich wiara była irracjonalna. W przerwie ja i kilku innych piłkarzy zasialiśmy niepewność w ich głowach, że tak nie będzie, że Wisła wcale nie chce przegrać tego pojedynku. Ale nie dali się przekonać. Druga połowa pokazała, jaka była prawda - dorzuca.

- Kiedy dostrzegł pan, że Wisła gra z wami na poważnie i nie zamierza odpuścić tego pojedynku? - pytam Calińskiego. - Wie pan, pewne rzeczy się wie i widzi. Przy kilku akcjach zobaczyłem, jak Iwan składa się do strzału. On do przerwy oddał dwa bardzo groźne uderzenia na naszą bramkę. Widziałem, jak to zrobił, i już wówczas byłem przekonany, że Iwan koniecznie chce zdobyć gola, a Wisła walczy z ogromną determinacją o jak najlepszy wynik - odpowiada z przekonaniem.


Dramat Śląska rozpoczął się sześć minut po przerwie. Po dośrodkowaniu Iwana w polu karnym Śląska doszło do zamieszania, najszybciej do piłki podbiegł jasnowłosy obrońca Wisły Piotr Skrobowski i mocnym uderzeniem z bliska nie dał żadnych szans obrony Jareckiemu. Śląsk przegrywał 0:1 i w tym momencie mistrzem Polski był Widzew.

Chwilę później na środku boiska doszło do niebywałej sytuacji. Jeden z zawodników Śląska twierdzi, że reprezentacyjny napastnik Wisły Andrzej Iwan podbiegł do Tadeusza Pawłowskiego i miał do niego krzyknąć: &quot;Dawaj milion, jeśli chcecie ten mecz wygrać&quot;. W odpowiedzi usłyszał, że może dostać tylko złotą obrączkę.

Śląsk rzucił się do rozpaczliwego ataku i stwarzał sobie sytuacje bramkowe. Strzelali: Pękala, Socha, Pawłowski, ale fantastycznie interweniował bramkarz Wisły Adamczyk. - Mieliśmy dużo okazji, ale tego dnia fart nie był po naszej stronie. A czas nieubłaganie uciekał - dodaje Caliński.

W tym czasie na innych stadionach wszystko było już praktycznie jasne. Ruch z Widzewem grał tak, aby nie zrobić sobie krzywdy. Już wówczas było wiadomo, że chorzowianie z ligi nie spadną, gdyż Arka przegrywała na swoim stadionie z Górnikiem Zabrze 0:1. W takim wypadku chorzowianie mogli sobie pozwolić nawet na porażkę z Widzewem, ale na razie taki wynik nie był potrzebny.


Tymczasem na Oporowskiej emocje sięgały zenitu. W 83. min na stadionie we Wrocławiu zapanowała euforia. Za popchnięcie w polu karnym obrońcy Śląska Romana Wójcickiego sędzia Jarguz podyktował rzut karny dla wrocławian.

- Karny był naciągany, ale sędzia musiał coś zrobić - twierdzi jeden z moich informatorów. - Dzień przed meczem w hotelu Wrocław jeden z wiceprezesów Śląska spotkał się na kolacji z sędzią Jarguzem. Obydwaj znali się od dawna i byli przyjaciółmi. Wiem, iż podczas tego spotkania ustalono, że gdyby na boisku Śląsk miał jakieś problemy, to arbiter miał zareagować - zapewnia. No i zareagował.

Według jednego z naszych rozmówców już przed meczem ustalono, w jaki sposób zawodnik Śląska będzie wykonywał karnego, jeśli jedenastka zostanie podyktowana. Bramkarz Wisły wiedział, w który róg nie może się rzucić, gdyż właśnie tam poleci piłka. Piłkę wziął w ręce kapitan Śląska Pawłowski i ustawił ją na &quot;wapnie&quot;. Tuż przed wykonaniem karnego Pawłowski spojrzał prosto w oczy idącemu obok Kapce i obydwaj skinęli głowami. To był znak, że wszystko dzieje się zgodnie z planem. Pawłowski podbiegł i prawą nogą lekko kopnął piłkę w lewy róg bramkarza, ale Adamczyk już tam był i bez problemów sparował piłkę.

- Chciałem tylko trafić w bramkę, to było dla mnie najważniejsze. No, ale bramkarz okazał się lepszy. To był koszmar - wspomina nieszczęsny egzekutor karnego Tadeusz Pawłowski.

- Sprawa była prosta, Pawłowski został oszukany przez Kapkę. Pewne rzeczy były przed meczem ustalone i uzgodnione, a na boisku okazało się, że jest inaczej - tłumaczy inny piłkarz Śląska.

- Ten karny pokazał, jak Tadek Pawłowski bezgranicznie, do końca ufał w ten układ - komentuje trener Caliński. - Szkoda, gdybyśmy wówczas doprowadzili do remisu, to wierzę, że byliśmy w stanie strzelić jeszcze zwycięską bramkę. Czasu nie było wiele, ale naprawdę wszystko mogło się wtedy zdarzyć. Równocześnie jestem święcie przekonany, że gdyby nasz mecz zakończył się remisem, to Widzew strzeliłby w Chorzowie jeszcze jedną bramkę i wygrał mecz. Przecież oni swój pojedynek celowo rozpoczęli kilka minut później niż my, gdyż chcieli kontrolować sytuację, i przy takim rozwoju wypadków tam padłby taki wynik, który dawał Widzewowi mistrzostwo - z przekonaniem mówi Caliński.

Oczywiście zawodnicy Wisły twierdzą zupełnie co innego. Dziś Zdzisław Kapka nadal działa w futbolu i pracuje w Wiśle, gdzie pełni funkcję wiceprezesa. Zgadza się na krótką rozmowę, jednak pytany o tamte wydarzenia wszystkiemu zaprzecza: - Coś się chłopakom z Wrocławia pomieszało - mruczy pod nosem Kapka. - Myśmy nie bawili się w takie rzeczy, jak sprzedawanie meczów. Sport polega na tym, aby skutecznie przeszkadzać przeciwnikowi, a nie pomóc mu w odniesieniu zwycięstwa - zapewnia. - Śląsk sam sobie jest winien. Przecież miał karnego, którego z tego, co pamiętam, nie strzelił Tadek Pawłowski. Niech oni mają pretensje do siebie, a niech nie wymyślają jakichś mitycznych historii - złości się Kapka.


Gdy na Oporowskiej sędzia Jarguz podyktował rzut karny dla Śląska, niesłychanie nerwowo zrobiło się na stadionie w Chorzowie, gdzie Ruch remisował z Widzewem 1:1. Tam na boisku dosłownie nic się nie działo, a wszyscy wsłuchani byli tylko w radiową relację z Wrocławia. Atmosferę końcówki tego pojedynku świetnie oddał Paweł Smaczny w swojej relacji w &quot;Piłce Nożnej&quot;.

&quot;Pozornie - po wyrównaniu Widzewa ze strzału Filipczaka - nic na boisku się nie działo, ale jak słyszeli - dzięki radiowym transmisjom - kibice na trybunach, Arka pogrążyła swe szanse w Gdyni w meczu z Górnikiem. Lecz do końca spotkań w całym kraju pozostawał jeszcze kwadrans. Pozornie spokojna &quot;ławka&quot; Widzewa zaczęła żyć. Pierwszy zerwał się drugi trener Tadeusz Gapiński. Podbiegł do linii, coś przekazywał Rozborskiemu. Ten szybko powtórzył to kolegom. Kibice nie byli zorientowani, co się dzieje. Spiker bowiem milczał, ale na trybunach pracowały radioodbiorniki. Nagle okazało się - co dramatycznym głosem donosił z Wrocławia Stanisław Puzyna - iż Śląsk strzela karnego. Adamczyk obronił... i Widzew spokojnie odegrał 1:1, które dawało Ruchowi pozostanie w lidze, a łodzianom mistrzostwo Polski&quot; - pisał Smaczny.


Gdy sędzia Jarguz zakończył mecz we Wrocławiu, na stadionie zapanowała przeraźliwa cisza. Praktycznie nikt nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Szok i rozczarowanie wrocławskich kibiców były porażające.

Przeraźliwa cisza panowała również w szatni Śląska. - Nikt się do nikogo nie odzywał. Było jak na stypie, tylko rozpacz i przygnębienie - przypomina sobie jeden z wrocławskich zawodników. - To niesamowite, co się wydarzyło. Cały sezon graliśmy normalnie i &quot;podparliśmy&quot; tylko jeden, ten ostatni mecz. I właśnie ten przegraliśmy.

Feralny egzekutor karnego Tadeusz Pawłowski tak wspomina tamte chwile: - Byłem zrozpaczony. Nie wiedziałem, co mam robić. Siedziałem w szatni i płakałem. Czułem się oszukany.

- Po spotkaniu długo siedzieliśmy w szatni - przypomina sobie trener Caliński. - Wszyscy strasznie to przeżywaliśmy, bo bardzo chcieliśmy zdobyć to mistrzostwo. Pamiętam smutek moich chłopaków, pamiętam, jak bardzo załamany był Romek Wójcicki. Nie miałem i do dziś nie mam pretensji do swoich piłkarzy o ten mecz. Od początku ten pojedynek został źle rozegrany strategicznie. Uwierzyliśmy, że wszystko możemy załatwić, a okazaliśmy się za słabi. Każdy z nas musiał się puknąć w pierś i wziąć cząstkę winy na siebie - podsumowuje Caliński.

W budynku klubowym Śląska oczywiście zrezygnowano z bankietu. A jedzenie, wódka i szampany od dawna były przygotowane. Część piłkarzy Śląska pojechała później do Novotelu, gdzie przebywała jeszcze ekipa Wisły.

- Cieszyli się i bawili, jak na weselu - ironicznie opowiada piłkarz Śląska. - Dopiero po meczu przekonaliśmy się, że Wisła była na tyle cwana, że równocześnie dogadywała się z dwoma klubami, z nami i z Widzewem. Pieniądze dostali z obydwu stron i bez względu na wynik jedną pulę i tak mieli zapewnioną. Cwaniaki - kończy gracz Śląska.

Według dobrze zorientowanych w Wiśle o takim układzie wiedziało pięciu zawodników. Kapka negocjował ze Śląskiem, a Iwan z Widzewem. Dlaczego Iwan? - To był świetny kumpel piłkarzy Widzewa Bońka i Młynarczyka, z którymi znał się z reprezentacji Polski. Zresztą po sezonie Iwan miał przejść do Widzewa, ale uniemożliwiła mu to poważna kontuzja, której miesiąc później doznał na mistrzostwach świata w Hiszpanii - ujawnia mój informator.

Wszyscy nasi rozmówcy zgodni są co do jednego - Widzew dał więcej pieniędzy. Śląsk uzbierał około połowy miliona złotych, a łodzianie około dwudziestu procent więcej. I na dodatek płacić mieli w dolarach, co wówczas miało duże znaczenie.

- Nie widzę w tym nic złego, aby ktoś dopingował nas do zwycięstwa, ale nie pamiętam, aby Widzew cokolwiek wówczas nam oferował - z przekonaniem twierdzi dziś Zdzisław Kapka.

Przedstawiciele Widzewa Łódź też zaprzeczają, że w jakikolwiek sposób wpłynęli na wyniki ostatniej kolejki spotkań.

Ówczesny drugi trener łódzkiego zespołu Tadeusz Gapiński śmieje się, kiedy pytam go o tamte dwa mecze: - Proszę pana, Śląsk sam sobie jest winien. Mógł wygrać z Wisłą i zostawał mistrzem. My naprawdę byliśmy zaskoczeni takim obrotem sprawy i tym, że ostatecznie tytuł przypadł nam. Pamiętam, że wracaliśmy do Łodzi i w autokarze słuchaliśmy radia. Jeden z dziennikarzy przeprowadzał rozmowę ze Zbyszkiem Bońkiem, który tego dnia nie mógł grać. Zbyszek pogratulował nam mistrzostwa i przez radio zaprosił całą ekipę do swojego mieszkania na fetowanie sukcesu. No i pojechaliśmy do niego i bawiliśmy się do rana - znów śmieje się Gapiński.

Gdy pytam Gapińskiego, dlaczego ich mecz w Chorzowie zaczął się z kilkuminutowym opóźnieniem, jest zaskoczony. - Myślałem, że było odwrotnie, że to Śląsk zaczął grać później niż my. Ale tak dokładnie już nie pamiętam - zastanawia się.

Gapiński nie pamięta też dobrze sytuacji opisanej w &quot;Piłce Nożnej&quot;, gdy Śląsk strzelał karnego, a on w tym samym czasie podbiegł do linii bocznej boiska i mówił coś Rozborskiemu. - Na pewno nie mówiłem mu o karnym, raczej udzielałem mu jakichś wskazówek taktycznych - zapewnia. O pieniądzach oferowanych Wiśle za urwanie punktów Śląskowi też nie słyszał. - Nic na ten temat powiedzieć nie mogę, to chyba kibice przy kielichu opowiadają sobie takie historie, aby ubarwić naszą ligową piłkę - kończy.


Największym przegranym tego pojedynku był Tadeusz Pawłowski - jeden z najlepszych graczy Śląska w jego historii. To na nim skupiła się złość wielu miejscowych kibiców.

- To wszystko było straszne - wspomina Pawłowski, który od wielu lat na stałe mieszka w Austrii. - Ktoś chciał spalić mi samochód, grożono pobiciem moich dzieci. A mnie tak bardzo zależało na mistrzostwie, gotowy byłem zrobić prawie wszystko, aby Śląsk wygrał ten mecz. Feralny pojedynek z Wisłą pamiętam do dziś. Gdy czasami jestem we Wrocławiu i rozmawiam z różnymi osobami, to wiele z nich pyta mnie: - Pawłowski? To pan nie strzelił kiedyś karnego Wiśle? Wtedy odpowiadam: - Ma pan dobrą pamięć, ale szkoda, że nie pamięta pan, iż to ja strzeliłem dla Śląska najwięcej bramek w meczach pierwszoligowych i europejskich pucharach w całej historii tego klubu.

Wkrótce okazało się, że nie tylko część miejscowych kibiców głównym winowajcą porażki uczyniła Pawłowskiego.

- Miałem już gotowy kontrakt i miałem przejść do francuskiego Lens, ale nagle zaczęły się problemy z moim paszportem - mówi Pawłowski. - Nie chciano mi go wydać i nie mogłem wyjechać z Polski. Dziś wiem, że niektórzy działacze Śląska mścili się na mnie. W następnym sezonie graliśmy w europejskich pucharach z CSKA Moskwa. Byłem w świetnej formie, ale siedziałem wtedy na ławce rezerwowych. Jednak trener kazał mi się rozgrzewać. Wtedy z trybuny honorowej zszedł jeden z wojskowych działaczy klubu i zabronił naszemu trenerowi wpuścić mnie na boisko. W kolejnej rundzie w pojedynkach przeciwko Servette Genewa też nie mogłem grać. Trener powiedział mi wprost: - Wiesz, są naciski z góry i ty grać nie możesz. Na szczęście pod koniec roku dzięki znajomym udało mi się wreszcie dostać paszport i praktycznie natychmiast wyjechałem grać do Wiednia - tłumaczy Pawłowski.

Gdy na koniec naszej rozmowy pytam Pawłowskiego o Kapkę, ten z przekonaniem wyjaśnia: - Z &quot;Kapą&quot; znaliśmy się bardzo dobrze, chyba od 17. roku życia, gdy razem graliśmy w młodzieżówce. Byliśmy przyjaciółmi. Ale od tamtego meczu z Wisłą nie rozmawiałem z nim ani razu. I już nigdy nie porozmawiam.


autor: Artur Brzozowski
zrodlo: gazeta.pl
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Eurosport e-bukmacherem
Stacja telewizyjna Eurosport rusza niedługo z zakładami sportowymi online. Usługa ma być dostępna w wielu krajach naszego kontynentu. Telewizyjny nadawca chce w przyszłości oferować e-zakłady również w Polsce. Licencję na prowadzenie tej działalności uzyskał od Komisji Konroli Hazardu Alderney.



Przy uruchomieniu strony internetowej Eurosportbet.co.uk. Eurosport będzie współpracował z firmą Serendipity Investment pod szyldem Societe des Paris Sportifs (SPS).

Strona z zakładami sportowymi ma zostać uruchomiona 1 czerwca. Będzie prowadzona z brytyjskiej wyspy Alderney. Początkowa oferta bukmacherska Eurosport obejmować będzie dziewięć sportów. Zakłady będzie można wnosić przed wydarzeniami sportowymi. W następnym etapie udostępniona będzie możliwość typowania na żywo. Będzie też poker online.

Rzecznik Eurosport stwierdził, że planowane jest rozszerzenie działalności e-bukmacherskiej na &quot;wszystkie europejskie kraje, w których regulacje na to pozwalają&quot;.

W październiku Eurosport planuje uruchomienie EurosportBET we Włoszech, a w styczniu 2010 r. - jeśli będą na to już pozwalały regulacje krajowe - nowa usługa wejdzie na rynek francuski. Następnie e-zakłady zaoferowane będą w Hiszpanii, Danii, Szwecji, Belgii i...Polsce.

Eurosport chce uruchamiać kolejne wersje językowe swojej strony internetowej w tempie dwie na rok przez pięć lat. Celem jest uzyskanie liczby e-graczy na poziomie 530 tys. i obrotu w wysokości 200 mln euro przed 2014 r.

Caroline de Fontenay, dyrektor marketingu w SPS Betting, spółce joint venture zawiązanej między Eurosportem a Serendipity, która będzie kierować e-zakładami stwierdziła, że &quot;kilka krajów europejskich zniosło już monopol w sektorze zakładów sportowych. Jest więc dobry czas, żeby Eurosport wszedł na rynek. Zakłady sportowe nie są już postrzegane negatywnie, oferują wiele radości ze sportu&quot;.

Eurosport świętuje w tym roku dwudziestą rocznicę powstania. W związku z tym stacja planuje też uruchomić swoją stronę internetową w wersji arabskiej.

- Telewizja pozostaje najlepszym sposobem na oglądanie sportu. Jeśli porównać dzisiejszą telewizję z tą sprzed dwudziestu lat jakość obrazu i dźwięku jest fantastyczna. Telewizja pozostaje naszą główną działalnością, a naszym celem jest zaproponować widzom coś, co będzie interesujące w każdym momencie - powiedział prezes Eurosport, Laurent-Eric Le Lay.

Podkreślił też, że jego stacja telewizyjna dociera obecnie do 116 mln domów w 59 krajach w Europie. Oferuje też usługę HD, z której korzysta 2,4 mln gospodarstw domowych w 29 krajach. Laurent-Eric Le Lay podkreślił też coraz większą wagę obecności Eurosportu w Internecie i ogłosił uruchomienie strony w wersji arabskiej, która ma być pierwszą próbą wejścia na ryki Bliskiego Wschodu. Nadawca współpracuje przy tym przedsięwzięciu z firmą telekomunikacyjną Du z Dubaju.
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Grisham, banany i sądy w Ameryce
Marcin Bosacki, Waszyngton


&quot;Apelacja&quot;, przedostatnia książka Johna Grishama, amerykańskiego mistrza kryminałów prawniczych, opowiada o małym, biednym miasteczku w Missisipi podtruwanym latami przez wielki koncern chemiczny. Miejscowy sąd przyznaje wielomilionowe odszkodowania rodzinom zmarłych na raka. Ale koncern walczy. Kupuje, dosłownie, miejsce w Sądzie Najwyższym Missisipi dla konserwatywnego prawnika. Ten, choć ma wątpliwości (jego syn zostaje okaleczony z winy innej wielkiej firmy - producenta sprzętu sportowego), w końcu łamie się. W tytułowej apelacji gigant chemiczny uzyskuje odwrócenie wyroku.

Sąd w Los Angeles rozpatrywał właśnie sprawę jak z powieści Grishama. Największy na świecie producent owoców i warzyw Dole Food kontra biedacy z Nikaragui. Dochodzą swych praw, bo byli podtruwani nawozami na uprawach bananów należących do Dole&#39;a. Za sprawą nawozów koncernu tysiące biednych robotników dotknęła bezpłodność, a sądy w Nikaragui i kilku innych krajach Ameryki Środkowej zasądziły od giganta odszkodowania w wysokości 2 mld dol. Sprawa trafiła jednak do Los Angeles i... tak, tak, sędzia Victoria Chaney anuluje wszystkie odszkodowania.

Na tym jednak analogie z Grishamem się kończą. Nikt sędzi Chaney nie postawił nawet oskarżenia o korupcję. Odwrotnie - to ona zarzuciła korupcję i &quot;perwersyjny spisek&quot; rolnikom z Nikaragui, ich prawnikom i tamtejszym sędziom.

U Grishama niestety od czasu, gdy trzaska jedną powieść na pół roku, wszystko jest proste jak konstrukcja cepa - krwiożercze wielkie koncerny i biedni ludzie bronieni przez zawsze szlachetnych małomiasteczkowych prawników. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana.

Biednych ludzi w Nikaragui reprezentowały wielkie amerykańskie koncerny... prawnicze. Równie krwiożercze i nastawione na zysk co te chemiczne lub spożywcze. Zarabiały już w USA miliardy na podawaniu do sądu firm tytoniowych czy producentów złych zabawek (ofiary, które wygrywają w sądach zawsze się z nimi szczodrze dzielą). Teraz koncerny prawnicze po prostu szukają po (zmyślonych) trupach zysków na nowych rynkach...

A biedni ludzie z Nikaragui też nie są święci. Wielu z tych, co skarżyli Dole&#39;a, nigdy dla koncernu nie pracowało, nigdy nie zrywało zarobkowo bananów i nigdy nie miało żadnych problemów z bezpłodnością. Przed sądem w Los Angeles pojawiali się mężczyźni wyrzekający się własnych dzieci, by udowadniać, że są bezpłodni. Biedni ludzie z ochotą, bo a nuż uda się na miliard czy dwa oskubać giganta, pomagali koncernom prawniczym fałszować badania lekarskie i korumpować sędziów w swym kraju. Jeden z prawników rzekomych ofiar ma mieć w USA sprawę karną. Ukrywa się w Nikaragui.

O całej sprawie z zachwytem napisał &quot;The Wall Street Journal&quot;, dziennik bliski prawicy, zwłaszcza tej wielkokapitalistycznej. Chwali sędzię Chaney za &quot;akt higieny prawnej&quot; i ma nadzieję, że będzie ona &quot;przykładem dla innych sędziów&quot;.

Znów rzeczywistość jest ciut bardziej skomplikowana. Choć oddalony właśnie w Los Angeles pozew był hucpą, Dole nie jest w całej sprawie czysty. Jak pisze niezależna dziennikarka śledcza Katherine Glover, Dole w 1977 r. zmuszony został przez władze USA do zaprzestania stosowania podejrzanego nawozu. Ale choć wiedział o jego szkodliwości, w Ameryce Środkowej stosował go jeszcze przez lata. Zdaniem dziennikarki pierwsze pozwy w latach 90. kierowane były przeciw koncernowi przez rzeczywiście okaleczonych robotników. Ale potem poszli masowo w ich ślady naciągacze.

Nie wiem, czy tak dokładnie było. Ale w sprawie Dole kontra biedacy z Nikaragui po raz kolejny widać, że rzeczywistość, nie tylko amerykańska, nigdy nie jest prosta jak konstrukcja cepa.
 
artur202 4

artur202

Użytkownik
Filip kilka lata temu skończył anglistykę, ale jego pasją są zakłady bukmacherskie. Obecnie jest jednym z najpopularniejszych polskich ekspertów na dynamicznie rozwijającym się rynku firm bukmacherskich.
- Miałem nawet propozycję, aby pracować dla jednej z firm, ale wiadomo że przejście &quot;na drugą stronę barykady&quot; zupełnie się nie opłaca (śmiech) - powiedział w rozmowie z INTERIA.PL. Czy zakładanie się u bukmachera się opłaca? Jak grać, aby wygrywać? Wszystkiego dowiesz się z rozmowy z Filipem Sosnowskim.

- Filip, kiedy zacząłeś bawić się w obstawianie wyników?
- Zacząłem poważne granie mniej więcej wtedy, kiedy pojawiła się pierwsza firma bukmacherska w Polsce czyli jakieś 7-8 lat temu.
- Czym obecnie zajmujesz się poza typowaniem wyników?
- Skończyłem anglistykę oraz mass media i muszę powiedzieć, że studia bardzo pomogły mi w bukmacherstwie, bo dzięki temu, że nauczyłem się języka, mogę utrzymywać kontakty z zagranicznymi graczami a wymiana informacji na temat różnych zdarzeń sportowych jest bardzo ważna w tej profesji.
- Czy gra u bukmachera to dla Ciebie hobby, czy też sposób na życie?
- To zależy od tego, co w danym czasie bardziej się opłaca. Jeżeli w danym okresie oferta bukmacherów jest bogata, a zyski z obstawiania wysokie, to wtedy inne obowiązki odkładam na bok i zajmuję się tylko bukmacherstwem. Wiadomo jednak że w rubryce &quot;zawód&quot; nie mogę wpisać: gracz bukmacherski, dlatego staram się robić także inne rzeczy choć nie ukrywam, że największe zyski czerpię właśnie od bukmacherów.
- To pochwal się ile najwięcej wygrałeś?
- Nie mogę powiedzieć (śmiech). Myślę, że żaden typer nie zdradzi, ile tak naprawdę wygrywa.
Poza tym, jeżeli upubliczni się takie dane pod nazwiskiem, to wiadomo - bukmacherzy też nie śpią. Oni mają swoich ludzi, którzy monitorują graczy. Wiem, że poważni gracze mają u każdego bukmachera &quot;opiekunów&quot;, którzy ich pilnują i monitorują, patrząc ile i na co stawiasz.
- No dobrze. A ile przegrałeś najwięcej?
- Ciężko powiedzieć (śmiech) Pamiętam że ostatnia duża &quot;wtopa&quot; z moim udziałem to był towarzyski mecz Meksyku z Polską. Bukmacherzy do końca nie wiedzieli w jakim składzie będzie grała nasza reprezentacja, ja wiedziałem, że w mocno rezerwowym. Poza tym miałem informacje od znajomych z Ameryki Płd. że Meksykanie bardzo poważnie traktują ten mecz, a kursy u tamtejszych bukmacherów na ich zwycięstwo są zdecydowanie niższe niż u nas. Zdecydowałem się na &quot;grubsze&quot; zagranie, ale niestety, wschodzący wtedy talent Pawła Brożka i jego uderzenie, które było bodajże jedynym strzałem Polaków w światło bramki w tamtym meczu, pozbawiło mnie dużej gotówki - spotkanie, mimo że jednostronne skończyło się wynikiem 1:1.
- To powiedz chociaż ile zer było na końcu żebyśmy wiedzieli o jakich kwotach mówimy?
- Powiem inaczej - poważny gracz bukmacherski robi miesięczny obrót kilka tysięcy euro, ale nie jest to gra dużymi kwotami, tylko według pewnego wcześniej założonego planu, który jest planem długofalowym. Nie ma tak, że raz jest mała kwota a raz wielka, bo tak grają amatorzy którzy nie mają planu gry.
- Mówisz o amatorach. To jak grać, aby wygrywać?
- Najważniejsza rzecz jeśli chce się poważnie traktować bukmacherstwo, to gra długofalowa, na długi okres. Trzeba cały czas kontrolować co robi bukmacher, aby wybadać, na której lidze jego analitycy znają się najmniej, a także na bieżąco śledzić informacje o ligach, na które się obstawia. Trzeba grać regularnie - nie można na przykład grać przez dwa tygodnie, a później miesiąc pauzować, bo taka gra to już wtedy bardziej hobby niż poważne obstawianie. Nie można też ulegać emocjom, tzn. natychmiast po porażce zawierać kolejny zakład za większą kwotę, aby się jak najszybciej odegrać. Profesjonalny gracz ma plan na cały sezon i tego się trzyma, niezależnie od wyników. Pytałeś mnie, ile stawiam. Ja właśnie mam swój plan i według niego gram, a pojęcie odegrania się dla mnie nie istnieje. Jeżeli nawet przez jakiś czas przegrywasz, to grając według planu na pewno kiedyś wyjdziesz na swoje. Przy okazji zapraszam na moją stronę bet1x2.pl na której można znaleźć opisy różnych systemów gry u bukmacherów oraz skontaktować się ze mną.
- Czy lepiej grać u bukmachera stacjonarnego, czy internetowego?
- Główną bolączką obstawiających w Polsce są tutejsze podatki. Nasi lokalni bukmacherzy pobierają 10% podatku i to sprawia że często gra staje się nieopłacalna, w porównaniu na przykład z firmami internetowymi, gdzie takowego nie ma. Druga sprawa to to, że lokalni bukmacherzy są bardzo wrażliwi na kwoty jakimi się obraca. Niestety prowadzi to do tego, że im większe jest zainteresowanie bukmacherstwem, tym jest trudniej zarobić u stacjonarnej firmy, bo gdy przyjdzie do punktu większa liczba graczy i postawi na dany mecz dużą kwotę, to nagle zmniejszają się kursy albo w ogóle bukmacher wycofuje to zdarzenie. U bukmachera internetowego zaś można postawić nawet kilka tysięcy złotych i on nie wpadnie w podobną panikę. Lokalni bukmacherzy nakładają też często obowiązek kombinacji, tzn. że nie można obstawiać pojedynczych spotkań, tylko np. minimum trzy mecze.
- A czy myślisz że polscy piłkarze albo sędziowie obstawiają u bukmacherów?
- Na pewno tak i nie widzę w tym nic złego. Poza tym tak jak już wspomniałem niemożliwe jest obstawienie dużych kwot na mecze ligi polskiej u lokalnych bukmacherów. Zatem jeśli nasi sportowcy czy sędziowie obstawiają to raczej dla przyjemności niż dla większego zysku.
- Czy miałeś propozycję pracy od firm bukmacherskich?
- Bukmacherzy często oferują pracę u siebie swoim klientom, którzy ogrywają ich najbardziej. Po pierwsze, aby wyeliminować jegomościa, który naraża ich na straty, a po drugie, aby swoim doświadczeniem chronił on firmę przed ewentualnymi stratami od podobnych graczy. Sam miałem podobną sytuację ale wiadomo że przejście &quot;na drugą stronę barykady&quot; zupełnie się nie opłaca (śmiech).
- Słyszałem, że gracze zakładają nieformalne grupy, w których wymieniają się informacjami. Czy to prawda?
- Chcę najpierw powiedzieć, że to głównie bukmacherzy tworzą takie grupy, aby miedzy sobą wymieniać się informacjami i danymi o meczach, zakładach, czy ludziach. Wśród graczy zatem też powstają grupy, bo razem łatwiej jest walczyć z bukmacherami.
- Czy ty należysz do takiej grupy?
- O grupach trzeba mówić bardzo ostrożnie, bo bukmacherzy starają się do takich grup dostać. Wpuszczenie takiego człowieka do naszego grona, to tak, jakbyś wpuścił szpiega, który przekazuje informacje na drugą stronę barykady. Dlatego niechętnie mówię o grupach typerów. Dodam tylko tyle, że wszystko polega na tym, aby jak najszybciej zdobyć istotne informacje o meczach i je wykorzystać zanim bukmacher je zdobędzie.
- Czy to prawda, że przez mecz Wisła - Vaalerenga straciłeś zaufanie w grupie?
- To było trochę inaczej. Grupy typerów, które są w Polsce współpracują z grupami w innych krajach. My analizowaliśmy mecz Wisła - Vaalerenga i rozesłaliśmy nasze informacje po innych grupach i radziliśmy w rewanżu postawić na Wisłę. Niestety nie udało się i nasza grupa straciła trochę zaufanie.
- Czy to prawda, że niektórzy gracze mają zakaz gry u niektórych bukmacherów?
- Tak. Bukmacher jeśli ma w danym mieście jakiś swój punkt, to wszystkie dane wysyła do centrali. Jeżeli przychodzi gracz i pani pracująca w punkcie zna tego gracza, to kiedy ten obstawi i wychodzi, to pani dzwoni do centrali i mówi: &quot;Był pan Filip, postawił tyle i tyle na ten mecz.&quot; Wtedy centrala zaznacza taki mecz jako podwyższonego ryzyka i zaczyna szukać przyczyn takiego zagrania. Niestety zdarza się także, że lokalni bukmacherzy odmawiają w ogóle przyjęcia kuponu od gracza. Jeśli stawka jest za wysoka lub mecz podejrzany to wspomniany telefon i dyrektywa z centrali może sprawić, że w ogóle nie pozwolą ci obstawić. Moim zdaniem jest to zachowanie nie fair ze strony bukmacherów. Kiedy przegrywasz to stawki i mecze są dla nich obojętne, ale kiedy zaczynasz wygrywać, to robią oni wszystko, aby maksymalnie ci to utrudnić.
- Pamiętasz jakąś szczególną wpadkę bukmacherów?
- Tak, było to mistrzostwach Europy, a chodziło o mecz Szwecja - Dania, który zakończył się wynikiem 2:2 i awansowały obie drużyny eliminując Włochów. Przed tym meczem bukmacherzy dosyć późno zorientowali się, że tylko remis 2:2 da awans obu drużynom. Firmy bukmacherskie zmniejszały tylko kursy na remis, a ludzie obstawiali dokładny wynik 2:2, na który był ogromny kurs bodajże 16/1. Zanim bukmacherzy zorientowali się, że właśnie wynik 2:2 był potrzebny, to wiele osób zdążyło postawić na dokładny wynik po tak wysokim kursie.
- Jaka jest przyszłość bukmacherstwa w Polsce?
- W ostatnich miesiącach można zaobserwować wzmożoną aktywność zagranicznych internetowych bukmacherów na polskim rynku. Rozmawiałem ostatnio z przedstawicielem jednego z nich, który wyznał mi, że polski rynek bukmacherski jest teraz jednym z najbardziej perspektywicznych w Europie! Bukmacherzy internetowi najwyraźniej zauważyli ogromy wzrost zainteresowania obstawianiem w Polsce, a także chcą wykorzystać fakt, że polscy gracze muszą płacić państwu 10% podatku grając u lokalnych bukmacherów, którzy do tego często są mało konkurencyjni i nie dbają o klientów (brak promocji itp.). Dlatego też zagraniczne firmy bukmacherskie inwestują teraz w Polskę: przygotowują polskiej wersje językowe strony, zatrudniają operatorów do obsługi klienta po polsku, wystawiają kursy na ligę polską itp.
- A jaka jest przyszłość bukmacherstwa w ogóle?
- Na pewno będzie to bukmacher typu &quot;person to person&quot;. Polega to na tym, że zakładasz się nie z firmą, ale z innymi ludźmi, a firma jest tylko gwarantem, że pieniądze zostaną wypłacone. Nie idziesz do bukmachera, tylko wystawiasz swoją ofertę np. mecz Wisły z kursem 1.4 za 1000 złotych i czekasz na człowieka, którzy założy się z tobą po takim kursie. Powiem ci ciekawostkę. W poprzednim sezonie, jak Real Madryt grał w jednej z ostatnich kolejek na wyjeździe, to dwie osoby założyły się ze sobą o 900 000 euro. Żaden bukmacher z obecnie istniejących nigdy takiego zakłady by nie przyjął.
- Czy Twoim zdaniem można żyć z obstawiania wyników u bukmachera?
Owszem można, ale trzeba mieć do tego większą wiedzę, niż się ludziom wydaje. Żeby być profesjonalnym graczem, trzeba nie tylko znać się na sporcie, ale również znać potrzebne podstawy matematyki, żeby określić np. prawdopodobieństwo danego zdarzenia itp. Trzeba znać się także na ekonomii, żeby dobrze sobie skonstruować przed sezonem długofalowy plan &quot;stawkowania&quot;, o którym ci już mówiłem. Jeśli chciałbyś żyć z bukmacherstwa, to musisz mieć naprawdę dużą wiedzę, nie tylko sportową.
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Wrocław zasługuje na porządny klub piłkarski

Połowa 2009 roku staje się cezurą kończącą ważny etap w historii wrocławskiego klubu. Właśnie teraz władzę w Śląsku od miasta będą przejmować ludzie najbogatszego Polaka Zygmunta Solorza. To dobry czas na ocenę i analizę bezprecedensowego przedsięwzięcia w polskim profesjonalnym futbolu.

Od momentu upadku PRL Wrocławiem rządzili zwolennicy liberalnego podejścia do gospodarki, a także sportu. Przedstawiciele miejscowych władz przez lata konsekwentnie podkreślali, że nigdy nie będą z publicznych pieniędzy finansować prywatnych klubów sportowych. Żadnych. Co prawda przekazywano pewne środki - choćby koszykarskiemu Śląskowi - w zamian za reklamę miasta na arenach europejskich, ale nie były to duże pieniądze. Stanowiły niewielką część klubowego budżetu.

Paradoksem jest fakt, że na pomysł promocji miasta poprzez zbudowanie silnego piłkarskiego Śląska wpadł ktoś, kto prywatnie nie interesuje się futbolem - prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz. Co było impulsem, iskrą, która zapaliła Dutkiewicza do piłkarskiego przedsięwzięcia? Gdy przed kilkoma laty Wrocław starał się o organizację Expo, w mieście gościła delegacja z Turcji. Prezydent zabiegał o ich przychylność i głosy podczas specjalnego wieczornego spotkania. Początkowo atmosfera była dość sztywna, drętwa. Rozmawiano na różne tematy, ale bez większych emocji. W pewnym momencie dyskusja zeszła na tematy piłkarskie. Na szczęście w kolacji uczestniczył też Rafał Guzowski, wielki fan futbolu, który znał w oryginale jeden z okrzyków kibiców tureckiego Fenerbahce Stambuł. Gdy zaczął skandować, Turcy, fani Fenerbahce, dosłownie oszaleli z radości. W sekundę przełamane zostały lody, od tej chwili Wrocław mógł być pewien poparcia Turków, którzy we Wrocławiu spotkali sympatyków ich ukochanej drużyny.

Prezydent Dutkiewicz przyglądał się całej sytuacji z nieukrywanym zaskoczeniem. Może rzeczywiście wówczas zrozumiał i docenił, jak we współczesnym świecie istotny jest sport, a przede wszystkim piłka nożna - najważniejsza i najpopularniejsza dyscyplina globu. Dziś nie ma już znaczenia, czy Turcy rzeczywiście poparli nasze starania o Expo, czy tylko blefowali. Najważniejsze, że owo zdarzenie w nieoceniony sposób przysłużyło się piłkarskiemu Śląskowi.

W której lidze gracie?

Oczywiście zdarzenie podczas kolacji z turecką delegacją można traktować anegdotycznie, ale miało wpływ na zmianę stosunku wrocławskiego magistratu do piłkarskiego Śląska. Należy też przypomnieć, że wielu przedstawicieli zagranicznych firm namawianych do inwestowania we Wrocławiu pytało: jaki w waszym mieście jest klub piłkarski i w której lidze gra? A w pewnym okresie naprawdę nie było czym się chwalić.

Władze miasta powoli dochodziły do wniosku, że prężne, nastawione na sukces europejskie miasto powinno mieć przyzwoity klub piłkarski. Takie też były sugestie osób z otoczenia prezydenta Dutkiewicza namawiających go do promowania miasta właśnie przez piłkę nożną. Największą pracę wykonał Rafał Jurkowlaniec, dziś wojewoda dolnośląski, wówczas pracownik urzędu miejskiego, a także Michał Janicki, dziś pełnomocnik miasta ds. organizacji Euro 2012.

Kolejnym kluczowym momentem było podjęcie w 2005 roku decyzji o budowie nowego stadionu piłkarskiego oraz zgłoszenie kandydatury Wrocławia do organizacji Euro 2012. Wtedy idea przeprowadzenia piłkarskich mistrzostw Europy w Polsce był tak abstrakcyjna, że tylko garstka niepoprawnych optymistów traktowała ją poważnie. Czas pokazał wagę dalekosiężnego myślenia, którego zabrakło na przykład w Krakowie. Tam wyśmiewano pomysł Euro 2012, we Wrocławiu dostrzeżono szansę nie tylko sportowego, ale przede wszystkim infrastrukturalnego skoku cywilizacyjnego.

Śląsk na nowym torze

Pomysł z nowym stadionem okazał się zbawieniem dla Śląska Wrocław. Bo wtedy prezydent zrozumiał, że w przyszłości na tym stadionie musi grać dobra, a nawet bardzo dobra drużyna, bo tylko klasowa ekipa przyciągnie na stadion tysiące kibiców. A Śląsk takim klubem nie był. Nie zapominajmy, że wiosną 2005 roku wrocławska drużyna grała jeszcze w III lidze, po której tułała się przez dwa lata, mając za rywali takich przeciwników, jak Motobi Kąty Wrocławskie, Swornica Czarnowąsy czy TOR Dobrzeń Wielki. Zresztą z tym ostatnim zespołem Śląsk na Oporowskiej przegrał. Mecze z takimi rywalami nie interesowały wrocławskiej publiczności. Dodatkowo kilkumilionowe zadłużenie odstraszało ewentualnych inwestorów, którzy mogliby wprowadzić zespół do ekstraklasy.

Pomysł przejęcia i zainwestowania miejskich pieniędzy w Śląsk był naprawdę ostatnią szansą dla wrocławskiej piłki na wyrwanie się z marazmu i zorganizowanie profesjonalnego klubu, który będzie się liczył w Polsce. W 2006 roku tak komentowaliśmy te plany: &quot;Przede wszystkim Śląsk stanie się spółką wiarygodną dla poważnych kontrahentów. Bo gwarantem tej wiarygodności są władze Wrocławia, miasta przeżywającego inwestycyjną hossę. Jeśli Wrocław potrafił stworzyć warunki inwestycyjne dla poważnych przedsięwzięć gospodarczych i finansowych, jeśli może sponsorować duże imprezy kulturalne, to również skuteczny powinien okazać się w poszukiwaniu strategicznego inwestora sportowego&quot;.

Przez socjalizm do Drzymały

Plan był prosty. Po pierwsze, miasto wspólnie z biznesmenem Andrzejem Mazurem wykupiło większość akcji w SSA Śląsk od innych akcjonariuszy. Kolejnym krokiem miała być restrukturyzacja spółki, spłacenie starych długów i oczywiście poszukiwanie sponsorów, a przede wszystkim solidnego inwestora, który w przyszłości miał odkupić od miasta klub.

- Na awans do I ligi i zbudowanie dobrego zespołu dajemy sobie trzy lata - mówił jesienią 2006 roku Rafał Jurkowlaniec, wtedy kandydat na nowego prezesa Śląska.

Ówczesna I liga dziś nazywa się ekstraklasą, ale Śląsk awansował do niej o rok wcześniej, niż zakładano. Co równie ważne, a może jeszcze istotniejsze, udało się zrealizować plan sprowadzenia poważnego inwestora, którym został najbogatszy Polak - Zygmunt Solorz.

Ale początki poszukiwań sponsorów nie były takie proste, a przekazywanie Śląska z publicznych w prywatne ręce nie takie łatwe. Nie dość, że klub utrzymywano z publicznych pieniędzy, to pierwszymi sponsorami, których ratusz przyprowadził do Śląska, okazały się dwie miejskie spółki - MPWiK i MPK. Napisaliśmy wtedy, że liberalny prezydent miasta prowadzi Śląsk w kierunku socjalizmu, a obrażony i zły Rafał Dutkiewicz długo nam to wypominał.

Z czasem było już znacznie lepiej. Dutkiewicz podjął rozmowy z biznesmenem Zbigniewem Drzymałą, który w niewielkim Grodzisku zbudował silny klub - Groclin. Drzymała zrozumiał, że naprawdę wielki - jak na polskie możliwości - futbol można tworzyć w dużych miastach, dlatego chciał przenieść swój zespół do Wrocławia. Negocjacje były już praktycznie sfinalizowane, gdy kilkanaście godzin przed definitywnym podpisaniem transakcji prezydent Wrocławia wycofał się z przedsięwzięcia. Krytykowaliśmy wówczas tę decyzję, wychodząc z założenia, że Śląsk tylko czasowo miał być klubem miejskim, utrzymywanym z publicznych pieniędzy. Zerwanie umowy z Drzymałą wydłużało okres transformacji, przekształcania klubu w prywatną spółkę.

Czas pokazał, że Dutkiewicz, ale i przeciwni wtedy tej transakcji politycy PO - mieli rację. Po kilku miesiącach negocjacji znaleziono potężniejszego inwestora, choć jestem przekonany, że w momencie zrywania rozmów z Drzymałą nikt nie był pewny, jak dalej potoczą się losy Śląska.

Wzorzec dla innych

Wrocławski pomysł na zbudowanie silnego klubu piłkarskiego za pomocą miejskich pieniędzy stał się krajowym wzorcem. Podobny wariant chcą zastosować u siebie władze Gdyni, Bydgoszczy, także Szczecina. Dlatego przedstawiciele tych miast przyjeżdżają do Wrocławia, dopytując się o szczegóły transakcji.

Sukces wspólnego przedsięwzięcia miasta i piłkarskiego Śląska rozbudził nadzieje w innych wrocławskich klubach sportowych. Ekipa Wrocławskiego Towarzystwa Żużlowego miała nadzieję, że miasto zainwestuje też w żużel i wykupi przynajmniej pięć procent akcji w ich spółce. Tak się nie stało. Prezydent Dutkiewicz konsekwentnie podkreślał, że miasto nie jest zainteresowane właścicielskim wejściem w żaden inny klub poza piłkarskim Śląskiem.

Promocyjna strategia miasta od początku była prosta i jednoznaczna - promujemy się przez futbol i na to mamy pieniądze. Śląsk ma być czołowym polskim klubem, który niedługo zagra na nowoczesnym stadionie budowanym na Euro 2012. Marketingowo przekaz jest konsekwentny i sensowny: żadna dyscyplina promocyjnie nie dorówna futbolowi, więc stawiamy na piłkarski Śląsk.

Poza tym wreszcie w Polsce powoli zbliżamy się do rynkowych, europejskich zasad obowiązujących w profesjonalnym sporcie. W dużych miastach dominuje futbol, w mniejszych ośrodkach pozostałe dyscypliny drużynowe. Ostatni sezon ligowy dobitnie udowodnił, że najsilniejsze polskie kluby wywodzą się z Krakowa, Warszawy, Poznania i Wrocławia, a między nimi znalazł się tylko GKS Bełchatów. Ta tendencja będzie tylko się utrwalać, bo kluby z Wodzisławia, Bytomia czy Gdyni raczej nie będą w stanie zbudować takich budżetów jak Wisła, Legia czy choćby Widzew Łódź.

Ludzie Solorza wkraczają na boisko

W połowie 2009 roku władza w Śląsku przechodzi w ręce Zygmunta Solorza i jego ludzi. Miasto nadal pozostanie współwłaścicielem klubu, ale Solorz ma stopniowo wykupywać jego udziały. Bo od początku zakładano, że inwestycja miasta będzie tylko czasowa, a za dwa, trzy lata publiczne pieniądze przestaną być inwestowane w prywatny klub.

Wkrótce rozpocznie się też realizacja kolejnego elementu planu - budowa wielkiej galerii handlowej, z której zyski mają trafiać do kasy Śląska. Solorz pomysł ten określił mianem &quot;finansowego wehikułu&quot;, który na lata zapewni finansową stabilizację piłkarskiemu klubowi.

Teraz wrocławscy kibice będą czekać na sukcesy, do których Śląsk powinni doprowadzić ludzie Zygmunta Solorza. Piłka nożna jest wymierną dziedziną sportu, a wyniki meczów zweryfikują skuteczność działań nowej ekipy.

Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
 
magiki 42

magiki

Użytkownik
Knicks chcą Marcina Gortata

Marcin Gortat znalazł się na liście życzeń New York Knicks, donosi New York Post. Polski center, który walczy teraz z Orlando Magic o mistrzostwo ligi NBA, mógłby w nowym klubie grać w pierwszej piątce. Polak jest zachwycony tymi doniesieniami.
- Uwielbiam Nowy Jork. To pierwsze miasto jakie zobaczyłem kiedy wylądowałem w Stanach Zjednoczonych pięć lat temu. Uwielbiam trenera D’Antoniego, a poza tym znam Danilo Gallinari’ego - wyjaśnił Gortat.
W swoich szeregach polskiego środkowego chcieliby zatrzymać Magic, ale nie da się ukryć, iż po bieżącym sezonie wymagania łodzianina znacznie wrosną. Szefowie klubu z Orlando nie chcą także blokować Gortatowi możliwości grania większej ilości minut. W Nowym Jorku Marcin Gortat miałby szansę na grę nawet w pierwszej piątce. Wkrótce drużynę ma opuścić David Lee, z którym Knicks chcą podpisać umowę, a potem oddać go do innego klubu. Dzięki temu Gortat straciłby potencjalnego rywala do gry od pierwszej gwizdka.
- Marcin wykonuje świetną pracę i ma chyba największe zaangażowanie w to co robi, spośród wszystkich graczy. Czy może grać w pierwszej piątce w innym klubie? Tak, może - powiedział Otis Smith, manager generalny Orlando Magic. - Rynek transferowy przyniesie nam odpowiedź gdzie zagra Marcin. Chciałbym go zatrzymać u nas, ale wszystko zależy od tego czy gdzieś indziej dostanie okazję do bycia podstawowym graczem - dodał.
http://www.sportowefakty.pl
 
vader 2,8K

vader

Forum VIP
Moim zdaniem ciekawy artykuł. Wklejajcie całą treść artykułu bo link za jakis czas nie będzie działał ;)



Szamotulski: jestem mistrzem złych wyborów

Magazyn Futbol /03.06.2009 12:00
fot. Dundee United
- Miałem ofertę z AC Milan. To było na początku mojej kariery, chyba w 1997 roku. Przyjechali na Łazienkowską, ale powiedziałem &quot;ciao&quot; i wyszedłem. Tamci byli zszokowani, mówili, że nikt nigdy ich tak nie potraktował - mówi w wywiadzie dla &quot;Magazynu Futbol&quot; Grzegorz Szamotulski.


&quot;Magazyn Futbol&quot;: - Mówi się o panu, jako o złym chłopcu polskiej piłki, człowieku po przejściach.
Grzegorz Szamotulski: - Jest coś we mnie takiego – nie wiem, czy to dobre słowo, ale niech będzie - autodestrukcyjnego. Mówiąc krótko - mam pod górkę i często… z własnej woli, jestem mistrzem dokonywania złych wyborów. Były kiedyś takie dowcipy. Idzie facet, spotyka górala. On mu mówi – możesz pójść w lewo i czeka się wspaniałe życie, albo w prawo i będziesz miał przerąbane. Ja – nie wiem czemu – wybrałbym pewnie tę drugą opcję i dopiero po przejściu kilometra, kiedy miałbym naprawdę przerąbane, zapytał siebie w duch: &quot;Jezu, co ja zrobiłem?&quot; Bo bez dwóch zdań mam poczucie, że mogłem osiągnąć zdecydowanie więcej. Chociaż też nie ma co rozpaczać – jestem szczęśliwym człowiekiem, od kilkunastu lat zarabiam na dobre życie graniem w piłkę, w różnych europejskich ligach. Nie siedzę na ławce, nie gnije, ludzie mnie cenią. A że nie jest to 80 tysięcy ludzi na San Siro, tylko 20 tysięcy w Edynburgu? Też fajnie. Też mam satysfakcję.
Wspomniał pan o San Siro i dobrze wiemy, że nie przez przypadek. Tej historii publicznie jeszcze nikt nie opowiadał. Może czas najwyższy?
- Miałem ofertę z AC Milan. Wiem, jak to brzmi – &quot;Szamo&quot; ostatecznie zwariował i majaczy. Ale to było na początku mojej kariery, chyba w 1997 roku. Zagraliśmy w Pucharze UEFA przeciwko Vicenzie, gdzie pokazałem się z dobrej strony. Zagrałem też świetny mecz w młodzieżówce, przeciwko Włochom. W spotkaniu z angielską U-21 obroniłem karnego, zacząłem błyskawicznie grać w dorosłej reprezentacji Polski. Żarło niesamowicie. Jak ktoś ma 21 lat i gra w kadrze na bramce, to musi być o nim głośno na transferowym rynku. I wtedy do Warszawy przyjechali wysłannicy z Włoch, wspólna delegacja Milanu i Venezii. Do tego drugiego klubu przeszedł Kenneth Zeigbo, wiedziałem, że dostał 500 tysięcy dolarów rocznie. Układ był taki – wykupuje mnie Milan, a potem wypożycza do Venezii. No i dzwonią do mnie z Legii, mówią: &quot;Przyjeżdżaj, Milan na Łazienkowskiej. Człowiek Romanowskiego już jedzie, sprzedajemy cię…&quot; Wchodzę, siedzi czterech panów. Usiadłem i pytam prezesa Pietruszkę wprost: &quot;Ile dla mnie?&quot; On na to, że 180 tysięcy dolarów rocznie. No to wstałem, podałem każdemu z osobna rękę, powiedziałem &quot;ciao&quot; i wyszedłem. Tamci byli zszokowani, mówili, że nikt nigdy ich tak nie potraktował. Ale ja byłem wtedy głupi! Kiedy teraz o tym myślę, to z jednej strony sam nie dowierzam, z drugiej się nawet uśmiecham. Bo kto o zdrowych zmysłach odrzuciłby propozycję z takiego klubu? Ale ja wtedy nie byłem człowiekiem o zdrowych zmysłach. Sądziłem, że jak nie Milan, to Barcelona, wszystko jedno. Że świat podbiję.
To był ten największy błąd w karierze?
- Pewnie tak. Mam 21 i ląduję w Serie A, na początku w Venezii. Nie wiem, co byłoby dalej, ale sądzę, że miałbym dziś za sobą 500 spotkań w lidze włoskiej, grał w dobrym klubie, miał markę, ferrari w garażu… A kto wie – może byłbym dalej zawodnikiem AC Milan? Ale wiadomo, jak to wszystko się potem potoczyło. Kolejna oferta z Włoch nie przyszła, Barcelona też się nie dobijała do drzwi. Propozycje – owszem – napływały, ale nie takie, o jakich marzyłem. Poza tym wtedy straszliwie zależało mi na pieniądzach. Byłem młody, urodziła się pierwsza córeczka, w Legii zarabiałem naprawdę marne grosze. Na bułkę z dżemem. I kiedy zgłosił się PAOK Saloniki, zamachał przed oczami wysokim kontraktem – całe 250 tysięcy dolarów na rękę – to wziąłem to z miejsca. Ale w Salonikach nie byłem sobą. Nie grałem tak, jak potrafiłem. Sam byłem na siebie zły. Spędziłem tam rok, wróciłem do kraju. Myślę, że dla mojej kariery najważniejszy był ten pierwszy wyjazd z Polski – można wybrać dobrze, jak Artur Boruc, który poszedł do Celticu, albo źle – jak ja. No i wróciłem do punktu wyjścia…
Czemu nie wyszło?
- Szczerze? Zaniedbałem się trochę. W Legii momentami ważyłem ponad sto kilogramów, a teraz – mając 33 lata – ważę 89. Teraz wieczorami robię brzuszki, rozciągam się, biegam na bieżni, a wtedy nic z tych rzeczy. Byłem zmanierowany, trudno mi było przemówić do rozsądku. Poza tym mam poczucie, że straciłem bardzo ważne lata. Gdybym wówczas trenował jak trenuję teraz, z takim trenerem jakim jest pan Piotr Dzwonek albo z takim fachowcem jak Krzysztof Dowhań, byłbym zwyczajnie lepszy. Ale – ze smutkiem przyznaję to po latach – od Jacka Kazimierskiego nie nauczyłem się zbyt wiele. To były tylko kopnięcia na chwyt, prawa, lewa, prawa, lewa. Teraz, jak oglądam dawne mecze Legii to… szczerze wstydzę się tego, jak broniłem. Wiem, że kibice na Łazienkowskiej mnie lubią, śpiewali &quot;Nie ma lepszego od Grześka Szamotulskiego&quot;, prasa wybierała mnie bramkarzem roku, odkryciem roku. Ale tak naprawdę jestem z siebie zadowolony dopiero teraz. Uważam, że po trzydziestce wreszcie osiągnąłem poziom, na jaki było mnie stać znacznie wcześniej.
Żałuje pan straconego czasu?
- Są na świecie bramkarze lepsi i gorsi, ale… raczej gorsi. Żałuję pod tym względem, że oglądam w telewizji bramkarzy, którzy mogliby się ode mnie uczyć. I gdybym lepiej pokierował karierą, być może oni oglądaliby mnie. Tak naprawdę jest tylko jeden bramkarz, z którym trenowałem i od którego czułem się faktycznie gorszy – to był Maciek Szczęsny. Miał to coś. Sześciu rzuciłoby się do tej samej piłki i pięciu zabrakłoby milimetra. A Maciek w tym najważniejszym momencie w niewyjaśniony sposób nagle by tę piłkę musnął.
Tylko Szczęsny był lepszy? A ci wszyscy inni bramkarze? Choćby Jerzy Dudek?
- Przecież powiedziałem – tylko od Maćka czułem się słabszy.
On kiedyś powiedział mniej więcej coś takiego: &quot;Z coraz większym żalem wychodzę na trening, bo wiem, że gram kosztem bardzo zdolnego chłopaka, który mógłby bronić zamiast mnie. Ale on nigdy nie zrobi kariery przez swoje czyste, niczym nie skalane chamstwo&quot;. To o panu.
- Niewyparzony język? A tego akurat nie żałuję. Muszę być sobą. Na piłce nożnej świat się nie kończy. Gdybym miał się dusić, udawać grzecznego chłopca, potakiwać tym wszystkim durniom, którzy się wokół kręcą, to bym zwariował. Pod tym względem nie jestem koniunkturalistą. Gdyby ktoś mi powiedział – idź i podliż się temu facetowi, a on ci pomoże, to bym nigdy nie poszedł. Może czasami opłacało się ugryźć w język, ale wolę z satysfakcją spojrzeć w lustro. Wszyscy ciągle przypominają mi tę kłótnię ze Stefanem Majewskim. I tak sobie czasami myślę, że żałuję w całej tej sprawie jednego – że mu nie przywaliłem. Konsekwencje byłyby takie same, ale przynajmniej wina bezdyskusyjna.
Co rozumie pan przez słowo &quot;konsekwencje&quot;?
- W Polsce wszyscy się mnie boją. Na dźwięk nazwiska &quot;Szamotulski&quot; trenerzy żegnają się nogą. A tak naprawdę ja nigdy nie miałem ze szkoleniowcami pod górkę, tylko wtedy z Majewskim. Za granicą wszyscy byli ze mnie zadowoleni, wręcz zachwyceni. Spytajcie w Szkocji Leveina, Paatalinena. Teraz w Hibernianie mówili na mnie, że jestem &quot;synkiem&quot; trenera. Bo faktycznie mnie lubi. Poza Polską tylko raz nie udawała mi się współpraca ze szkoleniowcem – pod koniec pobytu w Sturmie Graz, kiedy przyszedł Niemiec Franko Foda. Z klubu odszedł sponsor, mnie prezes chciał zmusić, żeby przedłużył umowę na niekorzystnych warunkach. Nie chciałem się zgodzić, więc wylądowałem w rezerwach. Grałem gdzieś między blokami, a ludzie z balkonów – bo znali mnie z telewizji – krzyczeli: &quot;Arschloch!&quot;. Jak na Jana Rokitę w samolocie! Po dwóch miesiącach, gdy już miałem się uwolnić od Sturmu, siedzę w saunie i wchodzi Foda. Zapanowała cisza. W pewnym momencie Foda mówi: &quot;Wiesz, Szamo. Sądziłem, że jak cię odstawię, to zaczniesz pić, przestaniesz trenować. A ty dalej trenujesz! Jesteś jednak profesjonalistą. Jak chcesz, to dam ci zagrać w ostatnich trzech czy czterech meczach&quot;.
I co pan na to?
- Mówię: &quot;Wiesz Franco… Pocałuj mnie w dupę&quot;. Ale się oburzył. W Sturmie bywało śmiesznie. Na zimowe zgrupowanie drużyna poleciała beze mnie, bo prezes powiedział: &quot;Nie przedłużysz umowy, nie lecisz…&quot; No i Frank Verlaat w imieniu zespołu, już w Turcji, powiedział: &quot;Jak &#39;Szamo&#39; nie przyleci, to nie trenujemy&quot;. I musiałem dolecieć, najbliższym samolotem. Dobra, ale nie o tym mówiliśmy. Tylko o tym, że w Polsce Szamotulskiego się boją, a zagranicą nie. A ja powiem tak – tylko słabi trenerzy boją się zawodników, którzy mają swoje zdanie. Trzęsą się, że ktoś głośno powie prawdę o tych wszystkich głupotach, które czasami wymyślają, o układach. Ja mam to gdzieś – chcą mieć szaraczków, to niech grają szaraczkami. Ale potem niech się nie dziwią, że ich zespoły nie mają jaj.

Co pana śmieszy najbardziej w polskiej lidze i w polskich trenerach?
- To ciągłe koszarowanie piłkarzy, niekończące się zgrupowania. Zagranicą na mecz jedziesz z domu. Zadowolony, bo spędziłeś czas z rodziną, wypocząłeś. Dochodzi na przykład piętnasta, wsiadasz w samochód, po trzech godzinach stajesz w bramce. A u nas? Kiedyś w Śląsku Wrocław prezes czy trener – już nie pamiętam – mówi znienacka, po treningu: &quot;Zmieniły się plany! Jedziecie na dwudniowe zgrupowanie przed meczem! Za chwilę!&quot; Wszyscy do mnie, żebym jakoś zareagował, coś zrobił. No to mu mówię: &quot;Panie, jakie zgrupowanie? Ja jadę odebrać córkę z przedszkola&quot;.
A pan w ogóle chciałby wrócić do Polski?
- Niespecjalnie. Podoba mi się w Hibernianie, naprawdę. Jest tu fajny zespół, fantastyczna baza treningowa. Nie sądziłem, że tak kiedyś będzie, ale dziś baza treningowa to jeden z czynników, na jakie przede wszystkim patrzę. Z każdym rokiem mam coraz większą satysfakcję z każdego treningu. Naprawdę. Nie mówiąc już o meczach! W ostatnich kolejkach ligi szkockiej nie wystąpiłem, bo wcześniej w pięciu spotkaniach grałem z naderwanymi więzadłami w kolanie. Bolało strasznie, nie mogłem kopać piłki. Ale wszyscy prosili: &quot;Zagraj, a kopać będziemy za ciebie!&quot; I trener też prosił. To grałem. Dopiero jak dostaliśmy się do pierwszej szóstki, pojechałem na badania, potem na rehabilitację. Z perspektywy czasu, byłem idiotą. Normalnie piłkarze nie grają, jak sobie coś naciągną. A ja miałem naderwane więzadła, brałem zastrzyk i wychodziłem na boisko. Nienawidzę piłkarzy, którzy się ze sobą pieszczą.
W Szkocji furorę robił pan już jesienią 2007 roku, w barwach Dundee United.
- Nie miałem klubu. Bodajże poniedziałek. Nagle telefon od Dariusza Wdowczyka: &quot;Jest dla ciebie klub, Dundee United. Kontuzję odniósł Łukasz Załuska, a w środę sparing z Barceloną. Lecisz?&quot; No to lecę. Znałem niemiecki, ale angielskiego nie, więc w kolejce na lotnisku wkuwałem zwroty typu &quot;moja&quot;, &quot;wybij&quot; i tak dalej. Plan miałem taki, że zagram, pokażę się, a potem może podpiszę kontrakt, może nie. Ale prezes Dundee nie chciał o tym słyszeć – masz tu umowę, podpisuj i dopiero możesz wyjść na boisko. Podpisałem, wyszedłem, trochę pobroniłem. Gola strzelił dopiero Thierry Henry w ostatniej minucie, po dobitce rzutu karnego. Pierwszy strzał odbiłem, drugiego nie dałem rady. Generalnie wszyscy byli pod wrażeniem. Pamiętam, że Henry chciał mi zrobić przyjemność i po meczu podchodzi, żeby wymienić się na koszulki. Ale ja koszulkę z debiutu obiecałem trenerowi Dzwonkowi, więc mówię do Francuza: &quot;No, thanks&quot;. Trochę się zdziwił.
W Dundee United grał pan pół roku, wyrósł na gwiazdę ligi. Zaczęły pojawiać się oferty.
- Najpierw była ta z Borussii Dortmund, telefony się urywały. Tam podstawowy bramkarz doznał poważnej kontuzji. Już miałem lecieć podpisać kontakt, kiedy doszło do jakiegoś nieporozumienia między menedżerami. Trudno, bywa. No i zgłosiło się Glasgow Rangers. Ale od początku nie byłem do tego transferu przekonany. Po pierwsze – interesowały się mną też kluby z angielskiej Championship, a uważałem, że jestem w stanie przez Championship przedrzeć się do Premiership. Po drugie – w Rangersach był Allan McGregor, którego nawet cenię. Wskoczyć miałem na miejsce Roya Carrolla i walczyć o skład. Trener Walter Smith zapewniał, że mogę McGregora wygryźć i żadne jego zasługi nie będą się liczyły. Ale potem doszło do negocjacji w sprawie kontraktu. Rangersi zaoferowali nawet mniej niż połowę sumy, którą zarabiał Carroll i byli w czasie rozmów bardzo opryskliwi. To znaczy, odrzucali wszystkie moje sugestie i prośby. Nie dodali nawet stu funtów tygodniowo, za to zaczęli stawiać mnie pod ścianą. W pewnym momencie zakomunikowali: - Twoja ostatnia szansa. Jak nie podpiszesz do północy, to bierzemy kogo innego! Jak usłyszałem ultimatum, to już było wiadomo, że się nie zgodzę. Nienawidzę, kiedy ktoś rozmawia w ten sposób. Z perspektywy czasu – zrobiłem kolejną, po tym Milanie, wielką głupotę. Poszedłbym do Rangersów, oni awansowali do finału Pucharu UEFA, McGregor odniósł kontuzję. Broniłbym w tym finale, przeciwko Zenitowi, w którym grał Ivica Kriżanac. To samo z CFR Cluj. Jak pojawiła się możliwość przejścia tam, to mówię: - Co, Rumunia? Nigdy w życiu! A potem Cluj grało w Lidze Mistrzów.
Trzeba mieć w karierze szczęście.
- No trzeba, trzeba… A ja ostatecznie postawiłem na Anglię, na Preston i tam na dzień dobry doznałem kontuzji kolana, która wyeliminowała mnie z gry na 2,5 miesiąca. Jak wróciłem do zdrowia, to skończył mi się kontrakt. Nie zaproponowano mi nowego, bo z tym moim leczeniem było dziwnie. To znaczy w klubie wszyscy machali na to moje kolano ręką i mówili: &quot;Poboli, przestanie, zaraz będziesz zdrowy…&quot; A ja czułem, że coś jest nie tak. No to jednego dnia po treningu wsiadłem w samolot, poleciałem do Poznania, przeszedłem operację i wróciłem o kulach. Potem zaczęło się szukanie klubu od początku, w końcu wylądowałem w Izraelu. A to już był koszmar. Poziom podwórkowy, piłkarze, którzy nie mieli żadnego pojęcia o jakimkolwiek futbolu. Na mecze jeździłem w klapkach, po powrocie z plaży. Byłem maksymalnie sfrustrowany. Trener – były bramkarz – doskonale mnie rozumiał. W pewnym momencie, kiedy pojawiła się propozycja z Hibernianu, poszedłem do niego i powiedziałem: &quot;Pozwól mi odejść, to moja ostatnia szansa, żeby się tu nie zakopać i wrócić do prawdziwej piłki&quot;. Pozwolił.
Plażowanie nie jest dla ciebie? Wielu piłkarzy o tym marzy.
- A ja nie. Będę odpoczywał za parę lat. A na razie czuję się tak dobrze, jak nigdy. Ja już naprawdę wszystko przeżyłem, wzloty i upadki. Teraz o 24-letnich bramkarzach mówi się jak o juniorach. Mnie, jak miałem 24 lata, po raz pierwszy wyrzucono z kadry. Dziś mam 33 lata, ciągle dobry wiek. Jestem szybszy, zwinniejszy niż kiedyś, podejmuję na boisku lepsze decyzje. Jak się uda, to zamierzam bronić do czterdziestki.
A cel?
- Jak ostatnio przegraliśmy z Rangersami, to moje córki płakały, a Nicola już z balkonu krzyczała: &quot;Jak mogłeś puścić gole?!&quot; Chciałbym, żeby kilka razy mogły być dumne z ojca. A poza tym będzie, co ma być. Tak teraz myślę o tej naszej rozmowie – żeby nie wyszło, że jestem jakimś przegrańcem. Przecież tu zupełnie nieprawda. Jako młody chłopak wsiadłem w pociąg z Gdańska do Warszawy, wysiadłem zupełnie sam w wielkim mieście. Dziś mam za sobą ponad 300 meczów w różnych ligach, a nad kominkiem mam kilka nagród czy trofeów. No i sporo przeżyłem, sporo zarobiłem. Życzę każdemu podobnej kariery.
Rozmawiał Krzysztof Stanowski
 
Do góry Bottom