>>>BETFAN - BONUS 200% do 400 ZŁ <<<<
>>> BETCLIC - ZAKŁAD BEZ RYZYKA DO 50 ZŁ + GRA BEZ PODATKU!<<<
>>> FUKSIARZ - 3 PROMOCJE NA START! ODBIERZ 1060 ZŁ<<<
Fortuna bonus

Ciekawe artykuły

E 0

emancypantka

Użytkownik
Produkcja uniwersytecka


Słowo „ćwierćinteligent” brzmi obraźliwie, a teza, że uniwersytety produkują ćwierćinteligentów, budzi trwogę u tych, którzy mają się za inteligentów pełnych.


Co jest tak przerażającego w ćwierćinteligencie? Nie sposób definiować go przez niedostatek wiedzy. Można sobie wszak wyobrazić świetnie wyszkolonego dentystę, sprawnego inżyniera, wyspecjalizowanego historyka, absolwentów dobrych uczelni, których słusznie mamy za ćwierćinteligentów. Ta różnica między lepszym i gorszym inteligentem nie leży w podejściu do znanego z przeszłości etosu grupowego. Pod wpływem ogromnych zmian społecznych troszkę już ten wzorzec zmarniał i nie bardzo daje się nim żyć. Różnica tkwi w czymś innym: w zdolności do refleksyjności.

Kalectwo ćwierćinteligenta polega na tym, że jest on człowiekiem niescalonym. Ten brak spoiwa szczególnie dotkliwy jest właśnie na styku wiedzy i działania. Wiedza ćwierćinteligenta pozostaje niejako obok jego życia – gromadzenie informacji i nabywanie kompetencji nie buduje ani mądrości, ani krytycyzmu, ponieważ brakuje mu refleksji integrującej życie. To ktoś taki, kto może być nawet wziętym fachowcem, ale brakuje mu poczucia sensu tego, co robi. Wie, jak leczyć czy budować, ale nie widzi związku między kompetencjami a uczciwością. Jest wiele wiedzącym nauczycielem, ale nie posiada kośćca moralnego. Można rzec, że jest tym bardziej niebezpieczny, im lepiej wyuczony.

***

Poważny udział w produkcji ćwierćinteligentów mają współczesne uniwersytety. Nie oznacza to, że wyłącznie (czy głównie) uniwersytety odpowiadają za tworzenie ćwierćinteligentów, ale ponoszą one dużą część winy.

Gdzie leżą słabości uniwersytetów, skąd mogą czerpać siły do zmian?

Po pierwsze, uniwersytet zamienia się w zbiurokratyzowaną maszynę. Ciągły pęd do kwantyfikacji i standaryzacji efektów kształcenia prowadzi do zatracenia jakości w nawale ilościowych formułek. Najlepszym tego przykładem są punkty European Credit Transfer System („ECTS”), w których wyceniane są obecnie przedmioty. Nie da się za pomocą tego rodzaju narzędzia oszacować pracy włożonej przez studenta we własny rozwój, inaczej niż zakładając, że wszyscy myślą, uczą się i rozwijają identycznie, w tym samym tempie, a każde kwantum wiedzy nabywają identycznym nakładem energii i czasu. W ten sposób seminarium, na którym przez semestr czyta się jedną księgę „Etyki nikomachejskiej” czy – niedługi w końcu – „Traktat logiczno-filozoficzny”, okazuje się mniej warte niż roczne zajęcia wymagające przeprowadzenia w sumie dość nieskomplikowanej komputerowej analizy pomiarów laboratoryjnych lub przeczytania trzydziestu fachowych artykułów.

Niezrozumienie jakościowych różnic i zadaniowe podejście po stronie administracji uniwersyteckiej (a także władz krajowych i wspólnotowych) sprzyjają też promowaniu wiedzy testowej (kto jeszcze prowadzi ustne egzaminy z przedmiotów kursowych na pierwszych latach studiów?). Człowiek posiadający wiedzę testową nie ma zupełnie świadomości, że nabył ją od ludzi, ponieważ interakcyjny aspekt uczenia się z wolna zanika, zwłaszcza gdy student, zgodnie z najnowszą modą, nie chadza na wykłady, informacje o ich treści czerpiąc z wyciągów zamieszczanych w internecie.

Po drugie (o czym często mówiło się przy okazji debat nad procesem bolońskim), produkcji ćwierćinteligentów sprzyja specjalizacja i departamentalizacja kształcenia. Podział na studia pierwszego i drugiego stopnia wywołał na polskich uczelniach konsternację. Nie bardzo było wiadomo, który z etapów ma być specjalizacyjny, a który – umownie rzecz nazywając – „uniwersytecki”. W efekcie oba etapy mają często formę studiów stricte zawodowych, takie bowiem najłatwiej zaprojektować. Stąd brak kursów ogólnych i zasadnicza trudność z umiejscowieniem w programie momentu, w którym człowiek uczy się tych naprawdę ważnych rzeczy – czytając wielkie dzieła literatury, poznając najważniejsze filmy, próbując rozumieć kulturę, w której żyje, dowiadując się, czym jest cywilizacja, którą będzie współtworzył.

Wiedzę nabywa się w dość izolowanym i zamkniętym kręgu wydziałów, instytutów i można po pięciu latach studiów nie wiedzieć niczego, co wykracza poza wiedzę oferowaną przez jedno środowisko zawodowe. Studenci socjologii mają tylko socjologię, psychologowie są przyporządkowani do różnych lekcji psychologicznych. Ludzie, których potrzeby są szersze, często mają problem z zaspokojeniem swojego głodu wiedzy.

Po trzecie – i to niezwykle ważne – ćwierćinteligent jest wytworem logiki wielkich liczb. Tłumność, która towarzyszy nam wszędzie na uniwersytetach: kolejki, ogromne grupy na podstawowych przedmiotach, brak książek i wynikająca stąd konieczność posługiwania się wypisami, wyimkami i kserograficznymi odbitkami – wszystko to nie sprzyja pogłębianiu refleksyjnego podejścia u przyszłych absolwentów. To prawda, że polskie uczelnie wciąż mają ogromne problemy infrastrukturalne, wskutek czego trudno im wykształcić dobrego specjalistę: brakuje komputerów, laboratoriów, praktyk, najnowszej literatury. Koncentrujemy się więc na tym aspekcie sprawy, staramy się stworzyć warunki dla szkolenia specjalistycznego i zapominamy o jakichkolwiek innych celach kształcenia, odkładając je na tłustsze lata.

Po czwarte, wielkim utrudnieniem są obowiązujące obecnie zasady rozliczania kadry akademickiej. Wykładowca staje się urzędnikiem od wiedzy. Jego obowiązki i ocena ich wykonania są coraz bardziej zuniformizowane, a miarodajnym wynikiem pracy naukowej i dydaktycznej są liczby: punktów za publikacje (najlepiej obcojęzyczne, niekoniecznie natomiast przez kogokolwiek czytane, co w humanistyce jest jawnym absurdem) i za wypromowanych licencjatów, magistrantów i doktorantów. Ministerialna i uniwersytecka biurokracja oraz nawyk kwantyfikowania jakości uczonych przez najważniejszych graczy na tym polu, czyli grantodawców, uczą również uniwersytecką kadrę myślenia o sobie samej w kategoriach punktów i strategii ich zdobywania. Skoro uczenie studentów, zajęcia dodatkowe, dyżury nie premiują pracowników naukowych, to rola nauczycielska w akademii spada niemal do zera.

***

Istnieją na szczęście metody zapobiegania hodowli ćwierćinteligentów na uniwersytetach, po które możemy sięgnąć.

Po pierwsze, interdyscyplinarność. W Polsce funkcjonuje z powodzeniem wiele studiów interdyscyplinarnych, które na ogół traktowane są jako kierunki elitarne. Często są nimi w istocie, choć warto zauważyć, że selekcja na podstawie wyników matur utrudnia wybór ludzi wyjątkowych, którzy powinni otrzymać szansę takiego szczególnego wykształcenia. Chodzi jednak o coś więcej: interdyscyplinarność jest jedyną szansą na zrozumienie człowieka jako podmiotu działającego w świecie – życie ludzkie nie jest bowiem schludnie poszatkowane na dziedziny fizyki, matematyki, zarządzania i psychologii, lecz jest nierozdzielną całością.

Stąd nie należy myśleć o wielokierunkowości jako o czymś dla wybranych, lecz pracować nad tym, by była ona nie tylko dostępna, lecz obowiązkowa dla wszystkich lub maksymalnie wielu. Mamy tu na myśli zwłaszcza studentów nauk przyrodniczych i matematycznych, ich bowiem wąska specjalizacja krzywdzi najbardziej, odrywając w kluczowym okresie formacyjnym od myśli humanistycznej.

Krokiem w tym kierunku są np. wprowadzone na Uniwersytecie Warszawskim (i nie tylko) obowiązkowe przedmioty ogólnouniwersyteckie, czyli wybierane spoza głównego kierunku studiów, a mające poszerzać horyzonty studenta. Opór części młodzieży wobec tych kursów, traktowanych często jako strata czasu, oraz próby obchodzenia wymogu ich zaliczania, dobitnie świadczą o tym, jak daleko zaszliśmy na drodze zamykania się umysłu. Również fakt, że na większości kierunków studenci w ogóle nie uczą się pisać, jest skandaliczny – okalecza się bowiem absolwenta uniwersytetu, odejmując mu jedną z podstawowych technik komunikowania się z innymi i sobą samym.

Po drugie, integralnemu pojmowaniu życia i wiedzy służy działalność społeczna. Wyśmiewano ją wielokrotnie jako socjalistyczne dziedzictwo, teraz jednak możemy w końcu uwolnić się od traumy dawnego ustroju. Wolontariat, sport, praca w samorządach, kołach naukowych, dyskusyjnych klubach filmowych, teatrach, praca z dziećmi i w ramach uniwersytetów trzeciego wieku są traktowane jako miłe hobby, a nie nakaz związany z pełnieniem roli studenta. Powinniśmy dążyć do tego, by były one standardem – by student rozumiał, że wartość tego rodzaju pracy nie daje się zmierzyć w pieniądzu ani punktach (choć pewnie trzeba by wysoko tę prospołeczną aktywność oceniać). Tworzenie ducha uniwersytetu to zadanie dla wszystkich, nie dla nielicznych.

***

Duch i kultura uniwersytetu istnieje przez więzi naukowe, towarzyskie i społeczne, zawiązywane między studentami i pracownikami naukowymi. Dlatego również kadra akademicka musi zaistnieć w życiu uczelni, a to wymaga wyrzeczeń. Zindywidualizowana praca ze studentem w relacji mistrz-uczeń jest potwornie czasochłonna. Bywa też niezbyt nagradzająca – dobrzy nauczyciele nie są na uczelniach szczególnie cenieni.

Zanik kontaktu osobistego – skutek umasowienia i ilościowego podejścia do nauczania – sprawia, że wykładowcy coraz trudniej być punktem odniesienia w autorefleksji studentów. Student często nie widuje profesora twarzą w twarz, bywa, że nie zna brzmienia jego głosu. Wiedzę czerpie z opracowań i fragmentów książek, na egzaminie pisze test, otrzymuje wynik obliczony automatycznie – z punktu widzenia obu partnerów tej relacji druga strona mogłaby równie dobrze być maszyną. To wielka strata, na ogół bowiem wciąż jeszcze jesteśmy ludźmi, myślącymi i zdolnymi dzielić się myślą.

Oczywiście, usłyszymy natychmiast, że uniwersytet jest tu bezradny, ponieważ otrzymuje od szkoły średniej ludzi, którzy nie podołają intelektualnym trudom bardziej wymagającego kształcenia. Mamy jednak wiarę w naszych studentów, a także w to, że same próby zapobiegania groźbie upowszechnienia ćwierćinteligencji mają wielką wartość etyczną. Uniwersytet może albo założyć ręce i czekać, aż zmieni się „jakość kandydata”, a tym samym brać część winy na siebie, albo zacząć działać na etapie, na którym młodzi ludzie trafiają pod jego opiekę.

Niezwykle ważna jest tu rola państwa. Trzeba jasno powiedzieć, że państwo polskie robi wrażenie zainteresowanego nie tyle jakością kształcenia, ile raczej wzrostem wskaźników scholaryzacji; dywagacje na temat społeczeństwa informacyjnego i gospodarki opartej na wiedzy nie wychodzą właściwie poza ten poziom. To zaś pogłębia frustrację i zniechęcenie kadry uczelni państwowych.

Mechanizm jest prosty. Państwo płaci nieprzyzwoicie mało pracownikom nauki, ci muszą więc dorabiać, pracując na prywatnych uczelniach. W ten sposób państwo nie musi ani lepiej kształcić swoich obywateli, ani lepiej płacić wykładowcom – nikt nie jest odpowiedzialny, nikogo to nie obchodzi. Jako nauczyciele akademiccy bywamy więc wbrew własnej woli, często z konieczności ekonomicznej, wspólnikami w psuciu szkół. Skutek jest taki, że ćwierćinteligentów przybywa, a duża część kadry nie rozwija się, nie wyjeżdża za granicę, nawet nie publikuje – bo zarabia na życie tym, co najmniej doceniane przez system, czyli uczeniem.

Oczywiście, państwo bywa niekiedy na pozór zainteresowane tym, co dla uniwersytetu korzystne, np. innowacyjnością. Postulat podnoszenia innowacyjności polskich uczelni jest jednak o tyle chybiony, że myśli się o nim nie w kategoriach treści przekazywanej wiedzy, lecz ducha uczelni. Jeśli jednak uniwersytet jest wspólnotą, to czymże miałaby być innowacyjna wspólnota? Rdzeniem wspólnotowości są trwałe i przekazywane wartości, szacunek dla reguł, etosu uniwersyteckiego. Innowacyjność jest cechą wiedzy i metodyki nauczania. Możemy uczyć nowocześnie i nowych rzeczy, zachowując to, co zawsze było wartością uniwersytetu. Upadek ducha wspólnotowego wynika oczywiście z wielu cech współczesnego społeczeństwa, o których dużo się pisze i mówi, łatwo jednak zrozumieć, że jedną z najważniejszych jego przyczyn jest technicyzacja i specjalizacja.

O ileż łatwiej byłoby budować wspólnotę, gdyby student nie dostawał się od razu na kierunek, tylko na uniwersytet lub do kolegium zwanego niekiedy „koledżem”. To bardzo ważny postulat, godny rozważenia. Często wraz z upływem czasu studentom łatwiej dokonywać trafnych wyborów specjalizacyjnych. Poza tym świadomość bycia członkiem wspólnoty uczonych i uczących się – konstruowana nie na zasadzie departamentalizacji wiedzy, lecz na zasadzie wyboru przynależności – otwierałaby drogę do rozumienia wiedzy i środowiska wiedzy jako ważnego elementu życiowego wyposażenia.

Podnoszony w niektórych środowiskach akademickich postulat zastąpienia czy uzupełnienia modelu uniwersytetu opartego na wydziałach i instytutach przez uniwersytet podzielony na szkoły i wielokierunkowo zorientowane kolegia wydaje się wyjątkowo ważny.

MARTA BUCHOLC jest adiunktem w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego.

PAWEŁ ŚPIEWAK jest profesorem UW, kierownikiem Zakładu Historii Myśli Społecznej Instytutu Socjologii tej uczelni.


źródło- onet.pl
 
alex76 21

alex76

Użytkownik
3- Co do kosztów... zdaje się, że nie masz pojęcia o czym mowa... Interesuje mnie trochę prawo autorskie i prawa pokrewne. &quot;Koszta rzędu więcej niż tysiące&quot; to kwestia prawa własności przemysłowej, znaków zastrzeżonych itp. Przy prawie autorskim to zupełnie inna bajka. Wklejenie artykułu bez podania przypisu jest tak błahą sprawą, że nikt nie będzie myślał o wytoczeniu powództwa. A nawet jeśli to sądy zasądzają śmieszne sumy i to z reguły na cele charytatywne.
Powiem tylko tyle: Skopiuj, prześlij redakcji link do postu, a zobaczysz np. z Gazety Wyborczej bądź Przeglądu Sportowego.
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Bukmacherzy nie ufają hokeistom



Nikt nikogo za rękę nie złapał, ale hokej i tak jest obecnie na cenzurowanym firm bukmacherskich. - Bieda zawsze jest czynnikiem, który rodzi korupcję - podkreśla Wojciech Sodzawiczny, analityk &quot;Fortuny&quot;. Hokejowi działacze sami się zastanawiali, czy nie poprosić bukmacherów, by ci wycofali ich dyscyplinę z oferty!

- Czescy hokeiści, którzy zarabiają na życie w Polsce, często do nas zaglądają. Typują też mecze swoich drużyn. I wiesz, co wtedy robię? Kopiuję ich kupon i puszczam jako swój. Nigdy się nie mylą - opowiadał jednemu z moich znajomych pracownik czeskiego biura bukmacherskiego.

Okazuje się, że polskie firmy bukmacherskie stronią od hokeja. - Jest jedyną ważną grą zespołową, której nie mamy w swojej ofercie - przyznaje Sodzawiczny. - Przed sezonem - zresztą jak przed każdym - zastanawialiśmy się, czy jednak nie wykupić licencji od Polskiego Związku Hokeja na Lodzie. Realia jednak nie zachęcały. Kluby długo nie potrafiły się dogadać ze związkiem w sprawie systemu rozgrywek. Naprzód Janów z powodu kłopotów finansowych w ogóle wycofał się z rywalizacji [potem jednak zgłosił się do ligi]. Gdy w danej dyscyplinie brakuje pieniędzy, to zawsze jest sygnał, że znajdą się nieuczciwi, którzy będą chcieli dorobić na boku - uważa Sodzawiczny.

było wzburzone. Podejrzenia padły na spotkanie Cracovia - Naprzód, wygrane nieoczekiwanie przez zespół z Janowa. - Słyszałem, że zawodnicy obstawili mecz w Austrii czy na Słowacji. Nie wierzę w to. To się po prostu zdarza. Jak Piast Gliwice przegrywa z Koroną Kielce, chociaż wcześniej pewnie prowadził 2:0, to też jest przekręt? Taki jest sport - mówi Adam Bernat, prezes sosnowieckiego Zagłębia. Karol Pawlik, dyrektor tyskiego GKS-u, zdradza jednak, że hokejowi działacze sami się zastanawiał, czy nie poprosić bukmacherów, by ci wycofali hokej z oferty! - Na nasz zespół nigdy nie padł cień podejrzenia, ale nie da się ukryć, że niestabilne finanse sprzyjają takim pokusom - mówi.

- Jeżeli zawodnik może zagrać przeciwko własnej drużynie i dzięki jednemu kuponowi zyskać tyle, ile zarabia w klubie przez miesiąc, to niebezpieczeństwo ustawienia meczu będzie istniało zawsze. Rada jest jedna: silny sponsor, telewizja, mocne kluby, i wtedy hokej wróci do nasze oferty - mówi Sodzawiczny.

Bardziej przychylne hokejowi są firmy bukmacherskie działające w internecie. Spotkania ekstraligi ma w swojej ofercie m.in. bet-at-home.com. - W niemal każdej dyscyplinie mają miejsce sytuacje, które są dalekie od zasad fair play. To jednak raczej margines, który nie ma wpływu na sposób postrzegania dyscypliny. Hokej zajmuje wśród naszych graczy czołowe miejsce. Mamy pewne rozwiązania, które automatycznie wyłapują nieuczciwych graczy. 99,99 proc. naszych klientów to uczciwi ludzie, którzy grają dla przyjemności i emocji - podkreśla pracownik firmy Robert Raszczyk.

Hokejowa afera z obstawianiem wyników meczu wybuchła dotąd tylko raz. W 2003 roku GKS Katowice, który był wtedy wicemistrzem Polski, przegrał sensacyjnie ze słabeuszem z Opola. W Katowicach brakowało wtedy pieniędzy, więc część zawodników miała obstawić wynik przeciwko sobie. Daniel Wolanin, który stał wtedy w bramce GKS-u, opowiedział &quot;Gazecie&quot; o kulisach: &quot;Coś złego zaczęło się dziać w trzeciej tercji, kiedy podjechał do mnie Adrian Labryga i powiedział, że mam puścić dwie bramki. Najpierw pomyślałem, że to żart. Kiedy jednak spojrzałem na jego twarz i usłyszałem, że polecą głowy, a komuś może się coś stać, to już wiedziałem, że to jest poważne. To zabrzmiało jak groźba. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Zjechać z lodu? Podjechać do trenera i o wszystkim mu opowiedzieć? Nie potrafiłem ukryć zdenerwowania. Później podjeżdżali do mnie jeszcze inni zawodnicy. Wśród nich był Marcin Słodczyk, ale byłem tak zdenerwowany, że zupełnie nie pamiętam, co dokładnie wtedy mówił. Wiem tylko, że chodziło o puszczenie bramki&quot;. To właśnie wtedy hokej wypadł z oferty większość firm bukmacherskich. Zawodnicy, których nazwiska wiązano wtedy z aferą: Labryga, Słodczyk i Rober Grobarczyk, nigdy nie przyznali się do winy i grają w hokeja do dziś. Wolanin zniknął z polskich lodowisk, ponoć wyjechał za granicę.
 
D 0

daniel999

Użytkownik
Polak wygrał 3,5 miliona zł w kasynie online

Kasyno zawsze wygrywa? Okazuje się, że od tej zasady są wyjątki. Tym razem jest nim Betway - kasyno online. Rozmawialiśmy z jego przedstawicielem który przyznał, że właśnie padła najwyższa wygrana zdobyta kiedykolwiek w ich kasynie przez Polaka. Dodał on, że do tej pory Radosław (który grał w Betway od około 8 miesięcy) był tzw. &quot;drobnym graczem&quot; - nie inwestował dużo, nie ryzykował.

Fortuna kołem się toczy?

Wygrana (dokładnie 1 242 561,85 dolarów)jest najwyższą do tej pory kwotą w kasynie Betway, która trafi w ręce Polaka. W krótkim wywiadzie, który przeprowadziliśmy z panem Radosławem zwycięzca przyznał, że ma już za sobą kilkunastoletni staż w grach hazardowych, a sesja która uczyniła z niego bogatego człowieka trwała zaledwie 7 minut. Kwota jaką zainwestował w ten konkretny ruch to 25 centów. Do tej pory grywał z mniejszym lub większym powodzeniem, przy czym ostateczny bilans podsumowuje raczej na zero.

Jednoręki bandyta


Radosław grał w odmianę jednorękiego bandyty (Mega Moolah Progressive slot - gra w której, w wielkim skrócie, znajduje się 5 bębnów i 25 rzędów), gdzie nie ma mowy o opracowywaniu długoterminowej taktyki czy przewidywaniu kolejnego ruchu - to ślepy traf, jak sam przyznaje, poza naciśnięciem guzika wszystko za człowieka robi automat. Dodaje, że jest to jego ulubiona gra, choć nie stroni też od pokera czy zakładów sportowych.

29 lat, Warszawiak, zwykły człowiek

Sam o sobie Radosław mówi, że jest typowym człowiekiem przed trzydziestką. Lubi bilard, spotkania ze znajomymi, zaręczył się całkiem niedawno, w maju. W rozmowie z nami wyznał, że 5 października zasiadł do komputera tylko na chwilę, bo narzeczona akurat brała prysznic, i w tym czasie - w ciągu zaledwie 7 minut - zyskał ponad 3,5 miliona złotych. Radosław przyznaje, że na początku był tak oszołomiony, że pomylił zera i myślał, że wygrał ok. 36 tysięcy dolarów; dopiero narzeczona wyprowadziła go z błędu. Wygraną w większości chce zainwestować w obligacje oraz nieruchomości, pieczę nad nimi ma sprawować właśnie narzeczona, która posiada stosowne ku temu wykształcenie. Z radością mówił nam jednak, że teraz będzie mógł bez problemu kupić samochód, czy też zacząć grać w golfa.

Uroczyste wręczenie czeku przez przedstawicieli kasyna odbędzie się w najbliższą sobotę w Londynie.

Kasyna internetowe

Betway to jedno z wielu kasyn w sieci, obiecujących fortunę za naciśnięciem przycisku. Siedziba firmy znajduje się na Malcie, a jej właścicielem jest osoba prywatna, której personaliów przedstawiciel kasyna nie chce ujawniać. Betway nie znajduje się w czołówce kasyn internetowych - wyprzedza je choćby InterCasino czy Vegas Casino Party. Jeśli chodzi o rankingi polskie (mające naturę raczej poglądową niż obiektywną), to bywa z nim różnie - albo nie jest uwzględniany, albo plasuje się na drugim miejscu. Firma istnieje od 1997 roku, obsługuje użytkowników w 14 językach, w tym w polskim. Najwyższa wygrana, jaka do tej pory padła, to 6 milionów euro - zdobył ją Grek, grając w tą samą, co Polak grę. W rozmowie z nami przedstawiciel kasyna stwierdził, że &quot;Betway.com na rynku polskim nie posiada dużego udziału w rynku - chociaż obiektywnie patrząc należymy do 10 największych firm na rynku polskim&quot;. Największą popularnością Betway zdobył w Skandynawii, cieszy się również zainteresowaniem ze strony mieszkańców Łotwy.
 
shen 408

shen

Użytkownik
Bramka w ostatniej sekundzie za milion koron
PAP /08:05
Patrik Zackrisson hokeista Linkoeping po strzeleniu bramki i ustaleniu rezultatu na 5:1 w ostatniej sekundzie meczu z Froelundą przeprosił po jego zakończeniu jednego z kibiców, który obstawiał w totalizatorze wynik 4:1. Gol ten spowodował bowiem utratę wygranej w wysokości miliona koron.
Na ekranach telewizorów podczas transmisji meczu Linkoeping - Froelunda w piątek podawana była na dolnym pasku wysokość wygranej za prawidłowe obstawienie rezultatów trzech meczów wieczoru.
Wynik 4:1 dla Linkoeping dawał nagrodę milion koron (400 tys. złotych) - sumę gwarantowaną przez Svenska Spel - szwedzki totalizator sportowy, w przypadku wygranej przez jednego obstawiającego. Na sekundę przed końcem spotkania, które tego wieczora było ostatnie - w grze liczyła się właśnie tylko jedna osoba.

Strzał Zackrissona był zaskoczeniem i w momencie kiedy krążek dotknął wewnętrznej strony siatki bramki w ułamku sekundy wysokość wygranej zmieniła się na &quot;zero&quot;.
Sędziowie byli zmuszeni obejrzeć bramkę kilkakrotnie na taśmie wideo, aby ustalić czy wpadła w przepisowym czasie. Ich werdykt potwierdził, że stało się to w ostatnim ułamku końcowej sekundy.
Hokeista dowiedział się zaraz po meczu o znaczeniu swojej bramki i już w telewizji w wywiadzie przeprosił obstawiającego wynik 4:1 za utratę miliona.
&quot;Ta bramka była zupełnie nieważna dla mojej drużyny i strzał nie był aż tak bardzo zamierzony. Po meczu dowiedziałem się jednak o jej wadze dla tego biedaka i jego ogromnej stracie. Zrobiło mi się bardzo przykro lecz co mogę zrobić? Przepraszam&quot; - powiedział hokeista.
Nieznana jest jednak ocena pechowca, ponieważ nie skontaktował się jeszcze z mediami, pomimo ich próśb o komentarz. Według nieoficjalnych informacji Svenska Spel postanowił jednak sprawdzić, czy osoba ta się dobrze czuje.
Milion szwedzkich koron wystarcza w Szwecji na kupno pięciu nowych Saabów lub 80-metrowego mieszkania na przedmieściach Sztokholmu.
&quot;To musiała być najważniejsza i najdłuższa sekunda w życiu tego człowieka&quot; skomentował dziennik Aftonbladet.
 
simons 646

simons

Forum VIP
Wiele osob o to pyta, mysle dosc jasno wyjasnione
http://podatki.wp.pl/kat,66248,title,Zakaz-e-hazardu-tylko-na-papierze,wid,11591185,wiadomosc.html?ticaid=18eb9
Zakaz e-hazardu tylko na papierze
Rzeczpospolita (06:07)

Skarb Państwa traci miliony złotych rocznie. Nikt nie ściga obstawiających mecze w Internecie. Tymczasem reklamy hazardu online są sprzeczne z prawem.
Stacjonarni bukmacherzy w Polsce płacą zryczałtowany podatek w wysokości 10 proc. od obrotu. Rocznie zasilają budżet państwa kwotą ponad 80 mln zł. Coraz więcej osób obstawia jednak w Internecie. Takie usługi oferują jedynie zagraniczne firmy. – Zakłady bukmacherskie, tak jak każdy inny rodzaj gier i zakładów wzajemnych w Internecie, są w Polsce nielegalne – mówi Witold Lisicki z Ministerstwa Finansów. Nie wiadomo, czy to się szybko zmieni, gdyż nowe regulacje (m.in. zaostrzenie kar za reklamy sprzeczne z prawem) mają być rozpatrywane w drugim etapie noweli przepisów hazardowych.

Formalnie nie wolno
Obecnie art. 107 § 2 kodeksu karnego skarbowego zakazuje uczestnictwa w zagranicznej grze losowej lub zakładzie wzajemnym na terytorium Polski. Także gdy polski internauta, siedząc przed komputerem np. w Warszawie, obstawia zakłady oferowane przez spółkę z Gibraltaru. Grozi za to grzywna do 720 stawek dziennych (czyli nawet kilku milionów złotych) lub do trzech lat więzienia. W przypadkach mniejszej wagi przepisy przewidują grzywnę za wykroczenie skarbowe (maksymalnie ok. 25 tys. zł). Gracze nie przejmują się jednak, bo w ciągu ostatnich kilku lat był tylko jeden przypadek prawomocnego skazania na podstawie art. 107 § 2 k.k.s.
Niektórzy myślą nawet, jak osiągać z gry legalne dochody. Pan Robert z Warszawy (zastrzega anonimowość) pytał o to prawników, chciał też wystąpić o oficjalną interpretację przepisów do fiskusa.
– Doradca podatkowy powiedział, że urzędnicy odmówią odpowiedzi, gdyż zgodnie z art. 14b ordynacji podatkowej interpretację indywidualną można wydać w sprawie ustawy podatkowej, a taką ustawą nie jest k.k.s. – dodaje czytelnik.
Adwokat Jacek Błachut z krakowskiej kancelarii SPCG podkreśla, że przepisy k.k.s. budzą wątpliwości.
– Aby kogoś pociągnąć do odpowiedzialności, trzeba wykazać, że zakład został zawarty w Polsce, a nie można ustalić, gdzie jest zawierana umowa. Art. 70 § 2 kodeksu cywilnego przewiduje, że w razie wątpliwości umowę uważa się za zawartą w siedzibie składającego ofertę, gdy złożono ją w postaci elektronicznej (czyli np. na Gibraltarze).
Inwazja reklam
Błachut podkreśla, że wielu graczy mogłoby się powołać na usprawiedliwiony błąd co do karalności takich czynów lub co do znamion przestępstwa. Dlaczego?
– Bo ludzie są otoczeni reklamami na stadionach, billboardach i przeciętny Polak nie ma podstaw przypuszczać, że takie zakłady budzą prawne kontrowersje – mówi Błachut.
Jeszcze większe zamieszanie jest z reklamami. Wolno reklamować jedynie nazwę takiego przedsiębiorcy, a nie zachęcać do udziału w grze czy obiecywać bonusy. Czy więc reklamy, w których Zbigniew Boniek i Mateusz Borek zachęcają do zakładów bukmacherskich, są sprzeczne z prawem? Radca prawny Michał Stolarek uważa, że tak.
– Wyraźnie zabrania tego nie tylko ustawa o grach i zakładach wzajemnych. Wydawcy odpowiadają też za reklamy sprzeczne z prawem na podstawie prawa prasowego. Stanowi to też czyn nieuczciwej konkurencji – mówi Stolarek.
Marek Kolibski, doradca podatkowy, partner w kancelarii KNDP
Z art. 2 ust. 2 pkt 4 ustawy o PIT wynika, że nie stosuje się jej do przychodów wynikających z czynności, które nie mogą być przedmiotem prawnie skutecznej umowy. Z tego płynie wniosek, że osoba, która wygra pieniądze w firmie organizującej zakłady na serwerze znajdującym się za granicą, nie zapłaci PIT, bo polskie przepisy nie pozwalają na udział w takiej grze. To by oznaczało, że podatnik będzie odpowiadać tylko na podstawie kodeksu karnego skarbowego. Praktyka zwykle wygląda inaczej. Podatnik informuje o wygranej, dopiero gdy toczy się przeciwko niemu postępowanie w sprawie obłożenia 75-proc. stawką nieujawnionych źródeł przychodów. Wtedy organy podatkowe nie dają wiary takim wyjaśnieniom, a sądy też często stają po stronie fiskusa. —kpt
 
alex76 21

alex76

Użytkownik
Ble-ble prezesa polskiej koszykówki
Tydzień temu napisałem, że pod kierownictwem Romana Ludwiczuka i ludzi, których on wybiera na kluczowe stanowiska w PZKosz i PLK, polska koszykówka idzie drogą donikąd. Prezes z większością stwierdzeń się zgodził - pisze Łukasz Cegliński z &quot;Gazety Wyborczej&quot; i Sport.pl.
Prezes związku zadzwonił w poniedziałek już przed południem - zgodził się z kilkoma tezami artykułu, przyznał nawet, że &quot;Wydział Szkolenia to jego porażka&quot;, zaprosił do siedziby PZKosz na rozmowę.
We wtorek odbyło się posiedzenie rady nadzorczej PLK. Poszerzono zarząd ligi do dwóch osób, a funkcję wiceprezesa zaproponowano Jackowi Jakubowskiemu, który przez lata pracował jako dyrektor w Prokomie Sopot. Dodatkowo utworzono zagadkowe stanowisko nadzorcy zarządu, które powierzono prezesowi Energi Czarnych Słupsk Andrzejowi Twardowskiemu.
W środę rozmawiałem z Ludwiczukiem godzinę - o zmianach w lidze, o słabym poziomie szkolenia, o trudno dostępnych transmisjach ligowych, o braku fachowców od marketingu w związku i PLK. Prezes zgadzał się z większością stwierdzeń, które świadczą o tym, że dzieje się źle, ale głównie powtarzał to, co on i prezes PLK Janusz Wierzbowski mówią od roku: że pracują nad zmianą wizerunku koszykówki w Polsce.
Gdy wychodziłem z biura Ludwiczuka, kołatały mi w głowie dwie myśli. Po pierwsze, cieszyłem się, że nie muszę z nim pracować, bo niezdecydowanie, mówienie o dwóch wykluczających się kwestiach w jednym zdaniu i zamknięcie się na rzeczy tak oczywiste jak zatrudnianie fachowców od marketingu dyskwalifikują Ludwiczuka jako dobrego zarządcę. Po drugie, nie mogłem znaleźć odpowiedniego słowa na określenie tego, co od prezesa usłyszałem.
Znalazłem je w czwartek, a pomógł mi trener Mirosław Noculak. Ekspert TVP Sport tak skomentował telewizyjne wystąpienia Ludwiczuka i Twardowskiego na temat zmian w lidze: - Myślę, że ci panowie uważają nas, ludzi koszykówki, za absolutne niemoty intelektualne. Przecież to jest bełkot i mówię to wprost i oficjalnie - denerwował się w magazynie &quot;Za Trzy&quot; Noculak. Bełkot to jest właśnie to słowo!
- Panie prezesie, potrzebna jest sanacja dyscypliny. U-zdro-wie-nie! - sylabizował Noculak. - Związek i liga w taki sposób, o którym słyszymy, nie są w stanie same się uzdrowić. Moim zdaniem te osoby nie rozumieją tego, co dzieje się w koszykówce. One są w niej przypadkowo - mówił Noculak o Ludwiczuku i Twardowskim.
Podpisuję się pod słowami eksperta TVP Sport obiema rękami i chyba nie jestem jedynym. Jakubowski, doświadczony i sprawny urzędnik sportowy, odmówił przyjęcia stanowiska wiceprezesa ligi. - Obecny bałagan kompetencyjno-organizacyjny nie pozwala na jakiekolwiek działanie - wyjaśnił Jakubowski.
Jego odmowa jest krzepiąca, bo może dać do myślenia Ludwiczukowi. Ale czy prezes zmieni styl zarządzania, który polega na narzucaniu własnego, rozchwianego zdania? Wątpliwe.
Ludwiczuk ma chyba jednak świadomość, że zmiany są konieczne. W czwartek zadzwonił do niego dziennikarz: &quot;Panie prezesie, mam prośbę&quot; - rozpoczął rozmowę. &quot;Żebym odszedł?&quot; - wszedł mu w słowo Ludwiczuk. Poczucia humoru prezesowi odmówić nie można, ale to jednak za mało, żeby kierować związkiem.
O Ludwiczuku mówi się na różne sposoby - przed pierwszym meczem EuroBasketu Polska - Bułgaria we Wrocławiu konferansjer przejęzyczył się i przedstawił senatora PO jako &quot;prezesa polskiej koszykówki&quot;. To określenie jest bardzo bliskie prawdy, choć &quot;główny hamulcowy&quot;, jak powiedział o nim jeden z moich rozmówców, też jest celne.
W środę przed południem zegar w sali konferencyjnej PZKosz uparcie wskazywał kwadrans przed szóstą. Sekundnik drgał, chciał pójść dalej, ale jednak stał w miejscu.
Tak jak polska koszykówka.
Źródło: Sport.pl
 
bukmachertsw 437

bukmachertsw

Użytkownik
W 1996 roku eksperci magazynu &quot;The Ring&quot; przeprowadzili komputerową symulację, która miała pokazać, kto jest najlepszym pięściarzem w wadze ciężkiej. Na zerojedynkowe ciągi danych przeliczono umiejętności Andrzeja Gołoty, Michaela Moorera, Mike&#39;a Tysona i Evandera Holyfielda. I co z tego wyszło? Że mistrzem świata powinien być nie kto inny, jak właśnie &quot;Andrew&quot;.

Komputer przeprowadził symulację dwóch walk półfinałowych - w pierwszej Tyson pokonał Moorera, w drugiej Gołota znokautował Holyfielda. Polak bezlitośnie obijał mniejszego i nie tak silnego jak on &quot;Holy&#39;ego&quot;, by w 7. rundzie wygrać z nim przez nokaut techniczny.

W finale &quot;Andrew&quot; stanął naprzeciw &quot;Żelaznego Mike&#39;a&quot;. Pojedynek nie trwał długo. Gołota kontrolował walkę, skutecznie rażąc rywala lewym prostym, a w 4. rundzie przeprowadził zabójczą kontrę, która sprawiła, że Tyson nieprzytomny padł na deski.

Co wynika z symulacji magazynu &quot;The Ring&quot;? Że umiejętności miał Gołota ogromne. Czy gdyby potrafił je wykorzystać, byłby niekwestionowanym królem wagi ciężkiej? - Absolutnie - mówi Wirtualnej Polsce Andrzej Kostyra, komentator boksu w Polsacie i szef redakcji sportowej Super Expressu. - Kilka dni temu komentowałem archiwalną walkę Gołoty z Marionem Wilsonem. Wówczas eksperci łączyli się na żywo z Larrym Holmesem, słynnym mistrzem świata, który swego czasu zniszczytł Muhammada Alego. Holmesowi, dysponującego najlepszym lewym prostym w historii boksu, niewiele zabrakło do wyrównania rekordu Rocky&#39;ego Marciano - 50 wygranych walk z rzędu - opowiada Kostyra.

- Holmes mówił wtedy, że Gołota, (mający wówczas ponad dwadzieścia wygranych walk i ani jednej porażki) ma wszystko, by zostać mistrzem świata, że lewy prosty Polaka jest tylko trochę słabszy niż lewy prosty czarnoskórego czempiona - mówi komentator Polsatu.

Czemu więc &quot;Andrew&quot; nie został mistrzem, co sprawiło, że przegrywał wszystkie najważniejsze walki? - Głowa i tylko głowa. Gdyby on miał psychikę Dariusza Michalczewskiego czy Tomasza Adamka, na pewno zostałby mistrzem świata. Ale nie był odporny na stres. Przypomina mi się historia, którą opowiadał mi Janusz Gortat, pierwszy trener Andrzeja. Gdy przed jedną z walk ligowych mieszkali razem w hotelu, Gołota bardzo się denerwował. Następnego dnia miał zmierzyć się z niezłym ligowym pięściarzem o nazwisku Klepka. Gortat powiedział mu: czemu ty się tak stresujesz, z nim będzie tak: wyjdziesz do ringu, najpierw tupniesz, on się przestraszy, potem go walniesz i koniec. Andrzej zrobił co kazał trener i szybko znokautował rywala. A stresował się pół nocy - opowiada szef redakcji sportowej Super Expressu.

Gołota jest pięściarzem, który porywa tłumy. Adamek ma w tej chwili znacznie większe osiągnięcia, a mimo to popularnością znacznie ustępuje &quot;Andrew&quot;. Dlaczego? - Być może ludzie mają współczucie dla przegranych, a Gołota trochę już przegrał. Może wierzą, że Andrzej jeszcze osiągnie jakiś sukces? - zastanawia się Andrzej Kostyra. - Adamek mógł też zrazić do siebie pewne osoby poprzez manifestację swojej religijności. Dla mnie to jest wyrazem odwagi, ale nie wszysytkim mu się to podobać - uważa znany ekspert od spraw boksu.

Źródło:
Grzegorz Wojnarowski, Wirtualna Polska
 
snajper 322

snajper

Forum VIP
Wyścigi poza świadomością​


Czy przewidywanie przyszłości jest możliwe? Tak. Ludzie to potrafią. I nie ma to nic wspólnego z astrologią, wróżeniem z fusów czy zwierzęcych wnętrzności. Odpowiednio wytrenowany mózg reaguje na bodźce, zanim świadomie je &quot;przetrawi&quot;. Na przykład mózg kierowcy bolidu Formuły 1 wie, co się zdarzy, zanim ów kierowca w pełni to dostrzeże.
Jest ciepłe niedzielne popołudnie. Z bólem karku i uczuciem sporego zmęczenia wracam z toru kartingowego. W samochodowym radiu słyszę komentarze o zakończonym właśnie Grand Prix Węgier. Zwyciężył Hamilton, Kubica w swoim jubileuszowym starcie w F1 był trzynasty. W trakcie wyścigu do szpitala w stanie ciężkim trafił Brazylijczyk Felipe Massa. Jego wypadek był zdumiewający. Na łagodnym zakręcie kierowca nagle zjechał na trawę, a następnie, nie wykonując najmniejszego manewru, uderzył w barierę. - Czy Massa podczas jazdy stracił przytomność? - pyta radiowy komentator. Niewykluczone - myślę. Skoro ja jestem solidnie zmęczony po 20 minutach jazdy gokartem, który ze swoim 6-konnym silniczkiem osiąga maksymalną prędkość 60 km na godzinę, to co dzieje się z kierowcą prowadzącym przez półtorej godziny 800-konną bestię, rozpędzającą się do ponad 300 km/h? W jaki sposób jego organizm wytrzymuje długotrwałe przeciążenia? Co sprawia, że jego mózg nie tylko radzi sobie z ekstremalnymi warunkami, ale również jest w stanie prowadzić walkę z rywalami i wygrywać? Czy przy takich prędkościach percepcja nie zostaje zakłócona? Moje rozważania przerywa głośny dźwięk klaksonu. Wymusiłem pierwszeństwo na podporządkowanej...
420 kilogramów na zakręcie
Do elitarnego kręgu posiadaczy superlicencji na starty w najszybszych wyścigach świata należy tylko kilkudziesięciu kierowców na świecie, a każdy z nich pilnie strzeże sekretów swojej skuteczności. Skuteczności starannie rozwijanej i wspomaganej - zespoły F1 prowadzą specjalne programy treningowe, których szczegóły oraz wyniki są tajemnicą.
Jednym z podstawowych problemów, z którymi organizm kierowcy musi sobie radzić, są częste i długotrwałe przeciążenia. Przeciążenie jest stanem, w jakim znajduje się ciało poddane działaniu sił zewnętrznych innych niż siła grawitacji. Wypadkowa tych sił powoduje przyspieszenie różniące się od wynikającego z przyciągania ziemskiego. Standardowo przeciążenie wyrażane jest jako wielokrotność przyspieszenia ziemskiego (równego 1g). Podczas jazdy bolidem F1 kierowca poddawany jest przeciążeniom różnej wielkości. W trakcie przyspieszania jest to zazwyczaj 2g, podczas hamowania około 5g, natomiast na zakrętach od 4 do 6g.
W praktyce przeciążenie wiąże się ze zmianą odczuwanego ciężaru ciała. Kierowca F1 ważący w normalnych warunkach 70 kilogramów, podczas zakrętu czuje się sześciokrotnie cięższy (420 kg!), a każdy jego ruch wymaga odpowiednio większej siły. Podczas trwającego około 90 sekund okrążenia toru, kierowca pokonuje zazwyczaj kilkanaście zakrętów, podobna jest również liczba przyspieszeń i hamowań. A w wyścigu jest zwykle 50-60 okrążeń...
Badania reakcji człowieka na przeciążenia zapoczątkowano we Francji w latach 20. ubiegłego wieku. Dotyczyły one pilotów i miały na celu ustalenie, jakie cechy fizyczne i psychiczne predestynują do wykonywania tego zawodu. Już w 1924 roku ustalono, że rzadziej z powodu przeciążeń tracą świadomość ludzie o wysokim ciśnieniu tętniczym. Dowiedziono przy tym, że przyczyną omdleń jest chwilowe niedokrwienie mózgu.
U dorosłego człowieka serce oddalone jest od mózgu o 35-45 cm. Gdy na pilota działa przyspieszenie 6g, krew w jego organizmie staje się 6 razy cięższa. Jeśli mamy do czynienia z dodatnim przeciążeniem pionowym (start samolotu lub katapultowanie) ma miejsce zjawisko, które można przedstawić jako sześciokrotne wydłużenie się drogi, którą krew musi przebyć, aby dotrzeć od serca do mózgu (210-270 cm). W takich warunkach zaopatrywanie mózgu w tlen i glukozę staje się dla serca kolosalnym wysiłkiem.
Sprawę pogarsza fakt, że krew, która powinna wracać do serca z dolnych części organizmu, zaczyna tam zalegać, a serce odczuwa jej niedobór. Na szczęście natura wyposażyła nas w swego rodzaju system awaryjny - gdy ciśnienie krwi w tętnicy szyjnej obniża się, następuje skurcz naczyń krwionośnych. Zwiększa to ciśnienie krwi i ułatwia pracę sercu (wykonującemu w tym momencie około 200 uderzeń na minutę), by mogło poradzić sobie przez kilkanaście minut z przeciążeniami nieprzekraczającymi 3g. Niestety, powyżej tej wartości skuteczność systemu awaryjnego dramatycznie maleje (przy 6g przeciętny człowiek jest w stanie utrzymać świadomość przez kilkadziesiąt sekund).
Niewydolność układu krwionośnego w pierwszej kolejności skutkuje zaburzeniami wzroku. W wyniku niedokrwienia siatkówek obraz docierający do mózgu blednie i pokrywa się mgłą, kolory stają się coraz mniej wyraziste, a pole widzenia zawęża się, powodując efekt widzenia tunelowego. Chwilę później obraz całkowicie znika. Jeśli przeciążenie nie ustępuje, ręce, nogi i głowa stają się coraz cięższe, człowiek traci możliwość poruszania nimi. Przestaje także słyszeć i wkrótce potem traci świadomość.
Kierowcy F1 podczas jazdy bolidem mają do czynienia z przeciążeniami poziomymi, które organizm znosi nieco lepiej niż przeciążenia pionowe. Ale na torze wyścigowym wystąpić może sytuacja, która raczej nie zdarzy się w powietrzu, a która stanowi dla kierowcy śmiertelne zagrożenie. Nagłe hamowanie, bo o nim mowa - mające miejsce najczęściej podczas zderzenia z barierą lub innym bolidem - oznacza wytracenie prędkości z ponad 200 km/h do 0 w ułamku sekundy. W tym momencie przeciążenia potrafią przekroczyć nawet 100g.
W badaniach post mortem ustalono, że przeciętny człowiek nie przeżyje przeciążenia 28g trwającego ponad jedną setną sekundy. Jednak doświadczenia z torów F1 pokazują, że kierowcy nie podlegają tej regule. Gdy w czerwcu 2007 roku, podczas Grand Prix Kanady, bolid Roberta Kubicy roztrzaskał się przy prędkości 220 km/h, kibice na całym świecie wstrzymali oddech. Szczytowe przeciążenie zarejestrowane przez urządzenie ADR (Accident Data Recovery - rodzaj czarnej skrzynki) wynosiło aż 75g. Teoretycznie Kubica nie powinien przeżyć, tymczasem wyszedł z tego wypadku bez większych obrażeń. Niekwestionowany rekord ustanowił jednak w 1977 roku inny kierowca F1 - David Purley, który podczas wypadku w kwalifikacjach Grand Prix Wielkiej Brytanii przeżył hamowanie ze 173 km/h do 0 na odcinku 66 cm. Odpowiada to przeciążeniu 179,8 g. Wypadek ten zakończył się złamaniami nogi, miednicy i żebra, jednak po rekonwalescencji Purley wrócił do wyścigów.
20 metrów na mrugnięcie
Jadąc z prędkością 300 km/h, kierowca F1 w ciągu jednej sekundy pokonuje dystans ponad 83 metrów. Podczas trwającego około 0,25 sekundy szybkiego mrugnięcia oczami bolid przemieszcza się o 20 metrów. Przy takiej prędkości kluczowa jest szybkość percepcji wzrokowej.
Przetwarzanie informacji wzrokowej rozpoczyna się w momencie, gdy sygnał świetlny dotrze do siatkówki. W ciągu pierwszych milisekund (1 ms = 0,001 sekundy) ponad 130 milionów fotoreceptorów, w chemicznym procesie transdukcji sygnału przekształca światło w impulsy elektryczne, które za pomocą 1.200.000 aksonów składających się na nerw wzrokowy przekazywane są do skrzyżowania wzrokowego, by następnie rozejść się w różne miejsca.
Jednym z nich jest ciało kolankowate boczne - pierwszy na tej drodze, złożony z 1.500.000 neuronów &quot;superkomputer&quot;. Tu informacja zostaje opracowana i po przetworzeniu dociera między innymi do kory wzrokowej (mieszczącej się w płacie potylicznym), gdzie następuje jej integracja. Teraz informacja rozdzielana jest na dwa szlaki. Pierwszy z nich, nazywany grzbietowym (biegnie w kierunku płata ciemieniowego), odpowiada za przetwarzanie danych o ruchu. Drugi - brzuszny (biegnący w kierunku płatów skroniowych) - analizuje cechy widzianych obiektów.
Dopiero w tej chwili &quot;oglądane&quot; obiekty zostały &quot;zauważone&quot;. Minęło właśnie 120 milisekund od momentu, kiedy sygnał świetlny dotarł do siatkówki. W tym czasie bolid przejechał 10 metrów, a sytuacja na torze mogła się diametralnie zmienić. Tymczasem to dopiero początek. Zanim kierowca będzie w stanie uświadomić sobie, co zobaczył, minie jeszcze 180 milisekund, bolid przemieści się o kolejne 15 metrów, ale droga do reakcji na bodźce będzie wciąż jeszcze daleka.
Dodatkowo sprawę komplikuje fakt, iż ludzkie oko potrafi widzieć ostro jedynie niewielki obszar - 1 procent całego obrazu rozciągającego się wokół. Aby dokładnie zobaczyć wszystko, należałoby wykonać około 100 szczegółowo zaplanowanych ruchów oka. Czasem rzeczywiście ruchy te są planowane, jednak zazwyczaj wykonujemy je automatycznie. W ciągu sekundy ludzkie oko wykonuje od 20 do 70 mikroruchów, nazywanych sakadami. Steruje nimi wzgórek czworaczy, do którego sygnał z siatkówki dociera po kilkudziesięciu milisekundach. Przy każdym kolejnym ruchu proces przetwarzania informacji wzrokowej rozpoczyna się od nowa...
Badania kierowców wykazują, że w 90 procentach czas reakcji na zagrożenie drogowe mieści się w przedziale od 0,3 do 1,7 sekundy. Jeśli przyjmiemy, że auto mknie z szybkością 300 kilometrów na godzinę, to od momentu, kiedy kierowca skierował wzrok na dany obiekt do podjęcia reakcji, pokonuje ono od 25 do 141 metrów (czas reakcji maszyny - np. droga hamowania - nie jest w tym wyliczeniu brany pod uwagę).
Z czego wynika rozbieżność? Powoduje ją wiele czynników, z których najważniejsze to: poziom automatyzacji reakcji i koncentracja uwagi. Jeśli kierowca spotyka się z nową, niespodziewaną dla niego sytuacją, zanim zareaguje, musi uświadomić sobie, co widzi. Mózg potrzebuje na to około 0,3 s. Następnie w płatach czołowych analizowane są możliwości reakcji i wybierana jedna. W dalszej kolejności kora sensomotoryczna planuje ruch i wysyła odpowiednie impulsy do rdzenia kręgowego. Z odprowadzeń w poszczególnych kręgach wędrują one motoneuronami do włókien mięśniowych, które odpowiedzialne są za konkretną reakcję ruchową. Cały proces zajmuje około 1 sekundy - przy założeniu, że widoczność jest dobra, kierowca wypoczęty, a jego uwaga nie jest zaabsorbowana czymś innym (np. dumaniem na temat jadącego z tyłu samochodu). Jeśli kierowca nie jest skoncentrowany tylko i wyłącznie na jeździe, czas ten wydłuża się o około 0,6-0,7 s. Czasy reakcji profesjonalistów są oczywiście znacznie krótsze - nie przekraczają 200 milisekund. Jak to możliwe?
Automatyzacja zamiast świadomości
Niemal każdy, kto uczył się jeździć samochodem pamięta, jak trudne wydawało mu się to początkowo. Trzeba myśleć o wciśnięciu sprzęgła, zmianie biegu, delikatnie dodać gazu, powoli puścić sprzęgło, kontrolować obraz w lusterkach... Nie ma szans, by podczas pierwszych lekcji pozwolić sobie w czasie jazdy na swobodne rozmowy z instruktorem. Jednak bardzo szybko poszczególne sekwencje ruchów stają się naturalne. Jest to klasyczny przykład automatyzacji w procesie uczenia. Na poziomie psychologicznym opisuje się go jako cztery etapy:
1. nieświadomej niekompetencji (nigdy nie próbowaliśmy prowadzić pojazdu i dziesiątki składowych problemów pozostają dla nas kompletnie niedostrzegalne),
2. świadomej niekompetencji (wiemy już, że nie znamy schematu działania, a każda reakcja wymaga głębokiej analizy spektrum możliwości),
3. świadomej kompetencji (doskonale znamy już schematy reakcji, musimy tylko pamiętać o kluczowych elementach),
4. nieświadomej kompetencji (reakcje stały się dla nas tak naturalne, że nie musimy w ogóle o nich myśleć - co więcej, opisanie schematu krok po kroku nastręcza nie lada trudności).
Jeśli spojrzymy na sprawę w aspekcie neuronalnym, to okazuje się, że przejście z etapu pierwszego do drugiego odzwierciedla się w większym zaangażowaniu płatów czołowych. Badania z wykorzystaniem funkcjonalnego rezonansu magnetycznego wykazują, że podczas rozwiązywania nowych problemów, wzrasta aktywność kory czołowej oraz przedniego zakrętu obręczy. Elektryczny ślad tego, rejestrowany za pomocą elektroencefalografu (EEG), charakteryzuje się coraz większą obecnością szybkich fal o małej amplitudzie - fal beta i gamma. W etapie trzecim aktywność ta nieco maleje. Wnioskowanie zastępuje pamięć - umiejętność już przecież posiedliśmy, musimy tylko przypomnieć sobie, jak się daną czynność wykonuje. Słabnie zaangażowanie zakrętu obręczy, natomiast wzrasta rola hipokampa. W sygnale EEG rejestrowanym z płatów czołowych pojawia się coraz więcej wolnych fal theta, które są nośnikiem informacji pomiędzy tymi płatami a hipokampem. Aktywność ta jest już niemal niezauważalna w etapie czwartym. Skomplikowany na początku program kolejnych czynności został zautomatyzowany i zapisany w pamięci proceduralnej jako sekwencja prostych ruchów. Jego wykonanie jest od teraz traktowane przez mózg niczym odruchowa odpowiedź na bodziec, a jej nadzorowaniem zajmują się powstałe w drodze uczenia sieci neuronowe. Zwalniają się zasoby mózgu, które można wykorzystać do bardziej złożonych obliczeń - np. przewidywania ruchu.
Gdy kierowca mknie z prędkością 300 km/h, informacje wzrokowe, jakie otrzymuje mózg, są w momencie ich przetwarzania delikatnie mówiąc, &quot;lekko nieaktualne&quot;. Bazując tylko na nich, kierowca rozbiłby się na pierwszym zakręcie. Kluczową rolę odgrywa zatem umiejętność przewidywania zdarzeń - szczególnie trajektorii ruchu obiektów - na podstawie posiadanych informacji. Brzmi to skomplikowanie, jednak ten problem znamy dobrze z codziennego doświadczenia. W otaczającym nas świecie większość istotnych dla człowieka obiektów porusza się w sposób nieprzypadkowy, wynikający z praw fizyki.
Jeśli ktoś rzuca nam piłkę, nie czekamy, aż znajdzie się ona tuż przy nas, by zareagować. Widząc, jak ktoś ją rzuca, mózg szacuje trajektorię jej lotu oraz prędkość, przygotowując cały organizm na odpowiednią reakcję. Obserwując małe dzieci, dość łatwo można zauważyć, że wykonują ruch chwytny zbyt późno lub za wcześnie - szlak grzbietowy ich kory wzrokowej oraz kora sensomotoryczna nie są jeszcze odpowiednio wytrenowane. Doświadczeni sportowcy są natomiast w stanie bardzo dokładnie oszacować parametry ruchu piłki już na podstawie informacji o zachowaniu osoby, która piłkę tę niebawem wprawi w ruch (dobrym przykładem jest bramkarz broniący rzuty karne).
Identycznie jest w przypadku kierowców wyścigowych. W miarę treningów ich mózgi zaczynają tworzyć coraz więcej coraz bardziej złożonych i lepiej zautomatyzowanych schematów wydarzeń. Sytuacje wchodzenia w zakręt, wychodzenia z niego, hamowania i przyspieszania z uwzględnieniem trudności wynikających z przeciążeń przestają wymagać świadomej kontroli. Ich neuronalne reprezentacje stają się bardziej rozbudowane i trwałe. Z poszczególnych cegiełek mózg kierowcy F1 zaczyna składać całe wzorce, doprowadzając do tego, że jest w stanie odtworzyć w najmniejszych detalach przejazd danym torem wyścigowym.
Brytyjski dziennikarz sportowy Christopher Hilton przeprowadził wywiady z 24 kierowcami Formuły 1, pytając o najróżniejsze aspekty ich życia zawodowego. Wielu z nich wspominało o programie treningów mentalnych. Otóż &quot;uczą się&quot; oni torów, wyobrażając sobie jazdę nimi. Wyobrażenia te są na tyle realistyczne, że gdy mierzy się im czas wykonywanego w umyśle przejazdu, różni się on od uzyskiwanego na treningu jedynie w dziesiątych częściach sekundy. Wyniki niektórych kierowców zadziwiają jeszcze bardziej. Trzykrotny mistrz świata Ayrton Senna (zginął w 1994 roku podczas Grand Prix San Marino) - wykonując 40 treningowych okrążeń, w 33 do 35 osiągał niemal identyczny czas! Dokładnie taką samą powtarzalność osiągał podczas treningów mentalnych, czym nieustanie zadziwiał swojego fizjologa. Zadziwiał, bo przeciętny człowiek traci dokładność orientacji czasowej po około 7 sekundach (włącz stoper i bez patrzenia na niego zatrzymaj, gdy uznasz, że minęła minuta).
W 2003 roku naukowcy z Uniwersytetu w Tybindze zbadali za pomocą magnetoencefalografii pracę mózgu skrzypków, profesjonalnych oraz amatorów. Porównano aktywność poszczególnych obszarów kory mózgowej w warunkach, kiedy badani wyobrażali sobie, że grają 16 pierwszych taktów Koncertu G-dur Mozarta oraz podczas rzeczywistego wykonania utworu. Okazało się, że profesjonaliści podczas gry na instrumencie mają bardziej zogniskowaną aktywność kory sensomotorycznej, odpowiadającej za ruchy palcami, oraz kory słuchowej.
Ponadto w przypadku profesjonalistów te obszary mózgu pracowały efektywniej, zużywając mniej tlenu i glukozy. Rezultat ten nie jest zaskakujący, ponieważ potwierdza dane zbierane w eksperymentach dotyczących uczenia się i automatyzacji różnych czynności. Zadziwia natomiast wynik porównań wyobrażonej gry na instrumencie. Tutaj profesjonaliści prezentowali wzorce bardzo podobne do obserwowanych podczas prawdziwego wykonywania utworu. W wyobrażenie zaangażowana była nie tylko kora sensomotoryczna, ale również słuchowa, czego nie zaobserwowano u amatorów, których wyobrażenie stanowiło jedynie odtwarzanie sekwencji ruchów palcami.
Prawdopodobnie w mózgu kierowcy F1 każdy z torów jest zapisany jako oddzielny utwór muzyczny. Na tym właśnie neuronalnym zapisie skupiają się zmysły oraz wynikające z nich ruchy ciała. Ten utrwalony wzorzec pozwala zwolnić świadomość z obowiązku kontroli nad stałymi elementami wyścigu. Złożone schematy przewidywania zdarzeń sprawiają, że czasy reakcji na typowe dla wyścigu bodźce skracają się poniżej 200 milisekund. To, co dla mózgu normalnego człowieka jest obciążeniem, u kierowcy F1 zaczyna być automatyzmem. Świadomość może zająć się czymś innym - np. przewidywaniem ruchów przeciwnika lub jeszcze większą koncentracją uwagi.
Czysty umysł

W 2003 roku, podczas Grand Prix San Marino, niespodziewanie zmarła matka Michaela i Ralfa Schumacherów, asów F1. Bracia poprosili organizatorów o zwolnienie z obowiązku uczestniczenia w uroczystościach poprzedzających i kończących główny wyścig, jednak nie zrezygnowali z zawodów. Przywoływany już Christopher Hilton w książce Wewnątrz umysłu kierowcy F1 tak opisuje tamte zdarzenia:
Bracia zajmowali na starcie pierwszy szereg. Gdy zgasło czerwone światło, rozpoczęli pojedynek o prowadzenie. Michael wygrał. Ralf, równie opanowany jak starszy brat, zakończył wyścig na czwartej pozycji. Po wyścigu Michael odprowadził samochód na zamknięty parking i samotnie siedział w kokpicie przez długą chwilę. Mowa jego ciała wyraźnie wskazywała, że właśnie zmienił szufladki w swoim umyśle - tę najszybszego kierowcy, utrzymującego przez godzinę i 28 minut średnią prędkość 206 km/h, na tę pogrążonego w żalu syna.
http://www.youtube.com/watch?v=HdrxpcH2m30
&quot;Mentalne szufladki&quot; - jak nazywa je Hilton - nie są niczym wyjątkowym. Spektakularnym przykładem ich stosowania znów są piloci wojskowych samolotów... bezzałogowych. Otóż, współczesne siły lotnicze w coraz większym stopniu wykorzystują samoloty bezzałogowe. Maszyny takie, należące do US Air Force, uczestniczą w operacjach nad terytorium Afganistanu czy Iraku. W specjalnych centrach, rozmieszczonych na terytorium USA, za ich sterami zasiadają doświadczeni piloci. Mimo fizycznej nieobecności na polu walki, uczestniczą w niej słysząc i widząc, co dzieje się z ich towarzyszami, którzy są na miejscu. Dla przeciętnego człowieka takie doświadczenia byłyby traumatyczne. Jednak ci ludzie po pracy wracają do swoich domów i rodzin i normalnie funkcjonują. Odpowiedni trening oraz wpływ kontekstu pozwala im bez większego wysiłku zmienić szufladki.
Żaden człowiek nie zostaje kierowcą Formuły 1 z dnia na dzień. Dojrzewanie do tego zajmuje lata. Kubica rozpoczął przygodę z kartingiem jako 4,5-latek, Michael Schumacher w wieku 6 lat. Niemal wszyscy późniejsi kierowcy F1 mając 12-13 lat spędzali na torach kilka godzin dziennie. W bliskim, intymnym wręcz kontakcie z coraz szybszymi maszynami, ich mózgi nabywały kolejne umiejętności, kojarząc kontekst wyścigowego toru z koniecznością utrzymania jak najwyższej koncentracji, pozwalającej na szybkie reakcje.
W psychologii uwagę rozumie się jako mechanizm odpowiedzialny za selekcję informacji i zapobieganie negatywnym skutkom przeładowania systemu poznawczego nadmiarem danych. Oznacza to, że uwaga ukierunkowuje naszą percepcję (przewiduje, zgodnie z poznanymi przez mózg schematami, gdzie kierować wzrok, na czym skupić słuch, co poczuć), filtruje informacje wejściowe oraz wewnętrzne procesy psychiczne. Z neuronalnego punktu widzenia utrzymywanie uwagi na danym obiekcie oraz filtrowanie informacji są ściśle powiązane.
Badania na makakach wykazały, że sąsiadujące ze sobą neurony wzrokowej kory projekcyjnej oraz ciała kolankowatego bocznego stanowią swego rodzaju mapę pól recepcyjnych na siatkówce. Oznacza to, że światło padające na określony fragment siatkówki jest zawsze przetwarzane przez tę samą grupę neuronów. W serii eksperymentów z udziałem małp amerykańscy neurofizjologowie - McAdams i Maunsell - wykazali, że skierowanie uwagi wzrokowej na bodziec w danej części pola widzenia, zwiększało aktywność odpowiadających jej komórek o około 30 proc. w porównaniu do analogicznej sytuacji eksperymentalnej, której nie towarzyszyła uwaga.Dodatkowo, aktywność komórek sąsiednich była tłumiona.
Oznacza to, że informacje znajdujące się w centrum uwagi są reprezentowane w mózgu przez silniejszy sygnał niż pozostałe informacje, traktowane w tym przypadku jako szum. Prawdopodobnie ten właśnie proces wraz z uczeniem kontekstowym stanowi podstawę zjawiska &quot;mentalnych szufladek&quot;. Utrwalane przez całe życie praktyki kierowców F1 sprawiają, że już podczas zakładania kombinezonu i przygotowywania się do startu ich mózg zaczyna uczestniczyć w wyścigu. Tłumione jest wszystko, co niepotrzebne, by wzmocnić to, co pomoże przetrwać i zwyciężyć. Nie ma miejsca na myśli o rodzinie czy analizę niebezpieczeństwa - strach i inne emocje zostają zepchnięte do struktur podkorowych, by zbędnie nie absorbować świadomości. Ich motywujący potencjał jest wykorzystywany przez organizm niczym turbodoładowanie.
Mózg poza czasem
Emocje powodują pobudzenie fizjologiczne. Niektóre reakcje są łatwo zauważalne (pocenie dłoni, skurcz żołądka, suchość w ustach), inne niemal niewidoczne. Z punktu widzenia psychologii ewolucyjnej pobudzenie w sytuacji zagrożenia fizycznego przygotowuje organizm do reakcji obronnej lub ucieczki. Aby reakcje te były jak najbardziej efektywne, wątroba zaczyna wydzielać do krwi więcej paliwa - cukrów. Te muszą być szybko spalane, do czego potrzebny jest tlen - więcej tlenu. Przyspiesza więc oddech. Aktywności zbędne, takie jak np. trawienie, ulegają spowolnieniu, co umożliwia przepływ większej ilości krwi do mięśni - w celu lepszego ich zasilenia. Zmniejsza się wydzielanie śliny - woda jest teraz potrzebna do chłodzenia. Ciało zaczyna się pocić. Układ współczulny zaczyna wydzielać adrenalinę i noradrenalinę. Ich dopływ przyspiesza jeszcze pracę serca i podnosi ciśnienie krwi. Źrenice rozszerzają się, dopuszczając więcej światła (strach ma wielkie oczy).
W mózgu wykorzystaniem dodatkowego dopływu energii płynącej z ciała zawiaduje układ siatkowaty (tylna część podwzgórza, jądro środkowej części wzgórza oraz tylna część pnia mózgu). Układ ten jest swego rodzaju &quot;wzmacniaczem i rozdzielnikiem&quot; impulsów pobudzających, otrzymywanych ze wszystkich narządów sensorycznych - wzroku, słuchu, dotyku oraz prioproceptorów (receptorów bólowych). Pobudzenie to wzmacnia następnie aktywność kory mózgowej oraz szybkość działania układu ruchowego. Ponieważ drogi wychodzące z układu siatkowatego docierają do wszystkich zakątków kory, cały mózg zaczyna pracować na najwyższych obrotach. W moście i śródmózgowiu, znajdujących się w pobliżu tworu siatkowatego, biorą początek drogi noradrenergiczne, dopaminergiczne, serotoninergiczne i cholinergiczne, a gdy w tych ekstremalnych warunkach do pracy na najwyższych obrotach zostaną jeszcze zaprzęgnięte neuromodulatory, mózg potrafi zadziwiać...
Jednym z fenomenów opisywanych przez kierowców F1 jest doświadczenie wolniejszego upływu czasu podczas wyścigu. Trzykrotny mistrz świata F1 Jackie Stewart opisywał, jak widzi klatka po klatce, w zwolnionym tempie, zbliżający się zakręt. Ten fenomen pozostaje wciąż niezbadany przez naukowców. Jednak podobne doświadczenie jest udziałem wielu ludzi w sytuacjach niebezpieczeństwa, wiążącego się z ryzykiem utraty życia (np. podczas wypadku samochodowego). Organizm oraz mózg wykorzystują wtedy wszystkie swoje możliwości, by jak najskuteczniej poradzić sobie z sytuacją.
Niedzielne popołudniowe słońce zachodzi za blokami. Kończę spisywać oświadczenie i płacę mandat. Wracając do domu ze stłuczonym prawym reflektorem, staram się skupić na drodze. Ale temat kierowców F1 uparcie powraca. Analizując pracę ich mózgów, można się przekonać, że predyspozycje do zostania kierowcą wyścigowym ma większość ludzi. Że mamy &quot;w sobie&quot; umiejętności, które - po latach treningu - pozwoliłyby radzić sobie w naprawdę ekstremalnych warunkach! Ale prawie natychmiast w mojej głowie rodzą się kolejne pytania. Jakie czynniki psychologiczne, cechy temperamentu odpowiadają za upór i determinację, które pozwoliły na przejście dzisiejszym kierowcom morderczego wieloletniego treningu? Co sprawiło, że przez lata, także jako dzieci, czerpali oni przyjemność z treningów i wyścigów? Czym dla kierowców F1 jest ten sport? Ale to już pytania nie o mózg, a umysł...
Mateusz Gola jest psychologiem, neurokognitywistą, asystentem w Katedrze Psychofizjologii Procesów Poznawczych SWPS. Prowadzi badania dotyczące psychofizjologicznych mechanizmów uwagi, interesuje się neuronalnymi podstawami zaburzeń autoregulacji w różnych stanach psychopatologicznych oraz wykorzystaniem nowych technologii w psychoterapii i neurorehabilitacji.
** Proste i złożone typy reakcji
W psychologii eksperymentalnej rozróżniamy dwa podstawowe typy reakcji: proste i złożone. Grupa pierwsza, to z góry określone reakcje na znany wcześniej bodziec - np. naciśnięcie pedału gazu na zmianę światła. Reakcje te są z reguły szybkie (około 200 ms), a ich wyuczenie nie trwa długo - wystarczy kilka, kilkanaście powtórzeń.
Reakcje złożone są znacznie bardziej skomplikowane. Bodźce mogą być różne i wymagać odpowiedniej reakcji - np. na danym zakręcie wykonujemy jedną z kilkunastu/kilkudziesięciu sekwencji ruchów. Ze względu na złożoność zadania, czas reakcji oraz uczenia wzrasta. W miarę postępującej automatyzacji, reakcje złożone zaczynają być przez mózg traktowane jak reakcje proste. Mózg wykrywa wzorzec i z puli potencjalnych rozwiązań wybiera jedno. To umożliwia osiąganie krótkich czasów reakcji. Swój czas reakcji sprawdzić można tutaj
** Dlaczego na siebie wpadamy?
Mózg ludzki uczy się przewidywać trajektorie ruchu różnych obiektów i szybko opanowuje
takie czynności, jak chwytanie piłki czy unikanie ciosów. Problemy pojawiają się, gdy możliwych ruchów jest wiele i nie zależą one bezpośrednio od praw fizyki, ale od... woli. Z sytuacją taką mamy do czynienia na przykład wtedy, gdy mijamy na chodniku innych ludzi. Czasem zdarza się, że idąc wprost na kogoś planujemy wyminięcie go lewą stroną, w tym czasie człowiek z naprzeciwka planuje wyminięcie nas stroną prawą i w efekcie robiąc krok w bok, oboje znów znajdujemy się na kursie kolizyjnym. Opóźnienie związane z funkcjonowaniem mechanizmów percepcji i reakcji nierzadko sprawia, że chcąc wybrnąć z tej sytuacji, oboje robimy jeszcze jeden krok w przeciwną stronę i wciąż pozostajemy na tej samej linii. Z podobnym zjawiskiem mogliśmy mieć do czynienia, gdy w 2008 roku, podczas Grand Prix Kanady Louis Hamilton w kuriozalny sposób uderzył w bolid Kimiego Raikkonena. Ta kraksa dała pierwsze, i jak dotąd jedyne, zwycięstwo w wyścigu F1 Robertowi Kubicy.
http://supermozg.gazeta.pl/supermozg/1,91626,7090186,Wyscigi_poza_swiadomoscia.html
 
kozaosw 0

kozaosw

Użytkownik
Hazard internetowy nie jest w Polsce opodatkowany i - zdaniem ekspertów - budżet może na tym tracić rocznie nawet kilkaset milionów złotych. Według Witolda Lisickiego z Ministerstwa Finansów, jeszcze nie wiadomo, czy w projektowanej nowelizacji ustawy o grach i zakładach wzajemnych znajdą się zapisy dot. e-hazardu.

Przez internet można grać (choć jest to nielegalne w Polsce) m.in. w ruletkę, pokera, czy automaty. Polega to na tym, że gracz zakłada konto na stronie internetowej kasyna i wpłaca na nie pieniądze, za które gra. To co wygra, także jest przelewane na jego konto. Jeśli będzie chciał wypłacić pieniądze, może np. zwrócić się do internetowego kasyna o wydanie karty płatniczej.

Obecnie obowiązująca ustawa hazardowa nie obejmuje internetowego hazardu, który - zdaniem ekspertów - w ostatnich latach rozwija się w Polsce szybko.

Zdaniem Marcina Peterlika z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, przez ostatnie 7-8 lat nie znalazł się w Ministerstwie Finansów zespół kompetentnych urzędników, którzy doceniliby wagę problemu i potrafili przygotować odpowiednie rozwiązania instytucjonalne umożliwiające opodatkowanie hazardu w internecie. &quot;Wolę wierzyć w brak kompetencji niż w brak woli. (...) Raz na 2-3 lata temat wraca, a potem nagle znika. Zaniechania dotyczą wszystkich ekip rządzących w ciągu co najmniej ostatnich 8 lat&quot; - powiedział PAP.

Jak dodał, nie ma żadnych oficjalnych danych dot. przychodów z hazardu internetowego i &quot;dopóki nie zostanie on zalegalizowany, żadnych danych nie będzie&quot;.

Najbardziej rozrośniętym segmentem internetowego hazardu są zakłady bukmacherskie. &quot;Szacuje się, że nawet dwie trzecie rynku bukmacherskiego w Polsce przeniosło się do internetu, a budżet na samej internetowej +bukmacherce+ może tracić co najmniej 150 milionów złotych rocznie. A dochodzą jeszcze m.in. kasyna, poker&quot; - dodał Peterlik.

Zauważył, że nowa wersja projektu nowelizacji ustawy o grach i zakładach wzajemnych ma być gotowa w październiku, ale w tak krótkim czasie niemożliwe jest przygotowanie odpowiednich regulacji dla hazardu w internecie. &quot;Sytuacja więc pewnie pozostanie bez zmian. (...) W praktyce oznaczać to będzie rezygnację przez rząd z pieniędzy, które leżą na ulicy&quot; - dodał.

Witold Lisicki, rzecznik wiceministra finansów Jacka Kapicy powiedział PAP, że nie wie, czy w projektowanej nowelizacji znajdą się zapisy dot. e-hazardu. &quot;Według obecnie obowiązujących przepisów hazard internetowy w Polsce jest nielegalny, bo nie ma go w katalogu gier zawartych w ustawie. Jeśli ktoś chce prowadzić gry i zakłady wzajemne, to musi mieć zezwolenie, musi to robić we wskazanych punktach&quot; - powiedział. Zaznaczył przy tym, że granie w internecie - to wykroczenie zagrożone grzywną.

Nie muszą się jednak obawiać organizatorzy gier w sieci, jeśli zarejestrowali swoje strony internetowe za granicą - w krajach, w których e-hazard jest dozwolony. Jak wyjaśnił Lisicki, nie ma wówczas możliwości karania w Polsce za urządzanie hazardu.

Dodał, że nowelizacja ustawy o grach i zakładach wzajemnych była zaplanowana na dwa etapy. &quot;Pierwszy miał polegać na uporządkowaniu rynku, a następny miał dotyczyć m.in. e-hazardu. Takie były założenia&quot; - powiedział. Rozwiązania prawne dot. e-hazardu trzeba będzie notyfikować w Unii Europejskiej.

Według rzecznika, w Ministerstwie Finansów nie były robione analizy dotyczące potencjalnych przychodów budżetu, gdyby e-hazard był opodatkowany. &quot;Ze strony branży docierają w tej sprawie różne sygnały. Ja część tych rzeczy przyjmuję z przymrużeniem oka. Wszystko okaże się przy pracach nad projektem&quot; - powiedział PAP.

W połowie października minister w kancelarii premiera Michał Boni zapowiedział, że w przyszłej ustawie mają się znaleźć m.in. uregulowania dotyczące silniejszej kontroli nad automatami o niskich wygranych oraz przepisy dotyczące ścigania za nielegalny hazard internetowy.

Wydawca magazynu o hazardzie &quot;E-Play&quot; Iwo Bulski przyznał w rozmowie z PAP, że budżet państwa na braku opodatkowania e-hazardu może tracić rocznie kilkaset milionów złotych - nawet 700-800 mln zł. &quot;Kolejne rządy nie robią jednak nic, by zalegalizować ten biznes. Faktycznie e-hazard nie istnieje w świetle prawa, ale połowa zysku z hazardu w Polsce pochodzi właśnie z sieci. Co więcej, e-hazard staje się też coraz popularniejszy i jego zyski rosną&quot; - powiedział.

Jak dodał, w Polsce pierwsze serwisy internetowe umożliwiające grę na pieniądze pojawiły się na przełomie XX i XXI wieku. &quot;Obecnie mamy 20 mocnych graczy, którzy z zagranicy prowadzą serwisy w sieci po polsku. Serwery znajdują się za granicą i wszystkie te firmy działają w tych krajach całkowicie legalnie&quot; - wyjaśnił.

&quot;Na świecie państwa dążą do liberalizacji hazardu, bo czegoś, co jest w internecie, faktycznie nie da się zakazać. Politycy i urzędnicy powinni wziąć pod uwagę, że jest to duży rynek o dużej dochodowości i przy odpowiednich regulacjach prawnych zyskowny dla budżetu&quot; - podsumował.

Również b. prezes Totalizatora Sportowego Mirosław Roguski o zaniedbania dot. e-hazardu oskarża polityków. &quot;Są one winą kilku ekip rządzących. Ministerstwo Finansów deklarowało kilkakrotnie, że problem ten zostanie uregulowany w tak zwanym II etapie prac legislacyjnych. Nigdy nie określono, kiedy rozpocznie się ten proces. Dyskusja w tej sprawie toczy się kilka lat, a odpowiednie zapisy nie znalazły się w żadnej nowelizacji&quot; - powiedział PAP.

Źródło: PAP
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Zostawcie moją dychę w spokoju!

Pijmy wódę. Palmy papierochy i umierajmy. Bylebyśmy płacili do budżetu akcyzę. Ale gdy będziemy chcieli postawić dychę na wygraną Liverpoolu z Chelsea, rzucą się na nas &quot;internetowi dozorcy&quot; z rządu Tuska - pisze redaktor naczelny Sport.pl

Rząd polski chce mnie ścigać za to, że postawiłem 10 zł na wygraną Liverpoolu z Chelsea (i przegrałem). Będzie podglądał transakcje z mojego konta bankowego, blokował strony internetowe, z którymi chcę się łączyć.

W całej operacji &quot;walka z hazardem&quot; ogłoszonej we wtorek przez Donalda Tuska, najbardziej zaciekawiło mnie, jaka logika sprawiła, że premier, poruszony kontaktami swoich kolegów z różnymi &quot;Ryśkami od automatów&quot;, chce teraz walczyć z hazardem w internecie.

Co mają ludzie sponsorujący Real Madryt, Eurobasket w Polsce i ligę angielską do niejakiego Ryśka? Albo do dzieciaków tracących pieniądze w jednorękim bandycie przy osiedlowym sklepiku? Jak dało się ich wrzucić do jednego worka?

Wie to chyba tylko premier. E-hazard to w ogromnej większości po prostu zakłady bukmacherskie, obstawianie wyników meczów. W sieci można też oczywiście grać w pokera i inne gry na pieniądze.

Internetowi bukmacherzy to wielkie międzynarodowe firmy. Nie żadne &quot;szemrane środowiska&quot;, jak je przedstawia rząd, lecz oficjalni partnerzy i sponsorzy Realu Madryt, angielskiej Premier League, czy choćby ostatniego Eurobasketu w Polsce. Dochody od międzynarodowych firm bukmacherskich zasilają budżety największych klubów sportowych na całym świecie, także w Polsce. Bez tych pieniędzy, wiele nie będzie miało szans, by związać koniec z końcem.

Obstawiać mecze przez internet można właściwie, poza wyjątkami, w całej Europie.

Usuwanie jednorękich bandytów ma, według rządowego projektu, potrwać pięć lat. nie wiem dlaczego tak długo. Powinny zniknąć od razu. Bo jeszcze przez pięć lat nasze dzieciaki będą traciły swoje kieszonkowe, a państwo zbierze od tego po prostu wyższy podatek.

Tylko walka z zakładami bukmacherskimi w sieci zostanie podjęta od zaraz. Rząd skupi się na przepływach gotówki, wymyślaniu jak blokować strony internetowe, jak śledzić w sieci kto gra, a kto nie.

Pierwszym konkretnym efektem ujawnienia rozmów Rycha ze Zbychem dotyczących automatów, będzie ściganie mnie, i setek tysięcy takich jak ja, za chęć postawienia na Real w meczu z Barcą, albo Liverpool z Chelsea.

Co tam budowa autostrad, albo reforma KRUS. Wyśledźmy czy Gadziński postawił dychę na Radwańską w meczu z Sereną Williams, czy na Gołotę w walce z Adamkiem.

Zakłady bukmacherskie będą nadal legalne tylko w punktach bukmacherskich - &quot;kolekturach&quot; - prowadzonych przez kilka rodzimych firm. Kolektur są tysiące w polskich miastach. O przeniesieniu ich do &quot;ściśle kontrolowanych kasyn&quot; nikt nie mówi. Hazard pozostanie na naszych ulicach, ma tylko zniknąć z polskiego internetu, choć to właśnie w internecie łatwiej jest kontrolować nadużycia. By grać trzeba mieć kartę kredytową. Dzieciaki odpadają. Za to w tysiącach kolektur obstawiają dychę bez problemu...

Nawet tu zabrakło logiki. Bo walczymy z hazardem, ale jak widać nie dlatego, że jest zły, ale dlatego, że internetowy...

Nie jest tajemnicą, że w ostatnich miesiącach środowisko związane z tradycyjnymi, a nie internetowymi bukmacherami, mocno lobbowało, spotykając się także nieoficjalnie z dziennikarzami, za podjęciem walki z hazardem w internecie.

Jak widać po decyzji premiera - to lobby wygrywa na całej linii. A wszystkim, którzy stawiają pytania i okazują wątpliwości, albo tak jak ja - pukają się w czoło, doszukując się w całej operacji jakiegokolwiek sensu - premier i jego doradcy zarzucają, że są lobbystami.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Marcin Gadziński
2009-10-28, ostatnia aktualizacja 2009-10-28 15:01
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Przeciw klimatycznym zelotom

Nie kwestionuję zmian, jakie zachodzą w globalnym klimacie, i doceniam wagę argumentów za koniecznością ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Jeżeli jednak ci, którzy nawołują do walki z globalnym ociepleniem, się mylą, gigantyczne wysiłki i sięgające setek miliardów dolarów nakłady pójdą na marne

Może więc warto całą sprawę jeszcze raz przemyśleć, zamiast nawoływać do szybszego wyrzucania pieniędzy w błoto.

Konsensus, czyli my mamy rację

Hipoteza o globalnym ocieplaniu się klimatu na skutek działalności człowieka, przede wszystkim emisji gazów cieplarnianych, jest przez dużą część naukowców uznawana za prawdziwą. O groźbie, jaką niesie ze sobą globalne ocieplenie, mówią kolejne raporty Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC) - organizacji założonej przed 20 laty pod egidą ONZ. Raporty są szeroko komentowane i mają ogromny wpływ na opinię publiczną oraz na realną politykę. W roku 1997 kilkadziesiąt rządów podpisało protokół z Kioto, zobowiązując się do redukcji gazów cieplarnianych, przede wszystkim dwutlenku węgla (CO2).

Z konkluzjami IPCC nie zgadza się jednak wielu naukowców - klimatologów, meteorologów, fizyków, geografów, geologów - którzy twierdzą, że teza o postępującym ocieplaniu się klimatu jest słabo udowodniona i oparta na błędnych modelach komputerowych. Podkreślają, że IPCC pomija niewygodne dla siebie fakty, takie jak trwające przez dużą część XX w. ochładzanie się klimatu. W ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat klimat zmieniał się wielokrotnie. Czasami oznaczało to ocieplenie, czasami ochłodzenie. Zmiany nie wynikały z interwencji człowieka, lecz z naturalnych procesów - na przykład aktywności Słońca. Miały wprawdzie istotny wpływ na rozwój cywilizacji (był czas, gdy Sahara była zamieszkana przez ludy rolnicze, a Grenlandia była jeszcze w średniowieczu zieloną wyspą), lecz nie doprowadziły do zniszczenia ludzkości.

Nawet jeśli klimat rzeczywiście się ociepla, sceptycy podają w wątpliwość sensowność walki z tym zjawiskiem. Uważają, że niekoniecznie musi być to skutek działalności człowieka. A jeżeli nawet - czy wprowadzenie ograniczeń emisji CO2 w krajach rozwiniętych okaże się wystarczającym remedium? Czy narzucenie podobnych ograniczeń krajom biednym jest w ogóle możliwe i moralne? Czy nie doprowadziłoby do gospodarczej katastrofy?

&quot;Rozumiemy motywację tych, którzy chcą eliminować zagrożenia dla klimatu - piszą autorzy Deklaracji Lipskiej z 2005 r. - Sądzimy jednak, że redukcja emisji dwutlenku węgla zapisana w protokole z Kioto przez część tylko światowej wspólnoty jest pomysłem niebezpiecznie uproszczonym, całkowicie nieskutecznym i destrukcyjnym dla poziomu zatrudnienia i standardu życia&quot;.

Podobnie jak ogromna większość osób piszących o ociepleniu klimatu, nie jestem w stanie osądzić, jaka jest wartość naukowa dowodów przedstawianych w raportach IPCC, a jaka argumentów &quot;grupy lipskiej&quot;. Niepokoi mnie jednak fakt, że te ostatnie są przez &quot;konsensus w kwestii globalnego ocieplenia&quot; pomijane i lekceważone. W tym wypadku konsensus oznacza uznanie racji tylko jednej strony. W sporach naukowych podejście takie dziwi, choć jest normą w sporach ideologicznych.

Nowa religia

Idea walki z globalnym ociepleniem coraz bardziej przypomina religię w jej gorącej fazie prozelityzmu. &quot;Wyznawcy&quot; uważają &quot;niewiernych&quot; nie tylko za osoby błądzące, ale przede wszystkim stojące na niższym poziomie moralnym. Nie ma mowy o rzeczowej dyskusji.

Religie dlatego odnosiły sukces, że zaspokajały potrzeby wyznawców. Nie inaczej jest z religią globalnego ocieplenia. Jak Apokalipsa świętego Jana przepowiada kataklizmy: zalanie miast przybrzeżnych w Ameryce i Europie, głód spowodowany wyjałowieniem rolniczych terenów, wyginięcie wielu gatunków, niszczące huragany. Daje też nadzieję zbawienia tym, którzy uwierzą, zastosują się do wskazań nowego Kościoła i zaczną walczyć z globalnym ociepleniem. W średniowieczu żyjące na krawędzi biologicznej egzystencji społeczeństwa budowały wspaniałe katedry, by w ten sposób zapewnić miejsce w raju. Budowa pochłaniała szczupłe środki, ale przecież zbawienie nie ma ceny. Nie inaczej jest dziś, gdy znacznie bogatsze narody dla zbawienia gotowe są przeznaczać setki miliardów dolarów i euro na walkę z emisją CO2.

Skuteczne religie miały jeszcze jeden magnes - części swych wyznawców zapewniały awans społeczny i materialny, a najwybitniejszym specjalne honory. Sceptycy kwestionujący zjawisko ocieplania się klimatu pod wpływem emisji gazów nie mogą liczyć na hojny sponsoring dla swych wydawnictw, na konferencje w atrakcyjnym miejscach świata, na udział w filmach, które z góry mają zapewnionego Oscara, na Pokojową Nagrodę Nobla. Takie zaszczyty stały się udziałem Ala Gore&#39;a, który w 2007 r. dostał Nobla wspólnie z IPCC &quot;za wysiłki na rzecz budowy i upowszechniania wiedzy na temat zmian klimatu wynikających z działań człowieka i za stworzenie podstaw dla środków, które są niezbędne do walki z takimi zmianami&quot;. Czyli za szerzenie religii globalnego ocieplenia.

Przecież Gore - z wykształcenia politolog - nie ma kompetencji, by ocenić argumenty za ocieplaniem się klimatu i przeciw niemu. Jeden semestr wykładów z klimatologii na Harvardzie to mimo wszystko za mało. W swej najsłynniejszej książce &quot;Earth in the Balance&quot; napisał, że w Polsce w niektórych regionach zanieczyszczenie powietrza jest tak ogromne, że dzieci trzeba regularnie zwozić pod ziemię, by mogły odetchnąć niezanieczyszczonym powietrzem. Zapewne ktoś mu pokazał tężnie w Wieliczce, tyle że Gore nie do końca zrozumiał, o co chodzi. Nawet zwolennicy tezy o globalnym ociepleniu przyznają, że podobnych bzdur jest w książce Gore&#39;a cała masa. Mamy tu kolejną analogię do działalności &quot;ojców Kościoła&quot;, którzy przepisując i tłumacząc święte księgi, popełniali błędy, które następnie stawały się częścią ortodoksji.

Potężne interesy

Kosztująca ogromne pieniądze walka z ocieplaniem się klimatu musi oznaczać gwałtowne przesunięcie strumienia bogactwa. Ktoś będzie beneficjentem tej operacji, a ktoś straci. Stracą, co zrozumiałe, właściciele kopalń węgla - surowca oskarżanego o największe emisje CO2, a także innych szkodliwych gazów. Być może stracą także producenci ropy naftowej i gazu. Wprawdzie energia z tych surowców jest nieco czystsza, ale spalanie zawsze prowadzi do powstania dwutlenku węgla. Jeśli cały świat weźmie się do redukcji emisji, spadnie popyt na wszystkie paliwa leżące w ziemi.

To jednak dopiero wierzchołek góry lodowej. Wymuszona regulacjami redukcja emisji CO2 oznaczałaby konieczność przestawienia się gospodarki polskiej - ale także ukraińskiej, rosyjskiej, amerykańskiej, australijskiej, nie mówiąc już o chińskiej, indyjskiej czy brazylijskiej - na technologie wielokrotnie droższe. Mówi się na przykład o elektrowniach węglowych zaopatrzonych w systemy przechwytywania CO2, przesyłania ich rurociągami i magazynowania, być może w dawnych kopalniach. Takie ciągi technologiczne są na razie w fazie projektowania i nie wiadomo, ile będą kosztowały. Nie wiadomo też, czy rzeczywiście doprowadzą do ograniczenia emisji szkodliwych gazów, czy nie dojdzie do jakichś niekontrolowanych reakcji magazynowanego pod ziemią gazu ze skałami. Dziś nikt nie może wykluczyć, że pieniądze wydane na system przechwytywania dwutlenku węgla zostaną stracone. A chodzi o duże kwoty.

Być może najprościej będzie zamknąć elektrownie węglowe. A skąd będziemy czerpać energię? Pewnie kupimy ją od krajów, które produkują ją, emitując mniej CO2 - od Niemiec, może od Szwecji. Tak czy inaczej - my stracimy, ktoś inny zyska.

Narzucenie ograniczeń doprowadzi do zahamowania przemysłu energochłonnego. Tak się pechowo składa, że to duża część polskiego przemysłu.

Ktoś jednak na tych zmianach zyska. Na przykład kraje mające rozwiniętą energetykę jądrową. Chyba że wyznawcy globalnego ocieplenia likwidację elektrowni jądrowych uznają za część ortodoksji. Zyskają firmy produkujące ciągi technologiczne do wyłapywania CO2, kraje postindustrialne, żyjące niemal wyłącznie z usług.

Polska gospodarka straci na pewno, i to niezależnie od obecnych ustaleń na konferencji międzyrządowej Unii Europejskiej. W naszym interesie jest blokowanie klimatycznych zelotów, obniżanie nadmiernie ambitnych planów Europy i świata redukcji CO2.

To wcale nie znaczy, że powinniśmy lekceważyć zagrożenia ekologiczne. Ale zacznijmy od spraw prostszych i bardziej realnych niż redukcja dwutlenku węgla. Naszym partnerom w Unii powinniśmy tłumaczyć, że zbyt ambitne pomysły doprowadzą biedniejsze kraje Europy Środkowej (nie mówiąc już o Trzecim Świecie) do gospodarczej zapaści, której koszty tak czy inaczej spadną także na bogatych wyznawców religii globalnego ocieplenia.

autor: Witold Gadomski / GW

http://wyborcza.pl/1,75515,7209431,Przeciw_klimatycznym_zelotom.html


p.s.
polecam również oglądnąć film http://www.filmweb.pl/f464967/Globalne+ocieplenie+-+wielkie+oszustwo,2007
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
GRYPA LIKOTA

Ma rację poseł Palikot, kiedy mówi, że nagonka na szczepienia przeciwko grypie to jeden wielki przekręt i skok na kasę. Oczywiście o wiele skuteczniejszym lekiem jest małpka koniaczku i witamina D. Szczere i jasne przesłanie specjalisty od lateksu ma - jak zawsze - nie tyle cię oświecić, co przesłonić. Co? Kogo? Oczywiście śmierdzącą stocznię, jednorękich bandytów, tarzanie Kamińskiego za dobrze zrobione podsłuchy i - najważniejsze - zrozpaczonego Chleboszczaka rzuconego na pożarcie, który całkiem niedwuznacznie paple w gazetach, że jak go spiszą na straty i odetną od lodów, to sam w zalewie Czorsztyńskim tonął nie będzie. Weźmie ze sobą kolegów od hazardu na przykład...

Wróćmy do grypy oraz tego, czego na pierwszy rzut oka nie widać, choć wielkie i stare jak dinozaur. Dla urozmaicenia narracji krótki film z łapania groźnego przestępcy. Czas: sierpień 2009, miejsce: parking pod Los Angeles.

http://www.youtube.com/watch?v=on82ga_NUhY&amp;amp;feature=player_embedded

Dzielni agencji SWAT (antyterroryści) po zagonieniu ofiary na parking i obstawieniu samochodami (w tym opancerzony Humvee) gazują dwukrotnie gazem pieprzowym, a następnie taserują pasażera czerwonego VW beetle, wszystko zdalnie, przy użyciu policyjnego robota. Po co te ceregiele? Nie mogli normalnie wyciągnąć faceta za fraki przy autostradzie, rozpłaszczyć na masce i skuć jak należy? Co to, superman jakiś, odporny na kule, ten vw-zabawka to kurde z tytanu? Nic takiego. SWAT bał się go dotknąć, dosłownie. Dlaczego, zadżumiony był? Bingo!

Niepozorny pasażer czerwonego autka to Józef Mosze, bakteriolog z podwójnym obywatelstwem, pracujący dla Mossadu (stąd odporność na gaz, podziwiam wytrzymałość gościa). Jechał właśnie do konsulatu Izraela, pewnie z jakimiś ważnymi sprawami. W przeddzień zadzwonił do programu radiowego prowadzonego przez dr True Otta, w którym rozmawiano na temat pandemii świńskiej grypy. Powiedział na antenie, że w laboratoriach Baxter na Ukrainie produkowane są śmiercionośne zarazki grypy, będącej mutacjami genetycznymi, w szczepionkach antygrypowych, które posłużą do wywołania pandemii.

Mosze chyba wiedział co mówi, bo na Ukrainie właśnie szaleje grypa, która w ciągu tylko ostatniej doby pochłonęła kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych. Co ciekawe, według miejscowych źródeł nie jest to żadna grypa świńska, ale ciężkie wirusowe zapalenie płuc, którego objawy jako żywo przypominają słynną hiszpankę z 1918 r. To nie koniec dziwnych zbiegów okoliczności. Tak się składa, że w tym tygodniu urzędujacy prezydent Ukrainy Juszczenko zapowiedział, że prawdopodobnie trzeba będzie w związku z epidemią ogłosić stan wyjątkowy, który zresztą na terytorium kilku obwodów już obowiązuje. Juszczenko cieszy się kilkuprocentowym poparciem i styczniowe wybory bardzo mu są nie na rękę. W trakcie stanu wyjątkowego dekretami rządzi się łatwiej.

Skąd u licha agent Mossadu przewidział jesienne wypadki w kącie Europy? Ano z prostego przypadku, dzięki któremu podobno poprzednim pracodawcą Juszczenki był koncern Baxter, więc na Ukrainie cieszy się dziś sporą swobodą. Prawdopodobnie był też sponsorem jakże udanej, pomarańczowej kampanii prezydenckiej.

Zbiegów okoliczności to nie koniec. Otóż miesiąc po opatentowaniu przez Baxtera szczepionki na rekombinowane szczepy grypy A H5, do których należy obecna świńska grypa, a także poprzednie odsłony grypy ptasiej itp. niespodziewana, ale zapowiadana epidemia świńskiej grypy w kwietniu tego roku rzeczywiście się pojawiła. Wszystkie szczepionki przeciwko tej grypie objęte są patentem Baxtera, a produkowane przez światowe koncerny pod różnymi nazwami szczepionki wychodzą na bazie materiałów i licencji firmy Baxter.

W związku z tym, że wybuch epidemii jest - jak zawsze - bardzo groźny, WHO oraz FDA zgodziły się w drodze wyjątku udzielić producentom szczepionek przeciwko grypie świńskiej immunitetu na odpowiedzialność cywilną. Masowe szczepienia przeciwko grypie, do których zachęca WHO, a ostatnio nawet próbuje miejscami wprowadzać stan wyjątkowy, aby je skutecznie przeprowadzić, po raz pierwszy w historii są całkowicie dowolne. Producenci szczepionek mogą ci wstrzyknąć dowolne g.... dożylnie i nie ponoszą z tego tytułu żadnej odpowiedzialności. Kto tak zdecydował? W imieniu postępowej ludzkości Światowa Organizacja Zdrowia.

Zbiegów okoliczności nie koniec. Popularne szczepionki na grypę, produkowane m.in. przez Novartis, a zakontraktowane przez rządy wielu krajów, zawierają toksyczny konserwant na bazie rtęci (tak jest, rtęci, powodującej u dzieci zaburzenia rozwoju, m.in. autyzm i chorobę Downa) oraz wzmacniacze reakcji tzw. adjuvanty, wodną zawiesinę olejową, która ma udokumentowane działanie autoimmunologiczne, prowadzące do ciężkich i przewlekłych chorób układu nerwowego. Szczepionki z adjuvantami, powodujące tysiące ofiar z objawami tzw. syndromu wojny w zatoce, podano amerykańskim żołnierzom, jako świnkom morskim w warunkach polowych. Dostawca: Baxter.

To jeszcze nie koniec. Oprócz ewidentnie szkodliwych dla zdrowia (ale za które producent nie odpowiada) adjuvantów, zalecane szczepionki przeciwko świńskiej grypie zawierają żywe, rozcieńczone kultury wirusa. Według wielu naukowych źródeł, taki skład szczepionki zamiast budować ochronę przed zakażeniem, może być de facto sposobem rozprzestrzeniania zarazy. Wystarczy, że system odpornościowy nie zadziała właściwie. Jak by nie było, producent za skutki nie odpowiada. Jest taka nagła epidemia, że właściwie można wstrzyknąć sobie colowiek, np. wywar z maku.

Ciąg przypadków wokół zakaźnych chorób jest właściwie nieskończony. W ramach ostatnich badań nowych możliwości rozwoju groźnych mutacji genetycznych znanych wirusów, prowadzonych przez Center for Disease Control w Atlancie, zsekwencjonowano genom grypy hiszpanki z roku 1918, m.in. dzięki próbkom tkanki pobranej z zamarzłej w lodzie eskimoskiej ofiary. Odkryto dwa kluczowe geny, powodujące, że łagodne dotychczas patogeny stają się śmiertelne. Czy dziwi kogokolwiek, że czołowymi naukowcami zespołu byli ludzie Baxtera? W końcu niedługo potem dostali patent na jedyny skuteczny lek na nową pandemię, która jakby właśnie wybuchała. Specjaliści twierdzą, że ofiary śmiertelne obecnej epidemii chorują nie na świńską grypę, nie na ptasią, ani żadną inną dotychczasową, tylko na nową rekombinowaną odmianę grypy H5, krzyżówkę hiszpanki, grypy ptasiej i świńskiej, czyli kombinację, która mogła powstać tylko w laboratorium.

Z historycznych zbiegów okoliczności warto wspomnieć o epidemii HIV, która pojawiła się w Afryce dokładnie według rozkładu szczepień, zatwierdzonego przez WHO w akcji walki z ospą w latach &#39;70. Nie musisz zgadywać dostawców szczepionki.

Na koniec z bardzo dawnych przypadków, których więcej znajdziesz w publikowanym poniżej artykule dr Otta, warto wspomnieć, że prekursorem giganta farmaceutycznego, którego szczepionki próbują ci teraz na siłę wcisnąć pod groźbą dożylnie, jest stary, poczciwy IG Farben, organizator obozów koncentracyjnych i doświadczeń dr Mengele, który notabene pracował dla nich jeszcze po wojnie.

Naturalnie to wszystko zbiegi okoliczności i przypadkowe pomyłki, jak to, że maju tego roku wadliwie opakowana przesyłka z próbkami szczepionki Baxtera eksplodowała w pociągu w wyniku czego czescy celnicy poddali je badaniom. Wynik: zwierzęta testowe zdechły. Patentowane szczepionki przeciwko grypie zawierały śmiercionośny i zjadliwy szczep nowego wirusa, jego nową rekombinowaną wersję. Naturalnie dziennikarka Jane Burgermeister, prowadząca dziennikarskie śledztwo w tej sprawie jest według gazet &quot;nawiedzona&quot;. Niestety innego zdania jest prokuratura w Wiedniu, oskarżająca WHO, Baxtera, CDC i kilka innych instytucji światowych o zmowę przy usiłowaniu ludobójstwa.

Autor poniższego artykułu, dr True Ott, jest tym, do którego dzwonił kierowca czerwonego VW w przeddzień gazowego ataku. Notabene zaraz po brawurowym zatrzymaniu został przekazany Izraelczykom i od tej chwili słuch po nim zaginął...

http://www.docstoc.com/docs/15227591/Swine_flu_pandemic_TrueOtt


za zezowatym zorro
 
snoopdogg 369

snoopdogg

Forum VIP


coś więcej o grypie, proszę uważnie obejrzeć. Jest coś na rzeczy. Czy zdecydujecie się na szczepionkę? Ja do końca nie jestem przekonany. Wolne brać czosnek, cynk na odporność organizmu niż mieszać się w to całe g....
 
patryk1708 6

patryk1708

Użytkownik
Wisła Kraków pisze list do premiera Tuska

Donald Tusk zapowiedział walkę z hazardem w tym zakaz lub ograniczenia w działaniu internetowych bukmacherów. Wiele takich firm jest sponsorami klubów polskiej ekstraklasy, w tym Wisły Kraków. Władze Białej Gwiazdy w związku z tym napisały list do premiera.

Wisła Kraków wyraża swoje zaniepokojenie zapisami, jakie mają pojawić się w nowej ustawie o grach hazardowych. Przyjęcie proponowanych przepisów spowoduje, że klub straci sponsora strategicznego, co dla Wisły Kraków oznaczałoby stratę około 5 milionów złotych. Straci nie tylko nasz klub – wiele klubów, związków sportowych, a także najważniejsze imprezy sportowe w Polsce sponsorowane są przez firmy oferujące zakłady sportowe w internecie. Rocznie przeznaczają one blisko 50 milionów złotych na szeroko pojęty sport.

Ustawa, która ma na celu ograniczenie hazardu w Polsce, jest słuszna, ale nie powinna być ona skonstruowana w ten sposób, aby najwięcej na jej wprowadzeniu traciły organizacje sportowe. W czasie kryzysu ograniczanie możliwości klubów i związków sportowych do pozyskiwania tego rodzaju sponsorów będzie dla nich bardzo dotkliwe. Znalezienie w szybkim czasie nowych sponsorów, którzy będą w stanie przeznaczyć na sport podobną sumę pieniędzy, jak wspomniane 50 milionów złotych, będzie praktycznie niemożliwe. Spowoduje to pogłębienie się dysproporcji pomiędzy klubami polskimi a zachodnimi. Dodajmy, że na zachodzie sponsorowanie drużyn przez firmy oferujące zakłady sportowe w internecie jest dozwolone, a z pomocy tego rodzaju firm korzystają największe kluby świata jak Real Madryt czy AC Milan.

Nie może być tak, że w ramach walki z tak zwanymi „jednorękimi bandytami” ogranicza się możliwość sponsorowania organizacji sportowych. Tego typu działanie spowoduje ogromne problemy dla wielu drużyn, w tym dla Wisły Kraków.

Apelujemy więc o wprowadzenie tego typu zapisów do ustawy o grach hazardowych, aby nadal możliwe było sponsorowanie organizacji sportowych przez firmy oferujące zakłady sportowe w internecie. Bez tego nie będzie sukcesów Wisły Kraków na arenie międzynarodowej, nie będzie wielu imprez sportowych w naszym kraju, a niektóre kluby po prostu przestaną istnieć.


autor: Łukasz Czechowski, źródło: SportoweFakty.pl, Wisla.Krakow.pl
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Wywiad z Kazimierzem Trampiszem: lektura obowiązkowa

10 listopada 2009 - 18:56

Początkowo chcieliśmy przepisać najciekasze fragmenty tego wywiadu. Ale i tak musielibyśmy przepisać cały. Po pierwsze - tu wszystko jest, przynajmniej naszym zdaniem, ciekawe. A po drugie - to się po prostu bardzo miło czyta. Jeśli ktoś aż tak długich tekstów nie lubi - serdecznie mu współczujemy. I zachęcamy, by się jednak przełamał. Oto Kazimierz Trampisz i rozmowa z nim, która ukazała się na łamach &quot;Magazynu Futbol&quot;. Dedykujemy wszystkim dzisiejszym piłkarzom. Dla nich to powinna być lektura obowiązkowa...

- Podobno wciąż jest pan bardzo szybki.
- Jak idę przez park, to najżwawiej, wszystkich mijam! Nie wiem jeszcze jak długo to potrwa, ale inaczej nie umiem. Ręce, jak widzicie, mi się nie trzęsą, herbatę doniosłem do stolika bez problemu, w całości. Z boiska może mi został spryt (śmiech).

- Wie pan, że piłkarze dwudziestego pierwszego wieku nie poważają specjalnie osiągnięć tych co grali dawno, dawno temu.
- Od razu chce pan mnie sprowokować, co? No dobra. Żeby była jasność: ja tym obecnym piłkarzom nie żałuję. Niczego. Ani pieniędzy, przesadnych, obaj o tym wiemy. Ani popularności, bo i ja miał swoją. Jedyne czego im zazdroszczę, to butów. Piłek. Boisk. W moich czasach buty miały taki szpic, który przybijaliśmy młotkiem, żeby był płaski. Boiska były dziurawe, bez trawy. Piłki ze skóry namakały tak, że jak ja kropnął z dwudziestu metrów na błocie, jak przypieprzyłem, to bramkarz nawet nie zdążył wyciągnąć ręki. To jak teraz ja słyszę, że w piłkach są jakieś pęcherzyki gazowe… Daj pan mi dzisiaj taką piłkę, i żebym znów miał ze dwadzieścia lat. Daj mi pan zieloną murawę. Wie pan, że pierwsza trawiasta murawa była na Marymoncie? Wcale nie na Legii. Jak człowiek tam wyszedł, to chciał grać. Ja tam fruwał, jak w niebie.

- Wojna pokoleń trwa. Oni: wy graliście wolno, dużo miejsca było. Wy: oni nie umieją przyjąć, podać, prosto kopnąć.
- Proszę pana, do grania to trzeba mieć głowę, a oni dzisiaj nie mają! Jak ja patrzę – zawodnik biegnie na prawym skrzydle. Wszyscy obrońcy rywala są trzydzieści metrów od bramki i ja mam tutaj swojego napastnika do grania, który biegnie razem z tymi obrońcami. To co ja robię? Prowadzę dziesięć metrów, daję mu po przekątnej, między bramkarza i obrońców. On ma dużo miejsca, wychodzi, ma spokój. Oni tacy dobrzy, tyle zarabiają, a ja patrzę i co? Prowadzi, prowadzi, prowadzi, do kornera i daje do środka, jak tam już wszyscy się zbiegli! To już nie przejdzie do napastnika. No durnowacizna normalnie! Toż to derniak tak tylko robi.

- U nas w lidze sporo takich derniaków, co? Istnieje coś takiego jak inteligencja boiskowa i poza boiskowa? Mówiąc inaczej: czy inteligentnemu poza boiskiem jest też łatwiej na boisku?
- Wiem o co panu chodzi, więc szybko wyjaśnię na przykładzie. W Wiśle Kraków był taki „Messu” Gracz, Mieczysław Gracz. Przed wojną grał w reprezentacji. Byłem i jestem w nim zakochany, choć już się zmarło biedakowi. Niesamowity technik i taktyk. „Messu” – brązowa karnacja, piękny chłopak. Na stoperze grał u nich niejaki Legutko, i ten „Messu” Gracz, chłopak po czterech klasach szkoły powszechnej, albo nawet i nie, a Legutko to był, proszę pana, magister prawa. No i „Messu” do niego biegnie, bo Legutko coś tam źle zagrał, i krzyczy: „Ty tumanie, ty durniu, co ty grasz!?”. „Messu”, bez podstawówki. Ale kończy się mecz, oni siedzą w salonie, podają tam jadło, nakrywają, obrusy, „Messu” żre łapami, a Legutko: „Ty tumanie, to się je nożem i widelcem!”. Czyli? Tu inteligencja, i tu inteligencja, a jednak inna. „Messu” to był inteligent w grze. A Legutko – prostak.

- Co to jest talent do piłki?
- Talent ma ten, co widzi więcej, co daje piłkę tam, gdzie jest trudno dla przeciwnika, a łatwo dla swojego, ot co. Opowiem panu taką rzecz. Jako piłkarz często łapałem anginy. Dwa dni do meczu, a ja gorączka, osłabiony, koniec świata. Przychodzi kierownik drużyny i mówi: „Kazik, trener prosi, przyjdź do klubu”. To ja się ubieram, idę, Adaś Niemiec, ze Lwowa facet, my go „tatko” nazywali, bo my go bardzo lubili, mówi przed meczem: „Rozbieraj się do grania”. „Trenerze, za dużo nie pobiegam, jestem osłabiony, mam stan podgorączkowy” – ja mu na to. Ale on błaga: „Kazik, ja ciebie potrzebuję do dwóch rzeczy. Raz – żeby drużyna ciebie widziała na boisku, bo grasz, to im jest odważniej. Dwa – przeciwnik deleguje do ciebie ze dwóch”. Bo na mnie jeden nie wystarczał. Nawet jak nie będę biegał. To kolejny plus. A po trzecie: „Ja ciebie potrzebuję na to, że ze trzy razy rzucisz komuś piłkę na nos, a padnie jedna bramka, to mnie zadowoli”. I ja chory grał.

- Gwiazdy mają przywileje, ale i obowiązki?
- Tak. I rzadko się ich karze, częściej jakichś przeciętniaków. Na przykład jeśli chodzi o wódkę. Słyszeliśmy, że on przed meczem popił. Słaby? Dożywocie. Gwiazdor? Trener mówi – ty mi tak więcej nie rób, słuchaj, po co my mamy zabierać tobie, zróbmy to tak i tak. Inna rozmowa. Francowate życie.

- Wódki było kiedyś dużo w piłce?
- Proszę pana, jak tu kiedyś był mecz na Stadionie Śląskim, i na skrzyżowaniu w Bytomiu była knajpa, Badaro. I dzień przed tym meczem międzypaństwowym Wojciech... Ale nie.

- No tak pan zaczął, że trzeba skończyć.
- Trzech takich było. Wojtek Kowalczyk i dwaj jacyś inni, wyskoczyli z obozu kadry i sobie piją. Wszyscy ich widzieli. I ja się pytam, gdzie był trener? Piechniczek chyba.

- Ale pytam o te bardziej zamierzchłe czasy. Pan to może nie pił?
- Ja odpowiem przewrotnie, pytaniem: Dlaczego ja nie umiem tańczyć?

- Pojęcia nie mam i jaki to ma związek z pytaniem?
- Bo za moich czasów my grali w niedzielę. A zabawy, słynne wtedy prywatki domowe, gdzie dziewczyna spraszała do domu koleżanki i kolegów, żeby się po kątach całować, odbywały się w soboty. I mnie też zapraszali. Ale ja mówiłem: „W sobotę nie. Zrób dla mnie imprezę w niedzielę, to przyjdę”. Czyli potrafiłem sobie odmówić. Bo ja wiedziałem, że te brawa z trybun na drugi dzień są ważniejsze. A po alkoholu i tańcach się nie da. Wtedy będą gwizdy tylko. Nie takich jak ja alkohol złamał. Ja panu powiem tak: poszedłbym i pobawił się, jakby oni to organizowali bez picia. Ale weź ty się w Polsce pobaw bez picia. To jedno z drugim nierozłączne. Jak jest trójka i mają flaszkę, to nie zostanie w niej nic, jeszcze ci naleje w przedpokoju na rozejście, albo pójdzie po kolejną.

- Ale nie uwierzymy, że się nie piło, bo legendy krążą. Taki Ernest Pohl sam mawiał: „Ernest pije, ale Ernest gra!”.
- Chlania na wielką skalę nie było. Raczej wyjątki. U nas był taki Narloch, Jasiu Wiśniewski i Kauder, o którym pewien węgierski trener powiedział „weltklasse”, czyli klasa światowa. Pomocnik. Narloch i Jasiu jak się spili, to na drugi dzień jedli po trzy kotlety, nic nie było po nich poznać, zaś Kauder leżał z ręcznikiem na głowie cały dzionek. Czerwony i tylko śmietanę pił. Organizm cierpiał, buntował się. I Kauder się wykończył - dwadzieścia dwa lata miał jak skończył z piłką. Przez wódkę. A Pohl miał niesamowite zdrowie i był notorycznym pijakiem. Wracamy kiedyś z Warszawy, z kadry, i Ernest się spił. Była zimna noc, ale on otworzył okno w wagonie, przewiesił się przez nie, wychylił w połowie na zewnątrz i dalejże: łeeeee, uuuu, eeeeee, stęka tam. Niedobrze mu było. Dwie trzecie drogi przewisiał na oknie. My się tylko patrzyli, coś go tam ciągnęło. Za trzy dni czytam w gazecie: Pohl ma anginę. No nie dziwota! Jak wisiał przez cztery godziny na wietrze. Ale Ernest miał zdrowie do gry, jego organizm to wytrzymał.

- A wytrzymałby pan tempo dzisiejszej piłki, nie polskiej, tej na najwyższym poziomie?
- A ja zapytam: czy my byli nie tacy szybcy? Weźmy takiego Kiszkę (Emil Kiszka, czołowy sprinter powojennej Polski – przyp. red.). On biegał 10,5 sekundy na sto metrów. Na żużlowej bieżni, miękkiej, kolce się w niej zapadały. Bloków nie było, dziurkę sobie kopali sprinterzy. Teraz mamy rok 2009, biegną sekundę szybciej, po tylu latach ewolucji, na sprężystym tartanie, w lekkich butach, z bloków. To czy oni aż tak strasznie nam odjechali? Mówią: wasza piłka była wolna. Ja biegałem 12,5 sekundy na setkę. Czy dzisiaj jest wielu takich piłkarzy w lidze?

- Jest jeden w Polonii Bytom, Michał Zieliński mówił, że przebiegł setkę w sześć sekund.
- (śmiech) Ale ja poważnie pytam – wie pan co w piłce jest ważne? Zryw. Przed igrzyskami w Helsinkach trenowaliśmy na bieżni, na sto metrów biegaliśmy i ja byłem w parze z takim Krasówką z Szombierek. Trener Koncewicz nas wystartował, a ja puch! I na trzydziestu metrach Krasówka piętnaście za mną. Ale zbliża się sześćdziesiąty metr, on blisko. Osiemdziesiąty – wyrównał. Sto – wygrał! Tyle że w piłce mnie tyle nie trzeba było. Góra trzydzieści metrów. Zryw, przyspieszenie, urwanie się w odpowiednim momencie, to było najważniejsze. W piłce zatem ja byłem szybki, on wolny.

- Igrzyska w Helsinkach, podczas których strzelił pan gola w meczu z Francją, to jest największe wydarzenie w pańskiej karierze?
- Dzisiaj ktoś powie: co tam jakieś igrzyska w 1952 roku, tak?

- Znajdą się tacy.
- A ja im powiem coś. Ludzie różnie mówili do mnie… Kazik, tyś tam pojechał, bo szczęście miałeś, bo to, bo tamto. Guzik prawda. Były wtedy trzy ośrodki olimpijskie: krakowski, warszawski i śląski. W każdym po trzydziestu trzech zawodników. Wybrano z nas trzydziestu trzech. Pojechaliśmy w góry, do Szklarskiej Poręby, potem do Spały i stamtąd na Bielany. Zostało szesnastu. Kaziu Trampisz jest w tej szesnastce. Potem w jedenastce, która gra. To co, ja byłem derniak? Wszyscy trenerzy, co nas wybierali, mieli bielmo na oczach? Mało tego. Kazio grał i strzelił gola Francji. My wygrali 2:1. A przypominam, że wtedy grali seniorzy, że o medal było trudniej, co ja mówię, medal był poza zasięgiem, bo tam występowała reprezentacja Węgier. I Ferenc Puskas w niej grał. Ich trener Gustav Sebes powiedział, że na drugie takie pokolenie, taki zbieg talentów, Węgrzy będą czekali sto lat. I czekają.

- Grał pan przeciwko Puskasowi?
- Jasne! On mi założył siatkę, przed główną trybuną na Legii. Ja do dzisiaj zły. Bo wie pan co to jest siatka. Jak on miał piłkę, to ja go zaatakowałem, asekurowałem się na lewo i na prawo. Ale miał zwody jak cholera i mi założył dziurę. To był niesamowity talent, a miał tylko jedną nogę - lewą. Prawa to patyk, ale nam strzelił czwartą bramkę właśnie prawą. Przegraliśmy 1:5. Jak ja przyjechał do Bytomia i pytali: „Kaziu, jak wyście grali z Węgrami?”, to ja mówił: 1:1. Ale nie dodawałem, że tylko w drugiej połowie. Nie było na nich siły, cztery i pół roku meczu nie przegrali wtedy na świecie. Brazylia była silna, Urugwaj bardzo silny, a oni jednych i drugich czwórką pogonili.

- Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał.
- Ja wiem? Muszę panu powiedzieć, może ja i krzywdę teraz robię obrońcom, ale ja ich nie cenię. Obrońca to taki piłkarz, co ma pół umiejętności napastnika. Na niego idą i on ma tylko wejść, albo się cofnąć. Napastnik musi mieć oczy dookoła głowy, wszyscy na niego polują, a co to za sztuka wybić komuś piłkę. Oczywiście, ktoś gra lepiej, ktoś gorzej, jak na każdej pozycji. Był w Ruchu taki Ewald Cebula, przedwojenny reprezentant Polski, zmarł bidak, ale trudno, każdy umiera. Ja na niego idę, robię zwód, markuję i w drugą stronę, a on już tam na mnie czeka. On przewidywał ruchy. Mówili, że Cebula nie biega, nie ma szybkości, a nie da się go przejść i za to można chyba cenić obrońców. Taki Maruszkiewicz grał w Gwardii, to my go z Liberdą pach, pach, krótką piłką, i już w przodzie my byli, a on tylko patrzył, nieruchawy.

- Dziewięć lat występów w kadrze, jedenaście meczów. Co tak mało?
- Bo mecz w reprezentacji to był w maju i w październiku. I koniec. Natomiast ja nie mówię o tych wszystkich innych sprawach: kadra PZPN. Warszawa kontra Budapeszt z Puskasem. Warszawa – Moskwa z Jaszynem. Bo takich to ja miał nabitych z 80. Ale nieoficjalnych. Oni dzisiaj jadą na Maltę, grają z kelnerami pięć meczów i on ma pięć zaliczonych w kadrze. Potem patrzysz – ten 20 występów z orzełkiem, ten 30. Panie. Ja i tak miałbym więcej tych spotkań, ale... Studiował pan na polibudzie, to pan wiesz, co to jest maj, miesiąc zaliczeń. Jak ja nie zaliczę, to mnie nie dopuszczą do egzaminu, więc pisałem prośbę, żeby nie powoływać do kadry, bo muszę zaliczać przedmioty. Jak ja usłyszał w latach 60-tych, gdy już się telewizja pojawiła, że jakiś niemiecki napastnik stwierdził, że on nie chce grać w kadrze, to ja pomyślał: jak to? Przecież jak ja bym tak zrobił, to by chyba dostał dożywocie. Nie wolno było ot tak z kadry rezygnować.

- Nie chciał pan również zrezygnować ze studiów. Dzisiaj piłkarze nie studiują już dziennie, mało tego, jak któryś 17-latek zaczyna zarabiać, rzuca szkołę. No bo po co szkoła, jak do niej się chodzi również po to, żeby kiedyś mieć pieniądze?
- Ja się śmieję, że przynajmniej nie muszę mieć kalkulatora, żeby wyliczyć, ile zarobiłem na piłce. O już panu szybciutko mówię. Zero. Nic nie zarobiłem. Po wojnie bieda aż piszczała, nikt nie marzył nawet, żeby za piłkę brać pieniądze. Osiem godzin pracy, szkoła, a potem na trening. Za co my grali? Za nic. Studiowałem dziennie, bo my trenowali po południu, piłkarze Polonii przestali pracować, jak zdobyli w 65’ roku Puchar Ameryki. Prezydent miasta uściskał dłonie ciepłą rączką i wrzucił piłkarzy na tzw. lewe etaty, na kopalnię. Inne drużyny już cztery lata wcześniej tak dobrze miały, ale my nie byliśmy oparci o kopalnię, tylko o magistrat i rzeźnię, co dawało taką korzyść, że jak który piłkarz do domu szedł, to mu w kieszeń wcisnęli dwa kilo mięsa. Myśmy zawsze byli biedni, trochę też na własne życzenie, bo kopalnie proponowały nam pieniądze, ale wtedy musielibyśmy nazywać się Górniczy Klub Sportowy. A nasi rdzenni działacze nie chcieli słyszeć o tym, to górnictwo by im przez gardło nie przeszło. To chodziło o honor. Ja ze Stanisławowa pochodzę, my tu przyjechaliśmy z naszych ziem, bo wtedy przyjąć obywatelstwo radzieckie to oznaczało, że Stalin może nas rzucać tam gdzie chce, po Kirgizjach czy innych, człowiek chciał być w Polsce. Myśmy w 1945 roku w Polonii, jak klub był rejestrowany, przyjęli tradycję trzech lwowskich klubów – Pogoni, Lechii i Czarnych. To jakie tam górnictwo? Tu przez dwa trzy lata sami lwowiacy grali przecież.

- Ile pan dostawał pieniędzy, dajmy na to, za mistrzostwo?
- W 1954 roku, jak my zdobyli mistrza Polski, to dali nam po trzy metry materiału na ubranie. Ojciec powiedział mi wtedy: „To niech oni tobie dorzucą jeszcze podszewkę i zapłacą krawca, bo co z tego za pożytek? I ty podobno mistrza Polski zdobyłeś”. A dzisiaj? Ja to mówię, że uczciwie byłoby, gdyby piłkarz, ale taki dobry, kończąc karierę mógł godnie żyć, otworzyć jakiś biznes, nie wiem, sklep, stację jakąś benzynową. Ale żeby tak od razu milion euro rocznie?

- Za dwa kopnięcia piłki.
- I to krzywo. Krzywo! Wiem co mówię, przecież chodzę na mecze.

- Wie pan, że ci z teraz powiedzą: co oni tam grali…
- A pan znowuż! No powiedzą, powiedzą. Dobrze, co my tam grali. Ale wtedy jak my grali, ja byłem gwiazdą, bożyszczem Bytomia byłem. Jak ja nie grałem, to kibice ręce załamywali. Kazio nie gra, co to będzie?! Byłem w reprezentacji, hymn mi grali, i to się wtedy tylko liczyło. Byłem wtedy, ale kiedy miałem być? Mieliśmy lepszą technikę, niż ci co grają dzisiaj, proszę pana. Rozgrywaliśmy piłkę i lepiej, i ładniej, lepiej też rozumieliśmy grę, tak myślę. Strzelaliśmy celniej. Jak teraz widzę, że ktoś nie umie wymanewrować bramkarza, to śmiać mi się chce. Bo jak ja czy Cieślik mieliśmy przed sobą bramkarza, jak go już dorwaliśmy, to robiliśmy z niego szmatę. Ciach i koniec. Bo my mieli talent! A dzisiaj? Grają bez talentu. Jak już prowadzi piłkę taki jeden z drugim, to widać, że on ma zmartwienie. Zwód, jeden ruch, puszczasz bramkarza (pan Kazimierz wstaje i instruuje) w jedną stronę, a ty sobie w drugą. Ale do tego musi cię słuchać piłka. I my to mieli, my byli najlepsi.

- Zaczął pan strzelać gole, jako nastolatek, nikt nie bał się panu dać szansy?
- Młodych trzeba wprowadzać ostrożnie. Najlepiej w meczach u siebie, bo to wie pan, dzieciak, on jest jak u siebie na podwórku. Czuje się mocniejszy, wyzywa tych większych i silniejszych, bo w razie czego może krzyknąć: mamo! Jak puścisz go na silnego rywala, na wyjeździe, to od razu możesz spalić, po co, szkoda. Trzeba powoli. W Polsce jest taka mentalność - 25 lat za młody, 27 – już za stary i trzeba go wyrzucić.

- Jak Euzebiusz Smolarek? Wszyscy mówili młody, młody, a on ma nagle 28 lat.
- Proszę pana, z tym Smolarkiem to był numer! On chciał u nas grać, w Polonii Bytom. Mówił, że się pokaże, strzeli jedną, drugą bramkę, w telewizji zobaczą, gazety napiszą i może ktoś go silniejszy zaangażuje. On by nam się przydał. Ale jak ja usłyszał, że on chce 40 tysięcy euro! To lekko licząc 160 tysięcy złotych! Ja mówię wtedy do prezesa. Do widzenia. Dziesięć raz. Do widzenia, do widzenia, do widzenia, aż wyjdzie. My nie Lech, ani Legia, my mamy budżet 3,5 miliona złotych. Trzecioligowych zawodników, małe pensje, ale przede wszystkim dobrą atmosferę. Chłopaki się lubią, trenera też szanują. I narobić sobie ambarasu w szatni? Żeby przynajmniej powiedział dziesięć tysięcy euro. Przecież zależało mu na grze, bo on chyba coś odłożył. Ale ja znam, proszę pana bogatych ludzi, co w knajpie patrzą, żeby im kto kawę postawił.

- Pieniądz zepsuł piłkę, zmienił wartości?
- Oczywiście. Bo kiedyś wartością numer jeden był patriotyzm. No bo inaczej człowiek tak by dla ojczyzny żył sobie nie wypruwał. My jak wracali po meczu kadry z Warszawy do Katowic, to do pociągu trzeba było włazić oknami. Tłum ludzi, osiem godzin jazdy na stojąco! A człowiek obolały, pokopany czasem. Taki sekretarz siedział, miał pod ręką telefon, wystarczyło zadzwonić do sokisty i poprosić o jeden przedział dla reprezentantów Polski, ale nie przyszło to nikomu do głowy. Mnie trzymał przy wszystkim Biały Orzeł, bo byłem wychowany szalenie patriotycznie, na Piłsudskim, wojsko to dla mnie była świętość. Jak oni przyszli do kościoła u nas, jak oni maszerowali czwórkami, a potem śpiewali „Boże coś Polskę”, to gęsia skóra była na całym ciele, a mury się trzęsły. Ja teraz słucham tych patriotycznych wypowiedzi i powiem panu, że ci młodzi za swój kraj nic by nie dali, przecież oni nie frajerzy, a po cholerę? A ja bym wtedy poszedł na wojnę, jakby trzeba było, życie oddał. Choć przecież różnie z tą Polską bywało później. Władza była taka, że człowiek musiał się za nią wstydzić.

- Jak na igrzyskach w Helsinkach?
- Tam to było i śmieszno, i straszno. Związek Radziecki zażądał, żeby państwa socjalistyczne miały osobną wioskę olimpijską. I tak było – wioska państw socjalistycznych i kapitalistycznych. Nam nie wolno było nawet pod parkanem zatrzymać się przy wioskach państw kapitalistycznych, bo to wróg, to imperializm. A ja byłem ciekawy. Na przykład jak Amerykanin, Murzyn, zdobył złoty medal, to ja chciał mu rękę uścisnąć, ale nie – nam nawet nie wolno było nic do nich mówić. Nawet się przy nich zatrzymać. Finowie zrobili nam 20 kilometrów od Helsinek miasteczko studenckie i nas tam załadowali. Przedstawiciele wioski kapitalistycznej mieli odwiedzić wioskę socjalistyczną. Ci co nas pilnowali, przelecieli po naszych pokojach, powiedzieli, że nie wolno nam wychodzić, ani patrzeć przez okna, człowiek był zastraszony. My tak w tych rogach się ścisnęli, a oni przyjechali - cztery wozy. Patrzą goście, a tu nikt nie odbija piłki, nikt nie chodzi. Zdziwienie, byli półtorej godziny, wyszli, nie mogli dać wiary. Tyfus mamy czy co? Nikogo nie ma. Ręce mi opadają na samo wspomnienie. Durnowacizna, no durnowacizna! W Lahti jak my grali, mieszkaliśmy na peryferiach. Do miasta było 25 minut na nogach. Pewnego dnia Fin podjeżdża i woła mnie, że on podwiezie. To wskoczyłem, pierwszy byłem na miejscu i czekam na resztę ludzi z ekipy. Siadam na schodach, w marynarce z białym orłem i idzie ta reszta, a na czele pewien pułkownik który oddelegowany był do piłkarzy. Oni spoceni, ja zadowolony, ale tak patrzę na niego i wiem, co oznacza ten wzrok, bo ja znam NKWD z 1939 roku, wiem jak oni się patrzyli. Wszystkich granatowych policjantów rozstrzeliwali, artystów, enkawudzista ma złe oczy. On mnie zabrał do pokoju i grozi mi deportacją do Polski, dożywotnim zakazem gry w piłkę nożną! Jesteśmy u wroga, a ja wsiadam do jego samochodu? On mnie mógł wywieźć, zostawić w lesie! Były wykłady? Było mówione co grozi?! Jak ja mogłem!? On mówi, że moi rodzice będą zwolnieni z pracy, natychmiast! A ja wiem, co to znaczy, jakie oni mieli wtedy metody. Pamiętam jak w Stanisławowie, tam gdzie się urodziłem, w 1939 roku przysłali ruskich, to oni do taty powiedzieli: „Niczewo nie gawari bo pogibniesz ty i cała twaja siemia”. Bo Stalin miał taką metodę, że jak ojciec jest przeciwko władzy, to trzeba wybić całą rodzinę, bo oni na pewno też są.

- I wyrzucili pana?
- Nie. Upiekło mi się. Pułkownik mnie opieprzył, ale nie deportował, grałem mecz, szczęśliwie się złożyło. Potem z Gerardem Cieślikiem chcieliśmy sobie coś kupić za diety. Zeszliśmy na dół, i zobaczyliśmy jak naszemu pułkownikowi pakują trzy futra, jak on by nas trafił, to by nas w Polsce wykończył, bałby się, że rozgadamy.

- To przecież nie był obóz sportowy, tylko koncentracyjny.
- Nie wolno nam było niczego, nawet wziąć do ręki soku i sobie nalać, bo dziennikarze zachodni wymażą etykietki soku, nakleją swoje i powiedzą, że to wódka, że socjalistyczna drużyna pije wódę! A to oni by tak zrobili właśnie, ci ubecy, oni wszystkich swoją miarą brali. Jakie to było żenujące. Kiedyś zaprosili do nas dwadzieścia dziewczyn z tamtejszej AWF, na takie „five”, tańce o piątej po południu. No ale nam zabronili tańczyć! Finowie podchodzą i mówią, że one tu do nas przyszły, a my siedzimy jak te *****y. W końcu Gerard Cieślik mówi: wychodzimy. Śmiesznie to może dla pana zabrzmi, ale musieliśmy się chować nawet, jak chcieliśmy coli spróbować. Kupilimy flaszkę, poszliśmy za róg, po dwa łyki i tyle. Jak przyjechałem do Polski to opowiadałem jak smakuje. My tą coca colę wypili pod śmietnikiem, bo nie wolno było, to przecież kapitalistyczny napój. My się bali.

- W lidze też były takie historie?
- W lidze było wtedy dobrze. Jak my, dajmy na to, przyjeżdżali do Łodzi pociągiem, to na peronie czekał przedstawiciel ŁKS, z kwiatami, prowadził nas do hotelu. Hotel był załatwiony, kolacja czekała. A potem nas odprowadzał. Teraz jak drużyna przyjeżdża to tam się nikt nie pokaże! Jeszcze myślą sobie: dobrze jakby nie przyjechali. Będzie walkower.

- Ale w Łodzi nie zawsze było tak miło, prawda?
- Ja wiem, pan mnie chcesz o te spodenki zapytać, co je niby ściągnąłem i dupę ludziom pokazałem. Panie, co ja z tym miałem, każdy chciał się pochwalić, że niby widział. Ja się śmieję, że na meczu z ŁKS, gdzie ja to niby miałem ściągnąć spodenki, było trzydzieści tysięcy ludzi, a już mi dwa miliony kibiców mówiło: byłem tam i widziałem! Kiedyś jadę do Zabrza tramwajem, stare baby takie: słyszała pani, że ten Trampisz zdjął spodenki, a ja stoję obok. Paplasz, a byłaś tam?

- Czyli nie zdjął pan?
- Nie zdjąłem, ale afera była. Myśmy byli w środku tabeli, a ŁKS spadał z ligi, jakieś trzy kolejki do końca zostały. Oni nerwowi strasznie, wygrać musieli koniecznie, żeby się ratować. Trzydzieści tysięcy na trybunach. Aleksandrowicz, były redaktor Przeglądu Sportowego prowadził tamten mecz. Jest centra, Szczurzyński w bramce. Złapał i chce wybić, ale wtedy co trzy kroki musiał skozłować, taki przepis był. Ja przed nim stanąłem i go sza****ę. On w lewo to i ja w lewo. On w prawo, ja w prawo. W końcu nie wytrzymał nerwowo i rzuci mi piłką w twarz. Wolny pośredni dla nas, z dziewięciu metrów. Cichoń, nasz obrońca, niesamowicie silny, „Helmut”, znaczy Ślązak, tylko się uśmiechnął. Ja miałem podać, on strzelić, ot co. Ci z ŁKS stanęli na linii, bo już dalej nie mogli. No i co ja ruszę noga, że niby podaję, oni biegną z muru. To ja do Aleksandrowicza: „Dziewięć metrów, panie sędzio…”. I tak raz, drugi, trzeci, czwarty.

- Wkurzył ich pan.
- Sędzia prosi: „Kaziu, wykonaj to w końcu”. On widział co się dzieje na trybunach. A ja, że nie wykonam, bo ja dbam o przepisy, nie wykonam jak oni są trzy metry ode mnie. Na trybunach kipi, ludzie powstawali. „*****, wykonuj to bo my cię tu zaraz!” – wygrażają. No i wykonałem. Gdy oni po kolejnym wyjściu z muru cofali się znów do linii, to ja w tym momencie zagrałem do Cichonia. Jak on przypieprzył to piła w siatce dwa razy się przetoczyła. 2:1, wygrywamy, a oni do spadku!

- I wtedy się zaczęło…
- Panie, kibice przeskoczyli bariery i lecą. Po kogo? Po Trampisza! Ja ich zdenerwował, to prawda. Ale żeby aż tak? No i my uciekamy pod trybuny, Koncewicz nas wtedy trenował, to dostał, a jak, nabili go, Aleksandrowicza pobili, naszego jednego stratowali, przebiegli po nim, znieśli go nieprzytomnego. Na mnie leci dwóch milicjantów, to ja z ulga odetchnąłem. Oni mnie uratują! A ten milicjant woła: „Skurwysynie, nie wyjdziesz stąd!”. Człowiek ma w strachu wielką siłę, wyrwałem się i uciekłem im. A tam z trybun kamienie, zasłoniłem się, odwróciłem, żeby te cegłówki w głowę mnie nie uderzyły. Uciekłem do szatni, policja konna wjechała, ludzi wyparli z murawy i mówią, żeby mecz dokończyć. Koncewicz nie zgadza się, przecież u nas są pobici piłkarze. Wozy milicyjne zawiozły nas na komendę wojewódzką i tam nas zostawili. My tam siedzieli dwie godziny, widzę, że coś jest nie tak, bo nie rozmawiają nawet z nami. A to wszystko byli kibice ŁKS. W końcu zawieźli nas na dworzec, ale do… Koluszek. Jak myśmy z tych suk wyszli, to tam stali robotnicy i rzucali nam papierosy, bo myśleli, że my z kicia wyszli (śmiech).

- Surowo pana za to ukarano?
- Prezesem ŁKS był Zadke, główny dyrektor zakładów włókienniczych i wiceprezes PZPN. Szybciutko pojechał do stolicy i powiedział w Warszawie, że ja wywołałem tę awanturę, bo ściągnąłem spodenki i pokazałem dupę. Chciał się bronić jakoś, wiedział, że mu walkower grozi, mecze przy pustych trybunach, a władzę miał dużą. A ja się pytam: kiedy tam był czas zdjąć spodenki? Jakby oni mnie dogonili, to bym nie żył! Mogłem tam zginąć. Wie pan co taki tłum może zrobić? Broniłem się, nasi działacze pojechali do Warszawy, ale z półrocznej dyskwalifikacji, którą od razu mi dali w PZPN, nie chcieli się wycofać. Bo ja miał tyle nagan, że to za całokształt było. Dla mnie sędzia to był wróg, nienawidziłem ich, wojowałem z nimi. Ile ja miałem kar. Trzy karty kar doklejone do normalnej kartoteki w wydziale gier i dyscypliny. W październiku mnie zawiesili, w marcu wróciłem do gry, a fama o spodenkach do dzisiaj chodzi. Pan Kazio zdjął spodenki. Legenda miejska.

- To nie była pana jedyna przygoda ze spodenkami.
- Oj tak, na Wiśle miałem drugą, ale za to jaką. My tam przez cztery lata przegrywali, oni w dziada z nami grali, ale w końcu Pan Bóg pozwolił mi dożyć czasów, że my tę Wisłę bili. Że jak przyjechaliśmy to oni już w szatni się bali. Jak my ich pukali… Wybudowali im nowe boisko, no i na otwarcie grali z nami właśnie. 5:0 dla nas, jak to bolało, w domu, na nowym stadionie. Ale ta seria nam się skończyła. Przyszedł taki mecz, że za nic nam nie szło. 0:0, nie możemy nic strzelić. A ja się nie mógł z tym pogodzić! Mecz sędziował taki Marcinkiewicz z Łodzi. Ich bramkarz grał na czas, więc ja do Marcinkiewicza: „Panie sędzio, zwróć pan uwagę”. Ale on był głuchy na te wołania. Cztery minuty zostały do końca, on nie wybija piłki, ja się wkurzył strasznie, usiadł na boisku, źle zrobiłem, mogłem buty rozsznurować chociaż na alibi. No i Marcinkiewicz mnie wyrzucił. Mógł, bo to było niesportowe zachowanie. Wkrótce miałem jechać z kadrą do Barcelony na mecz z Hiszpanią, ale na drugi dzień kierownik drużyny mówi, że ja z kadry jestem wycofany. Filipiak, przewodniczący okręgowego ZPN w Krakowie, napisał list do PZPN, a w tym liście stało, że ja, schodząc z boiska, wyciągnąłem tego „ptaka”, i machałem nim, a tam siedziały kobiety i dzieci! PZPN jak to przeczytał, ja dostał trzy lata z miejsca, za nic! Takie coś w ogóle nie miało miejsca! Zaczęła się batalia. Bagier, dziennikarz ze sportu, był na tym meczu, ujął się za mną w gazecie. Ja mam do dziś księgę notatek: „Sprawa Trampisza”. Dzieci listy pisały, z Londynu oburzeni ludzie, „Głos Ameryki”!

- Ktoś pana chciał wrobić?
- W październiku kapitan kadry Henryk Reyman napisał do mnie list - proszę trenować, wstawiam panu do składu na mecz ze Związkiem Radzieckim. W klubie byłem zawieszony, ale w reprezentacji może zagram? Reyman pisze, że on był na meczu i to sprawa szyta grubymi nićmi. Ja szykuje się do gry. Polska – Związek Radziecki, nie trzeba nas nawet nastawiać przeciwko nim. Koncewicz nam to zawsze powtarzał: „Rowery wam zabrali, zegarki wam zabrali, to teraz się za to odegrajcie”. Trzy dni przed mecze Reyman, pułkownik, kapitan Wisły, pisze jednak, że on mnie przeprasza, ale partia się nie zgodziła na mój występ w meczu z ZSRR. Ja machałem ptakiem, wszyscy widzieli, to koniec.

- I wywinął się pan jakoś.
- Przyszedł luty, było walne zebranie PZPN i Kraków chciał coś na nim ugrać, ale musiał mieć za sobą śląski okręg, który miał najwięcej głosów. I krakusy chcieli, żeby na ich ustawę głosować, ale usłyszeli: „Tak, jak wy zagłosujecie za odwieszeniem Trampisza”. Jest wniosek, głosowanie – delegaci z Krakowa ręce w górę. I tak ci co mnie zrobili krzywdę, głosowali, żeby mnie odwiesić. Uciekła mi Barcelona. Uciekł mecz z ZSRR, Gerard Cieślik tam dwa gole strzelił. Grałbym na Nou Camp, gdyby nie ten ciul, co napisał, że ja wyciągnąłem i machałem jak dzwonem, a ja nawet nie mam takiego dużego, żeby machać.

- Zawsze pan miał z sędziami tak pod górkę?
- A właśnie, że nie. - Z sędziami to ja miałem przejścia, ale inne. Taki Wołkowski z Warszawy na przykład poszedł ze mną na pewien układ. Bo jak mnie się krzywda działa, to ja rozkładałem ręce. W Polonii nawet mówili: „Kazio, nie rozkładaj tych rąk, to my ci coś tam kapniemy po meczu dodatkowo, bo ludzi podburzasz na trybunach i oni piętnaście minut gwiżdżą”. Największa obraza wtedy to było co prawda: sędzia kalosz albo sędzia kanarki doić, ale żaden arbiter nie lubił tego słuchać. I wyobraź pan sobie, że ten Wołkowski w Bytomiu mnie woła i mówi: „Ty mnie nie rozkładaj rąk, a ja ci będę wszystkie faule normalnie gwizdał, bo mi tu buczenie kibiców niepotrzebne”. Nie drukował, tylko bez krzyku dawał uczciwie wolne. Tyknąć mnie nie było można, ja grał jak król!

- Panie Kazimierzu, kiedy w Polsce zaczęła się korupcja?
- To trwa od wielu lat. W latach pięćdziesiątych zaczęło się kupowanie, bo człowiek jest przekupny. Zawsze ktoś potrzebuje sprzedać, kupić, jeden jest bogaty, drugi biedny. Jeden potrzebuje, inny nie musi. Na początku dogadywały się drużyny, z sędziami to nie za bardzo szły układy. Ale między drużynami, owszem. Zresztą, po co teraz o tym opowiadać, zmienią jeszcze ustawę i wezmą mnie do Wrocławia (śmiech). Jeśli jednak pytacie, czy korupcja była, to wam mówię: tak.

- Ale są w piłce ludzie, którzy mówią: nigdy nie widziałem, nic nie słyszałem, bzdury, nie u nas w klubie.
- Jest jeden taki w telewizji, ja go nienawidzę, szczeka, obraża, on jedyny święty. A brał pieniądze od przeciwnika i mogę mu to w oczy powiedzieć. Bramkarz, a miał, o, tyle centymetrów paznokcia. Przy stole siedział z tym paznokciem kilkucentymetrowym, ja patrzył na niego, to aż żal było. To debil był. Ja patrzeć nie mogę na niego, dwa zawały miałem, nie mogę się denerwować.

- Zetknął się pan kiedyś z korupcją?
- Jak prowadziłem Stal Rzeszów, to był tam Kruczek, taki pierwszy sekretarz. Graliśmy z Legią na wyjeździe, i byliśmy zagrożeni spadkiem. Kruczek wzywa mnie i prezesa, i pyta: „Towarzyszu, co wyście zrobili, żeby zdobyć dwa punkty w Warszawie?”. Prezes odpowiada: „Towarzyszu sekretarzu, myśmy się naradzili z trenerem, pojedziemy do Dębicy, my ich zgrupujemy, trener ich potrenuje, z Warszawy przyjedziemy z punktami”. Sekretarz był może durny, jak to każdy sekretarz, ale pyta mnie: „Co wy na to?”. „Towarzyszu, według mnie, jak my naszym piłkarzom damy nawet po willi i po samochodzie, to oni z Legią nie wygrają” – powiedziałem szczerze, bo ja miał tylko Domarskiego w składzie ze znanych piłkarzy, a Legia samych najlepszych. Jak sekretarz to usłyszał, to się odwrócił do prezesa i pyta: „Słyszeliście? To wy mi tu nie opowiadajcie o treningach, tylko jedźcie do Warszawy, bo mecz trzeba kupić! Bo Rzeszów to brama na Bieszczady! Jesteśmy reprezentacyjnym miastem. Turystyka tu u nas, ludzie chcą przyjeżdżać, my musimy mieć ligę!”. Poszło tak: w Rzeszowie chłopki byli to oni ani be, ani me, nijak załatwić nic nie umieli. Pojechaliśmy więc z prezesem sportowym do Warszawy, zawołaliśmy trzech z Legii, a była taka kawiarenka koło sejmu. Mamy prośbę, ale nie za darmo. Macie tu tyle, a tyle, koniec. Dostali te pieniądze trzy dni przed meczem, my wiedzieli, że jak oni się podzielą już, to żony od razu kupią płaszcze, swetry, buty, i oni będą musieli honorowo przegrać. No i wygralimy, 2:1. Często drużyny układały się, jak ktoś czegoś potrzebował, ale potem zaczęły się podchody pod trzech, albo pod jednego – bramkarza na przykład. I od tego zaczęło się całe zło. Ale proszę, nie pytajcie o nazwiska.

- W polskiej lidze są teraz jacyś dobrzy piłkarze?
- Są, tylko nie wiem dlaczego nie grają dobrze w kadrze. Nie można aż tak nie umieć! Nie mają przyjęcia, podania, raz może nie wyjść, ale nie za każdym razem. Jak można tak nic nie umieć? W lidze jest niski poziom, w kadrze dla wielu za wysoki. Mnie serce boli, jak nas biją, jak Ekwador ich ograł na mundialu, to się załamałem, bo przegrać z Niemcami to nie wstyd. Ale Ekwador? Przecież za moich czasów to my byśmy osiem do zera ich ograli.

- A dobry piłkarz w kadrze, choć jeden?
- Ja miałem nadzieję na nowego Polaka, tego Rogera, ale on mnie zawiódł kompletnie. Kuba Błaszczykowski to świetny chłopak, ja namiętnie oglądam Bundesligę, to jest jedyny chłopak, który daje nam nadzieję na bramkę. Reszta się mieli, kręci, traci, kaleczą, nie mogę się doczekać składnej gry reprezentacji.

- Polonia Bytom gra tak dobrze, ale właściwie nie wiadomo dlaczego.
- A myśli pan, że ja wiem! Jak rozmawiamy sobie w czasie meczów na trybunce, to my też nie wiemy skąd oni zaczęli tak nagle grać składnie i mądrze. Nie jeden raz my czekali cztery mecze, żeby oni na bramkę choć strzelili, a teraz? Kwadrans i oni już gola strzelają, radocha wielka! Oni mają pomysł. Graliśmy w Sosnowcu z Wisłą, to Wisła się cieszyła z remisu, a my się smucili, bo my prowadzimy grę i mamy piłkę, my możemy przegrać, ale my gramy, nie tracimy głupio, nie podajemy źle. Ale to się skończy, nie ma siły, jak pan ma drużynę z bardzo dobrą formą, to panu spadnie na średnią, a i to wystarczy na remis. A my mamy średnią drużynę i formę. Jak spadniemy, to na dno. My będziemy musieli przegrywać. Ale teraz my są pany, bo mamy siedem, osiem punktów przewagi nad czerwoną strefą. Uzbieraliśmy majątek w punktach, będzie przynajmniej z czego trwonić. Nikt na to nie liczył.

- Doczekał pan mocnej Polonii, ma pan jeszcze jakieś marzenia?
- Spełniłem już swoje największe. Chciałem odwiedzić rodzinne strony. I teraz, w maju, udało się to zrobić. Jeden kibic Polonii Bytom mnie tam zawiózł. Wie pan, że grosza ode mnie nie wziął?

http://www.weszlo.com/news/4007
 
M 27,2K

madangelo

Forum VIP
Największe oszustwa w historii futbolu​

Cały piłkarski świat mówi w tej chwili o jednym - Thierry Henry na oczach milionów widzów dopuścił się oszustwa. W dogrywce meczu eliminacji mistrzostw świata z Irlandią napastnik grający w Barcelonie złapał piłkę w rękę a następnie wystawił ją do pustej bramki Williamowi Gallasowi. Że doszło do ewidentnego oszustwa, nikt nie ma wątpliwości. Ale Henry nie jest pierwszym w historii, który dopuścił się nieuczciwości. My przypominamy o tych największych i najciekawszych.
Piłkarze regularnie starają się, z różnym skutkiem wymuszać rzuty karne, kartki dla przeciwnika, symulują kontuzje w celu zaoszczędzenia czasu. Niektóre z oszustw trudno jednak nazwać takimi, które zdarzają się na codzień. I właśnie na takich dziesięciu skupiamy się poniżej.

30 lipca 1966, Anglia - Niemcy 4:2

Finał mistrzostw świata, więc emocji nie brakowało od początku spotkania. Żeby pomieścić je wszystkie, potrzeba było dodatkowych trzydziestu minut, bowiem w regulaminowym czasie gry padł remis 2:2. Największe emocje zdarzyły się więc właśnie w dogrywce. W 101. minucie meczu Geoff Hurst oddał piękny strzał, piłka odbiła się od poprzeczki i spadła przed linią bramkową. Sędzia Gottfried Dienst nie był pewny, czy zaliczyć gola, ale po sygnalizacji swojego asystenta, Tofika Bachramowa, wskazał na środek boiska. Kilka lat później dzięki analizom specjalistów od balistyki ustalono z całą pewnością, że oszukano Niemców. Sam Geoff Hurst do dziś widnieje natomiast jako jedyny piłkarz w historii, który w finale mundialu popisał się hat trickiem.

22 czerwca 1986, Argentyna - Anglia 2:1

Któż nie słyszał opowieści o &quot;Ręce Boga&quot;. To właśnie ona sprawiła, że Diego Maradona pokonał Petera Shiltona w ćwierćfinałowym meczu mistrzostw świata i zapewnił Argentynie prowadzenie z Anglią. Drużyna Maradony ostatecznie wygrała 2:1, ale pierwszym skojarzeniem po wywołaniu tego meczu jest nie wynik, lecz właśnie zagranie &quot;boskiego Diego&quot;. Dopiero 19 lat po ostatnim gwizdku tunezyjskiego sędziego Aliego Bennaceura Maradona przyznał w jednym z wywiadów otwarcie, że oszukał rywali. Zresztą nieostatni raz - cztery lata później w taki sam sposób strzelił bramkę Rosjanom.

3 września 1989, Brazylia - Chile 2:0

Dzisiaj oszustwo zupełnie zapomniane, ale przed dwudziestoma laty wywołało wielki skandal. Była końcówka meczu eliminacji mistrzostw świata, które miały się odbyć rok później we Włoszech. W meczu decydującym o awansie Brazylia grała z Chile. Gospodarzom do awansu wystarczył remis, goście musieli wygrać. Niespodzianki jednak nie było i &quot;Canarinhos&quot; prowadzili 1:0. Właśnie wtedy z trybun któryś z kibiców rzucił racę, a stojący w bramce Chile Roberto Rojas postanowił sytuację wykorzystać. Padł na murawę jak rażony piorunem, a chwilę później zaprezentował sędziemu zakrwawione ręce. Cel był jeden - uzyskanie walkowera i wymarzonego awansu na mundial. Na nieszczęście Rojasa jedna z kamer uchwyciła moment, w którym bramkarz wyjmuje żyletkę z rękawic i sam się okalecza. FIFA dożywotnio zawiesiła Rojasa (cofnęła karę w 2001 roku) podobnie jak zamieszanych w aferę trenera Orlando Aravenę oraz lekarza Daniela Rodrigueza, a federację Chile wykluczyła z możliwości walki o udział w mistrzostwach świata 1994. Wynik meczu Brazylia - Chile zweryfikowano na 2:0.

26 czerwca 1992, Dania - Niemcy 2:0

Duńczycy byli prawdziwą rewelacją mistrzostw Europy. Na sam turniej powołani zostali z wakacji, bowiem tuż przed czempionatem okazało się, że zagrają na nim zamiast Jugosławii. Gdyby nie ten fakt, historia futbolu odnotowałaby o jedno oszustwo mniej. W finale Dania ograła Niemców 2:0. W pamięć zapadła druga bramka, którą ładnym płaskim strzałem zdobył Kim Wilford. Wcześniej jednak opanował piłkę wcale nie gorzej, niż w ostatnim meczu z Irlandią uczynił to Thierry Henry...

28 kwietnia 1993, Polska - San Marino 1:0

Mawia się, że geniusze zawsze znajdą naśladowców. Maradona był piłkarzem genialnym więc nic dziwnego, że starano się go kopiować na całym świecie, również w Polsce. Słynna &quot;ręka Boga&quot; kiedyś pomogła Argentynie pokonać Anglię, później dzięki niej, tyle że przy udziale Jana Furtoka, zagwarantowała Polsce trzy punkty nad San Marino.

Czerwiec 2002, MŚ w Korei i Japonii

Jednego oszusta tym razem trudno wskazać. Przez cały turniej całe sędziowanie było fatalne, żeby nie powiedzieć skandaliczne. O największych skandalach mówiono, gdy Włochom nie uznano pięciu prawidłowo zdobytych bramek (a rozegrali zaledwie cztery mecze!), a Hiszpanom w ćwierćfinale dwóch kolejnych. Obydwie reprezentacje odpadły z rywalizacji po spotkaniu z gospodarzami - Koreą Południową. Do dziś mówi się, że ekipę Guusa Hiddinka do półfinału doprowadzili za rękę sędziowie. Gdy ich pomocy zabrakło, Koreańczycy w półfinale przegrali z Niemcami, a o &quot;brąz&quot; z Turcją.

4 stycznia 2005, Manchester United - Tottenham Hotspur 0:0

To, co zrobił w tym spotkaniu stojący wówczas między słupkami bramki Manchesteru United Roy Carroll, Jan Tomaszewski zwykł nazywać &quot;wielbłądem&quot;. Ale jak w takim razie nazwać to, co zrobił sędzia liniowy Ray Lewis? Czy dało się w tej sytuacji nie zauważyć, że Tottenham strzelił jak najbardziej prawidłową bramkę? Arbiter obrał prostą linię obrony - poprzez atak. - Potrafię zrozumieć rozżalenie piłkarzy Tottenhamu, ale to wstyd, że mamy 2005 rok, a światowe federacje wciąż nie wprowadziły zapisu wideo, z którego mogliby korzystać sędziowie - powiedział po spotkaniu, gdy zaprezentowano mu powtórkę spornej sytuacji.

3 maja 2005, Liverpool - Chelsea 1:0

Liverpool wyeliminował Chelsea z walki o zwycięstwo w Lidze Mistrzów w taki sam sposób, w jaki Anglicy w 1966 roku pozbawili złudzeń Niemców - po golu, którego tak naprawdę nie było. Czy piłka całym obwodem minęła linię bramkową? Można się zastanawiać, ale sprawą zajęli się nawet naukowcy. Po dokładnej analizie poniższej sytuacji stwierdzono, że Chelsea została oszukana. A Luis Garcia trafił do historii Ligi Mistrzów jako strzelec gola, którego nie było.

10 września 2006, Santacruzense - Atletico Sorocaba 1:1

Mecz, o którym pewnie nikt nigdy by nie usłyszał. Trzecioligowe brazylijskie kluby grały zwyczajny mecz, kiedy w 89. minucie sprawy w swoje ręce postanowił wziąć mały chłopiec od podawania piłek. Aż trudno uwierzyć, ale to właśnie on strzelił wyrównującą bramkę dla Santacruzense. Ciekawe kogo prowadząca zawody Silvia Regina de Oliveira wpisała do protokołu meczowego jako zdobywcę gola. I ciekawe czemu nie dopatrzyła się w tym przypadku zagrania ręką ;)

15 czerwca 2009, Brazylia - Egipt 4:3

Nikt nie spodziewał się, że Brazylia wygra z Egiptem po takich męczarniach. Jeszcze w ostatnich minutach meczu był remis 3:3, ale prowadzący spotkanie Howard Webb podyktował rzut karny dla &quot;Canarinhos&quot;. Słusznie - wina obrońcy egipskiego była bezsprzeczna. Problem w tym, że przy podejmowaniu decyzji (o co tak uparcie walczy FIFA) nie można sugerować się powtórką wideo. Webb przewinienia się nie dopatrzył na własne oczy, a posłuchał rady arbitra technicznego, który widział całą sytuację na telebimie. Egipcjanie grozili bojkotem dalszej części turnieju, ale wszystko ostatecznie rozeszło się po kościach. Trzeba jednak przyznać, że sytuacja nie była łatwa, ktoś musiał być oszukany. Albo Brazylijczycy, którym należał się karny, albo Egipcjanie, którzy nie dopuszczali sposobu, jaki zastosował angielski sędzia, do podjęcia decyzji.

___
onet.pl​
 
travism 190

travism

Forum VIP
Polak zamieszany w wielką aferę korupcyjną


Afera korupcyjna w europejskim futbolu nabiera rozpędu. Niemieckie media podają pierwsze nazwiska, które podejrzane są o ustawianie meczów przez mafię działającą w nielegalnych zakładach bukmacherskich w Azji.
Zobacz również



Jak podaje dzisiejszy &quot;Przegląd Sportowy&quot; za niemieckim &quot;Bildem&quot;, na razie jednym z głównych podejrzanych okazuje się były kandydat do gry w reprezentacji Polski, Tomasz Cichoń.

Były piłkarz m.in. 1. FC Koeln przyczynił się do ustawienia kilku meczów VfL Osnabruck w tym roku. Piłkarz za przegranie spotkania z Augsburgiem w poprzednim sezonie miał otrzymać kilka tysięcy euro. Niemieckie media informowały, że tylko na tym spotkaniu mafia bukmacherska zarobiła aż 150 tysięcy euro.

Kolega Cichonia z czasów gdy w Osnabruck, Thomas Reichenberger również zamieszany jest w ustawianie spotkań. Były snajper m.in. Beyeru Leverkusen miał otrzymać 25 tysięcy euro za porażkę dwoma golami z 1. FC Nurnberg w poprzednim sezonie. VfL Osnabruck przegrało w Norymberdze 0:2.

Afera związana z nielegalnymi zakładami bukmacherskimi zatacza coraz szersze kręgi. W tej chwili podejrzanych jest 200 osób. Są to piłkarza, działacze i sędziowie. Warto dodać, że ustawiane miały być również spotkania Ligi Mistrzów.​

wp.pl


&quot;Król Futbolowej Mafii&quot; wieszczy śmierć piłki




Zaczynał jako impresario muzyczny. Mimo że zorganizował 500 koncertów, to szybko zorientował się, że duże pieniądze może mieć z drugiej działalności - ustawiania meczów piłki nożnej. Jest tak butny i pewny siebie, że nadał sobie pseudonim &quot;Król Futbolowej Mafii&quot;. W przeciwieństwie do Ryszarda F., ps. &quot;Fryzjer&quot; nie wstydzi się tej działalności. Velibor Dżarovski uważa ją nawet za powód do dumy a struktury jakie stworzył nazywa &quot;dokonaniem życia&quot;.


Jego biuro przez wiele lat funkcjonowało w Splicie. Tam zaczynał swoją karierę. Liczne podróże związane z organizacją koncertów sprawiły, że zdobył kontakty na terenach dzisiejszej Serbii, Bośni i Hercegowiny, Słowenii, Macedonii i oczywiście Chorwacji. Szybko zaczął je wykorzystywać, zwłaszcza że hazard interesował go od najmłodszych lat. Velibor Dżarovski Dżaro-Dżaro już w latach 80-tych oskarżony był o ustawienie dwunastu spotkań, potem ta liczba wzrosła do prawie stu.

W 1988 roku magazyn &quot;Tempo&quot; nazwał go &quot;największym złem jugosłowiańskiej piłki&quot;. Dzisiaj Dżaro-Dżaro to starszy mężczyzna, który z rozbawieniem patrzy na wierzących w czystość piłki. Czasami zabiera głos publicznie. Tak było np. w 2008 roku, gdy młodzieżówka Macedonii przegrała ze swoimi rówieśnikami z Estonii. Wówczas to Dżarovski na łamach &quot;Macedońskiego Sportu&quot; stwierdził: &quot;Ten mecz był ustawiony. Macedonia sprzedała go dla bukmacherów. Jeśli panowie z federacji piłkarskiej mi nie wierzą, mogą mnie pozwać. Mogę też spotkać się w telewizyjnej debacie. Udowodnię swoje racje&quot;. Macedońska federacja nie odpowiedziała na wezwanie Dżaro.

W rozmowie z dziennikarzem &quot;Organized Crime and Corruption Reporting Project&quot; otwarcie mówi o handlowaniu spotkaniami i wieszczy śmierć sportu, jako czystej rywalizacji...

Wobec tego wszystkiego nie dziwią go puste trybuny na bałkańskich stadionach. - Zatrudnia się &quot;profesjonalistów&quot; ale mimo wszystko kibice wiedzą co jest grane. Dlatego przychodzą tylko na topowe mecze: Crvena - Partizan czy Dinamo - Hajduk. W innym przypadku nie chcą oglądać reżyserowanego spektaklu - dodaje człowiek, który ustawił ponad 100 spotkań.

Jaka jest więc przyszłość piłki nożnej? - Nie ma dla niej przyszłości - twierdzi Dżarkovski. - Dopóki bukmacherzy będą ingerować w wyniki meczów, będzie korupcja, a stadiony będą puste. Na to, że piłkarze zaczną mówić w tej sprawie bym nie liczył. Jeśli ktoś z nich coś powie, jego kariera jest skończona - informuje Dżaro.​


wp.pl
 
alex76 21

alex76

Użytkownik
La Masia. Wymarzone miejsce do grania w piłkę, czyli gdzie dorastają dzieci Barcelony

- Jak rozrabia albo nie chce wkuwać, dostaje szlaban. Nie pozwalamy mu przez kilka tygodni trenować. Niech wie, że jeśli się nie poprawi, nie będzie grał w Barcelonie. Oni sobie nie wyobrażają surowszej kary - tłumaczy koordynator grup młodzieżowych Barcy Albert Capellas

Do stolicy Katalonii poleciałem, żeby zobaczyć, jak produkuje się na masową skalę najlepszych piłkarzy świata. Barca przeżywa właśnie szczytowy moment w historii, rozko****ąc w sobie fanów zwycięstwami, ale również dzięki urzekającemu stylowi gry, unikalnej przeszłości reklamowanej sloganem &quot;więcej niż klub&quot; oraz wychowywaniu na megagwiazdy chłopców z regionu. W majowym finale Ligi Mistrzów na zwycięstwo nad Manchesterem United zapracowało aż ośmiu piłkarzy, którzy dorastali i uczyli się grać w Barcelonie: Valdes, Puyol, Pique, Xavi, Busquets, Iniesta, Messi oraz Pedro.

To wynik niezwykły, żaden inny czołowy klub w Europie nie byłby w stanie się do niego nawet zbliżyć. Wiele nie utrzymuje tylu wychowanków w całej seniorskiej kadrze. A Barca w dodatku szkoli chłopców z sąsiedztwa. Bramkarz Valdes urodził się pięć minut piechotą od stadionu, rozgrywający Xavi - godzinę od Camp Nou, obrońca Pique miłość do barw odziedziczył po dziadku, który pracował w klubie, Busquets oglądał ojca w katalońskiej bramce etc.

Europa zna futbolową akademię Barcy jako La Masię, co jest półprawdą. Treningi odbywają się w imponującym, podmiejskim Ciutat Esportiva. La Masia to tylko internat w zabytkowym budynku liczącym ponad 300 lat. Stoi obok stadionu Camp Nou, mieszkają w nim - kilkunastu wychowanków, reszta jest rozlokowana na pobliskich stancjach - wyłącznie chłopcy, którzy przyjechali z daleka i muszą dorastać z dala od rodziców. Z daleka, czyli innych regionów Hiszpanii, krajów lub kontynentów. Jeśli wyjrzą przez okna, mogą obserwować treningi seniorów.

Wokół Camp Nou mieszka 51 młodych obcokrajowców - z Argentyny, Brazylii, Wenezueli, Gambii, Gwinei, Kamerunu, Nigerii, Senegalu, Wybrzeża Kości Słoniowej, Dominikany, Andorry, Belgii, Francji, Grecji, Gruzji, Portugalii, Serbii, Szwajcarii, Węgier.

Z paszportowego punktu widzenia ta lista nie jest wyczerpująca. Na treningu drużyny dziesięciolatków natknąłem się na Rosjanina, który wyemigrował do Hiszpanii i jego syn ma podwójne obywatelstwo. - Zapamiętaj tamtego chłopca - wskazał z dumą blond malca, który złościł się po drugim z rzędu trafieniu w słupek. - Nazywa się Roman Tugarinow, będzie kiedyś wielkim obrońcą. Ludzie z Barcelony sami go wypatrzyli, kiedy ćwiczył w Gramenet. To miasteczko na północy Katalonii, mieszkaliśmy tam, zaprowadziłem go na treningi w lokalnym klubie. Szybko awansował do Barcelony, co? Przyjrzyj się, podziwiasz następnego Puyola.

Niewykluczone, że Tugarinowa czeka przyszłość podobna do kariery Bojana Krkicia. Ten syn piłkarza Crvenej Zvezdy Belgrad o serbskim nazwisku wychował się w La Masii i wybrał reprezentację Hiszpanii. W seniorskiej zadebiutował tuż po 18. urodzinach. Nastolatkiem przestanie być dopiero w końcu wakacji 2009 roku, ale w seniorach rozegrał już 100 meczów! To klubowy rekord.

Jeśli zdołasz ukończyć katalońską akademię futbolu - lub wytrwasz w niej kilka lat - w zawodzie raczej nie zginiesz. 10 proc. absolwentów debiutuje w Barcelonie, dalszych 9 proc. rozpoczyna karierę w hiszpańskiej Primera Division lub zagranicznej pierwszej lidze.

Słowem, co piąty (!) wychowanek Barcy zostaje graczem wysokiej klasy europejskiej.

Czy chłopak z Polski ma szansę?

Po Ciutat Esportiva oprowadza mnie koordynator grup młodzieżowych Albert Capellas. Bajkowe miejsce, nie uwierzę, by jakiegokolwiek zauroczonego piłką szkraba dało się stąd wyprowadzić bez użycia siły. Pięć pełnowymiarowych trawiastych boisk, cztery ze sztuczną nawierzchnią, osobne placyki dla treningów bramkarzy i zajęć indywidualnych, szatnie, siłownie, hale z boiskami do koszykówki i szczypiorniaka. Boiska są odgrodzone od siebie wysokim żywopłotem, żeby trenujących nic nie rozpraszało - widzą tylko oślepiającą zieleń murawy i krzaki.

Kompleks kosztował 68 mln euro, teraz powstaje tam jeszcze nowa, supernowoczesna La Masia - żeby zgrupować wszystkich w jednym miejscu. Do użytku zostanie oddana na przełomie 2010 i 2011 roku.

Capellas opowiada z ogniem w oczach, wyraźnie sprawia mu frajdę wykładanie egzotycznemu przybyszowi barcelońskiej filozofii. - Nasza strategia zakłada, że 50 proc. dorosłej kadry będą stanowić wychowankowie, 35 proc. reprezentanci innych krajów, którzy zaczynali gdzie indziej, a 15 proc. megagwiazdy z czołowej dziesiątki na świecie. Oczywiście zdarza się, że piłkarz należy i do pierwszej kategorii, i do ostatniej. To ideał. Plan jak dotąd realizujemy, ale chcemy go zmienić na ambitniejszy i zwiększyć odsetek wychowanków do 55, a nawet 60 proc.

- Szukamy przede wszystkim piłkarzy z naszego miasta. Jeśli ich nie znajdujemy, rozglądamy się po regionie. Jeśli i tam ich nie znajdujemy, sprawdzamy inne części Hiszpanii. Dopiero na końcu, kiedy nie ma alternatywy, wychodzimy za granicę. Tajemnica sukcesu tkwi w odpowiednim treningu, jednak trening musi poprzedzić idealna selekcja. Jeśli w Katalonii pojawi się zdolny sześciolatek, my to wiemy. Zatrudniamy też 25 skautów odpowiadających za wszystkie regiony Hiszpanii, oni stale przysyłają raporty i przyjeżdżają na konsultacje. W całym kraju nie ma ani jednego gracza, którego byśmy zignorowali, sprawdzamy każdego z jakimkolwiek potencjałem. Kilku ludzi wysyłamy też na każdy ważny międzynarodowy turniej juniorski. Obcokrajowcom śledzącym zagraniczne rynki nie płacimy stale, dostają prowizję dopiero za podpisany kontrakt z piłkarzem - mówi Capellas.

Pytam, jaką szansę na naukę w Barcelonie ma bardzo młody chłopiec z Polski. - Minimalną. Potrzebowałby nie tylko absolutnie wyjątkowego, niepozostawiającego śladowych wątpliwości talentu, ale i sprzyjających okoliczności, musieliby go odkryć ludzie, którym ufamy. Choć zdarza się, że wystarcza niesamowita determinacja rodziców. Kiedyś przyszedł do klubu mężczyzna z dzieckiem, oświadczył, że przyleciał specjalnie z Kanady, i zażądał, żebyśmy syna sprawdzili, bo on, tata, co do jego cudownych zdolności nie ma cienia wątpliwości. Nie potrafiliśmy tego człowieka wyrzucić za drzwi, wzięliśmy malca na tydzień testów. Oblał.

Owe &quot;sprzyjające okoliczności&quot;, o których wspomina Capellas, mają niekiedy na nazwisko Samuel Eto&#39;o. Były napastnik Barcy wraz z agentem angażuje się w działalność społeczną w ojczyźnie i ściąga rodaków hurtowo, obecnie trenuje w katalońskiej szkółce kilkunastu chłopców z Kamerunu.

Wszystkich jest 241. Najmłodszy - Aitor Lopez Zamora - urodził się w sierpniu 2002 roku.

Ambicją już nie Barcy, lecz Katalońskiej Federacji Piłkarskiej, jest zachęcenie wszystkich, co do jednego, dzieci z regionu, by spróbowały futbolu. Projektem o wymiarze społecznym - ma przeciwdziałać pladze otyłości wśród młodzieży - i obejmującym 1400 klubów amatorskich kieruje Johann Cruyff, obecnie selekcjoner reprezentacji Katalonii (rozgrywa dwa-trzy sparingi rocznie).

Ideałowi na imię Josep

Kiedy już dzieciak założy koszulkę blaugrana, podporządkowuje się - Capellas zawsze silnie akcentuje to słowo - systemowi. Systemowi, czyli niepowtarzalnej barcelońskiej idei gry w piłkę nożną. Wpajanej przez wyłącznie katalońskich trenerów - innych klub obecnie nie zatrudnia - będącej jednak ostatnią spuścizną Holendra Cruyffa, twórcy legendarnego dream teamu, który w 1992 roku zdobył pierwszy w dziejach klubu Puchar Europy.

- System jest u nas ponad wszystkim. Najmłodszych, zbieranych w drużyny siedmioosobowe, wkładamy w ustawienie 1-3-2-1. Kiedy podrosną, przechodzą na zbliżone ustawienie 1-4-3-3 [również uświęcone przez Cruyffa]. I chłoną nienaruszalne zasady: po przyjęciu błyskawicznie podajemy, bramkarz nigdy nie wykopuje piłki, lecz przekazuje ją obrońcom, i budujemy akcję cierpliwie, od własnego pola karnego. O systemie piłkarze mają myśleć bez przerwy, w każdym momencie powinni wiedzieć, gdzie na boisku znajduje się każdy partner, muszą rozpoznać sytuację, w której wszyscy równocześnie przystępują do pressingu. Taktyki uczymy od ósmego roku życia, nad przygotowaniem fizycznym pracujemy wyłącznie z piłką. 16-latkowie, jeśli zechcą, mogą chodzić na siłownię

- A jeśli nie zechcą? Są tacy, którzy w ogóle nie chodzą?

- Tak. My wierzymy w piłkę, nie w ciężary. Nie wychowujemy atletów ani biegaczy. Szybko mają tylko myśleć. Siłownia jest całkowicie dobrowolna, choć rzadko, naprawdę bardzo rzadko, kogoś tam zagonię. Na przykład Andres Iniesta był tak słaby, że kazałem mu trochę poćwiczyć... Ale napisz wyraźnie, że to naprawdę był wyjątek - prosi rozbawiony Capellas.

Wspólnie oglądamy ćwiczących 11-latków, nie wszystkie treningowe gierki rozumiem. Przyznaję się głośno. - Nie martw się, realizujemy mnóstwo własnych pomysłów, których sensu nie pojęłoby w pierwszej chwili wielu fachowców - mówi Capellas.

Kilka minut później otwiera laptopa, znajduje rozpisane z detalami ćwiczenia, tłumaczy schematy. - Dziwiłeś się, dlaczego zawodnicy nie wybierają oczywistych rozwiązań? To były zajęcia taktyczne, trener rozkazywał, jaki rodzaj podań mają stosować. Przez jedną, dwie czy trzy linie. A ci w środku grali raz z jedną, raz z drugą drużyną. Pomagali tym, którzy właśnie stracili piłkę i zaczynali bronić. Najmłodsi często mają nie tyle strzelać gole, co utrzymywać się przy piłce, nawet kosztem trochę wolniejszego zdobywania przestrzeni. Co nie znaczy, że treningów nie udoskonalamy. Staramy się całym czas śledzić, co robią inni, i wciąż rozwijać swoje metody.

Ideał stanowi kariera Josepa Guardioli, który zamknął cykl - na pierwszy trening przyszedł jako 11-latek, ze zdolnego juniora przerodził się w doskonałego seniora, był zarazem wychowankiem i gwiazdą europejskiego formatu, by zostać wybitnym trenerem przekazującym następnym pokoleniom idee, którymi nasiąknął. Całe życie - wyjąwszy epizod we włoskiej Brescii u schyłku kariery zawodniczej - spędził w Barcelonie.

I nikt przed nim w futbolu nie zadebiutował jako seniorski trener wspanialej. Guardiola zdobył Puchar Europy, mistrzostwo Hiszpanii oraz Puchar Hiszpanii. Szkoleniowcy, którzy się katalońskiej wizji nie podporządkują, przegrywają. Jak swego czasu taktyczny technokrata z Holandii Louis van Gaal.

Tajemnica transferu za 25 milionów

Akademię tworzy 12 drużyn juniorskich. Siedmiolatkowie ćwiczą w kategorii Prebenjami, nad nimi są Benjami A i B, Alevi A i B, Infantil A i B, Cadet A i B, Juvenil A i B oraz drużyna młodzieżowa i rezerw. Już najmłodsi - oprócz trenerów - mają osobnego lekarza, fizjoterapeutę i dbającego o sprawy organizacyjne kierownika, wraz z wiekiem liczba specjalistów opiekujących się każdym zespołem jeszcze rośnie.

- Od najwcześniejszych zajęć poświęcamy sporo czasu słabszej nodze, wpajamy też podstawowe cele, jakie Barcelona stawia sobie w każdym meczu. Po pierwsze, próbować zwyciężyć, grając ciekawy, ładny futbol. Po drugie, próbować zwyciężyć bez niesportowych zachowań.

- Prebenjami, benjami, alevi oraz infantiles trenują tylko trzy razy w tygodniu, cadetes - cztery razy, juveniles - pięć razy. Zajęcia trwają maksymalnie 90 minut, stawiamy na jakość, nie ilość, poza tym tłumaczymy chłopcom, że nie wolno żyć tylko piłką, uczymy mądrych nawyków. Obejmujemy ich programem 24-godzinnym, wszechstronnym, kształtującym osobowość. Ćwiczą popołudniami, po lekcjach. Wszyscy chodzą do odległej o 500 m od Camp Nou szkoły, z którą współpracujemy, jej dyrektora zatrudnia Barcelona. Pilnie śledzimy ich postępy, kontrolujemy i wyniki w nauce, i zachowanie. Jak ktoś rozrabia albo nie chce wkuwać, dostaje szlaban. Odsuwamy go od drużyny na dwa-trzy tygodnie i nie pozwalamy trenować. Ma wiedzieć, że jeśli się nie poprawi, nie będzie grał w Barcelonie. Oni sobie nie wyobrażają surowszej kary.

Capellas pamięta tylko dwóch chłopców, których trzeba było wyrzucić, bo nie dawali już żadnej nadziei. Na innych polityka klubu działa doskonale, wszyscy dojrzewają z marzeniami gry na Camp Nou. Zapewnia, że nie zdarza się, by np. ktoś po kryjomu popalał papierosy. Wyobraźnia dzieciaków intensywnie pracuje, bo w trakcie oglądania meczów każdy ma wpatrywać się w piłkarza, którego w przyszłości zastąpi w drużynie seniorów. Czy raczej: w systemie.

Podział ról na boisku opisują cyfry. - Pozycji nie nazywamy, lecz oznaczamy liczbami. Guardiola nie mówi &quot;potrzebuję lewego obrońcy&quot;, lecz &quot;potrzebuję piątki&quot;. Każdą pozycję mamy drobiazgowo zdefiniowaną, kandydata na transfer do Barcy muszą wyróżniać określone dla przeznaczonej mu roli cechy mentalne i techniczne, patrzymy nawet na rozwinięcie poszczególnych partii mięśniowych. Od stoperów nie wymagamy szybkości i nadzwyczajnej techniki, lecz inteligencji i zdolności do zachowania maksymalnej koncentracji. A skrzydłowy musi lepiej przyjmować piłkę i utrzymywać równowagę niż środkowy pomocnik, bo będzie otrzymywał więcej podań półgórnych, bardzo szybkich. Najważniejsze, by piłkarz pasował do stylu, nawet jeśli obiektywnie jest słabszy od konkurenta.

Minionego lata Barca wprawiła w zdumienie całą Europę, płacąc szokujące 25 mln euro za Dmytro Chyhrynskiego. Ukraiński stoper niewielu fachowcom zdążył wpaść w oko, prasa spekulowała, że transfer był kaprysem Guardioli, na który klub przystał z wdzięczności za fantastyczny rok. - Bzdura. Decyzje zapadają kolegialnie, przy sprzeciwie wszystkich trenerów Pep zakupu by nie wymusił. Wzięliśmy go, bo Szachtar broni w sposób podobny do naszego. Czyhrynskiego nie musieliśmy specjalnie przyuczać, ot, cały sekret.

On będzie megagwiazdą jutro

Wśród najmłodszych barcelońskich uczniów sprawiedliwość polega na tym, że wszyscy grają po równo. - Każdy chłopiec, czy idzie mu źle, czy idzie mu dobrze, w dziecięcych meczach przebywa na boisku przez minimum 40 procent czasu. Dopiero u nastolatków wzmagamy rywalizację, starszych juniorów sadzamy na ławkę nawet na trzy miesiące, jeśli są słabi. Kto kryzys przetrzyma, zostaje. Kto nie da rady, odchodzi.

Mecze wszystkich drużyn od 15-latków wzwyż uważnie śledzi trener seniorów, obecnie Guardiola. Co sezon dobiera kogoś do dorosłej kadry, ale zanim podejmie decyzję, osobiście bada dojrzałość kandydata miesiącami lub wręcz latami. Ktoś debiutujący szybciej nie musi być zdolniejszy od kogoś innego debiutującego później.

Europa do dynamicznie rosnącej wydajności barcelońskiej akademii futbolu jeszcze się nie przyzwyczaiła. Latem wielu fachowców zarzucało klubowi, że niemrawo działa na rynku transferowym, przystąpi do nowego sezonu ze zbyt wąską kadrą i zapłaci za nią katastrofą. Katalończycy świadomie wyhamowują z zakupami. Coraz silniej ufają swojej szkółce, wolą wypromować kolejnego młodzieńca, który importowanych przewyższa fundamentalnym atutem - pasuje do systemu. Capellas z niechęcią wskazuje na politykę Realu Madryt, który również świetnie szkoli młodzież, ale ją wyprzedaje.

Zanim wyjechałem z Ciutat Esportiva, Capellas chwycił mnie za ramię, chciał mi jeszcze kogoś pokazać. Niestety, grupa z rocznika 1993 skończyła zajęcia. - W takim razie zapamiętaj nazwisko - rzucił. - Ella. Armand Ella Ken. Jedenastka, w twoim języku to będzie lewoskrzydłowy. Będzie lepszy niż Thierry Henry. To mój prywatny typ na przyszłego najlepszego piłkarza świata.

W czym szkółka Realu przebija szkółkę Barcy?

W liczbie graczy wyeksportowanych do czołowych lig europejskich. Autorzy dorocznego raportu FIFA o piłkarskim rynku pracy sprawdzili, czyich wychowanków zatrudniają kluby hiszpańskiej Primera Division, angielskiej Premiership, włoskiej Serie A, francuskiej Ligue 1 i Bundesligi. Okazało się, że w badanym sezonie 2007/08 elitarne rozgrywki zatrudniały najwięcej piłkarzy wyedukowanych w Realu (47), za nimi uplasowały się: Monaco (32), FC Metz (31) oraz Barcelona (31).

Akademię &quot;Królewskich&quot; chwali się rzadziej, słychać raczej lamenty, że od dawna nie wypromowała gracza godnego podstawowej jedenastki, że nie widać następców starzejących się Ikera Casillasa, Raula Gonzaleza oraz Gutiego.

Kto korzysta z wychowanków częściej niż Barca

Na to pytanie też odpowiedziała FIFA. Kluby sklasyfikowała według odsetka wychowanków wystawianych w oficjalnych meczach.

Źródło: Sport.pl

Naprawdę ekstra artykuł Rafała Steca. W Polsce niestety system szkoleniowy kuleje...
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Oto wyniki badań zawodników Ekstraklasy. Polski piłkarz zapuszczony

http://www.sport.pl/sport/1,65025,7336916,Oto_wyniki_badan_zawodnikow_Ekstraklasy__Polski_pilkarz.html

Zawodowiec z Zachodu nie pozwoli sobie, żeby więcej niż 8 proc. wagi jego ciała stanowił tłuszcz. W polskiej Ekstraklasie są piłkarze, u których stwierdzono 17 proc. Czołowi gracze ligi nie umieją zrobić prawidłowego przysiadu

Wyniki badań polskich ligowców - nie tylko piłkarzy, ale także hokeistów, siatkarzy czy koszykarzy - zbierał przez lata Michał Wilk, pracownik z katowickiej Akademii Wychowania Fizycznego. Specjalizuje się w przygotowaniu motorycznym. - Jestem przerażony, patrząc na osiągnięcia naszych zawodowców - mówi Sport.pl.

Z badań w zachodnich klubach, które przekazali nam fachowcy z Athletes Performance z Arizony, wynika, że poziom tkanki tłuszczowej u piłkarzy waha się między 6 a 8 proc. Jeśli któryś z zawodników po krótkim urlopie przekroczy normę, dostaje indywidualny program &quot;naprawczy&quot;. Nie rozpocznie właściwych przygotowań do sezonu, jeśli nie dojdzie do siebie.

- Od tego wszystko się zaczyna. Trzeba mieć zdrowe ciało, by zająć się jego przygotowaniem do ekstremalnego wysiłku - opowiada nam Shad Forsythe z Athletes Performance, którego Jürgen Klinsmann ściągnął do szykującej się na poprzedni mundial reprezentacji Niemiec.

Teraz Forsythe odpowiada za przygotowanie motoryczne reprezentacji Niemiec od U-16 do seniorów. - Zajmowałem się też Evertonem, Manchesterem United - mówi Forsythe. - Tam nie do pomyślenia jest, by piłkarz przekroczył wyznaczony próg tkanki tłuszczowej. O nadwadze nie wspominam.

Jak jest w Polsce? Wilk analizował wyniki kilku klubów ekstraklasy - są piłkarze z tkanką tłuszczową przekraczającą 15-17 proc. masy ciała. - Zdarzają się i tacy, którzy mają większe problemy - opowiada Wilk. - Spotkałem ligowego hokeistę, którego ciało w 30 proc. składało się z tłuszczu.

&quot;Zapuszczenie&quot; polskich piłkarzy potwierdza Remigiusz Rzepka. Jego klinika prowadzi badania kilku zespołów ze Śląska. Zgłaszają się do niego (czasem w tajemnicy przed swoimi klubami) zawodnicy, chcąc przejść funkcjonalną ocenę motoryczną - FMS (Functional Movement Screen). - To seria siedmiu ćwiczeń sprawdzających podstawowe przygotowanie ciała do wysiłku. Właściwie to fundament do wszystkiego. Jeśli piłkarz nie potrafi zrobić prawidłowego przysiadu z wyprostowanymi plecami, jest o wiele bardziej narażony na kontuzje niż ten, który wykonuje ten element poprawnie.

Każde z siedmiu ćwiczeń oceniane jest w skali 0-3. Maksymalna ocena to 21. - W Polsce nie spotkałem piłkarza, który zebrałby &quot;oczko&quot;.

W klubie ze środka ekstraklasy średnia ocen to 14-15. Forsythe: - W reprezentacji Niemiec mamy trzech-czterech graczy z oceną 21. Chciałby pan wiedzieć, kto to był? Obowiązuje mnie tajemnica...

Wspólnie z Rzepką obejrzałem nagranych na wideo polskich piłkarzy i siatkarzy poddawanych ocenie FMS. Jeden z czołowych pomocników ligi, właściwie jej gwiazda, miał problem z prawidłowym przysiadem. Wilk dodaje, że niektórzy ligowcy nie są w stanie podciągnąć się na drążku.

- Dobrym sprawdzianem porównującym naszych i zachodnich sportowców jest również pomiar mocy mięśniowej określany na podstawie czasu lotu oraz kontaktu z podłożem podczas wyskoku. Czas lotu powyżej 0,65 s to u zawodowych sportowców norma. Średnie czasy polskich piłkarzy to 0,54 s, siatkarzy - 0,61 s, hokeistów 0,49 s - opowiada Wilk. Norma czasu kontaktu z podłożem w tym badaniu (im krótszy, tym lepiej) to 0,2 s. Piłkarze mieli 0,38 s, siatkarze - 0,31 s, a hokeiści - 0,41s.

Forsythe za tydzień przyjeżdża do Polski. Przygotowując się do wykładów, rozmawiał z polskimi fachowcami od przygotowania fizycznego i trenerami piłkarskimi. - Wiem jedno: Waszym piłkarzom brakuje indywidualnego prowadzenia od strony motorycznej. Stąd tak złe wyniki badań i ocen FMS. Jeśli wszyscy ćwiczą tak samo, nie skorzystają też na tym ci, którzy mają jeszcze rezerwy, by poprawić swoje parametry.

Paul Robbins: Polski piłkarz może mieć końskie zdrowie

http://www.sport.pl/sport/1,65025,7336957,Paul_Robbins__Polski_pilkarz_moze_miec_konskie_zdrowie.html

Paul Robbins, trener przygotowania motorycznego, współpracownik Jürgena Klinsmanna: - Macie mnóstwo czasu, by dobrze przygotować się do Euro 2012. Polacy nie są mocno obciążeni, nie grają co trzy dni, więc i selekcjoner ma większy komfort. Oprócz taktyki może skoncentrować się na przygotowaniu motorycznym nie tylko drużyny, ale i poszczególnych graczy. Kluczem jest spójna polityka reprezentacji i klubów

Przemysław Iwańczyk: Widział pan kiedyś piłkarza, któremu zza spodenek wylewa się brzuch?

Paul Robbins: Profesjonalnego piłkarza?

Tak.

- U profesjonalnego nie widziałem, ale u rekreacyjnych sportowców to nic nadzwyczajnego.

W Polsce tak wyglądał rozgrywający Legii Warszawa. W klubie z czołówki drugiej ligi piłkarz przyszedł na zajęcia bez śniadania. Zapytany przez trenera, dlaczego nie jadł, wyciągnął biały chleb z pasztetem. Czeski trener Polonii Warszawa był mocno zdziwiony, kiedy w dniu meczu jego piłkarze pałaszowali kiełbasę.

- (śmiech) Pasztet to jeszcze nie tragedia. Sam widziałem, jak piłkarz w klubie Europy Zachodniej tuż przed zajęciami wrzucił do brzucha ciasteczko, setki niepotrzebnych kalorii. Cukry proste wywołują natychmiastową reakcję hormonalną - wyrzut insuliny do krwi. To bardzo niekorzystne, znacznie lepiej zjeść produkt zawierający węglowodany złożone - pełnoziarnisty ryż, kasze, warzywa - które wolno rozpuszczają się w układzie krążenia i stopniowo dostarczają energii podczas wysiłku.

To zjawisko można porównać do jazdy na rowerze ze stałym tempem lub niewielkimi zmianami tempa do jazdy na pełnych obrotach. Efektywniejsze przy wysiłku jest oczywiście to pierwsze.

Po hitowym meczu z Wisłą Kraków piłkarze Legii pojechali do McDonald&#39;sa.

- To, niestety, przypadłość nie tylko Polaków. Także w USA zdarzają się profesjonalni sportowcy, którzy po ciężkim meczu czy treningu jedzą fast foody, nie zdając sobie sprawy, co dzieje się z ich organizmami. Piłkarz powinien przede wszystkim uzupełnić wodę i minerały. Wodę, poza systematycznym piciem w trakcie meczu i przerw, należy koniecznie przyjmować w małych porcjach po zawodach. W trakcie intensywnego wysiłku sportowiec traci nawet do 1,5-2 litrów. Poza tym zawsze proponuję w szatni węglowodany - taca z bananami, batony energetyczne, ciemne pieczywo, etc., by uzupełnić glikogen niezbędny do zregenerowania zapasów energetycznych naruszonych w trakcie meczu. Pierwszą regenerację sportowcy powinni odbyć już schodząc do szatni. Później posiłek z zespołem, oczywiście nie w barze fast food.

To przez fast foody polscy piłkarze narzekają, że nie dają rady biegać przez 90 minut?

- Chce pan powiedzieć, że dla profesjonalnego piłkarza utrzymywanie dyspozycji przez 90 minut, bieganie w tym czasie non stop, to coś nadzwyczajnego? Interesujące. Pracując w USA oraz w europejskich klubach piłkarskich nigdy nie spotykałem się z tym problemem. Na pewno mówimy o najwyższej lidze w Polsce? Niepojęte.

Nie trzeba wnikliwych analiz, kiedy polski zespół gra z zachodnim, widać to gołym okiem.

- Każde moje spotkanie z trenerami piłkarskimi, także fachowcami światowej klasy, rozpoczyna się od pytania: futbol to wysiłek o charakterze tlenowym, czyli stałe podwyższone tętno, czy beztlenowym, a więc wchodzenie na najwyższe obroty? Niby banalne pytanie, ale czas trwania meczu - 90 minut - wskazuje na to, że piłkarze pracują w fazie tlenowej. Z kolei fragmenty, w których zawodnicy gwałtownie przyśpieszają i hamują, wymagają odpowiedniego przygotowania beztlenowego. To jest klucz przygotowań. W pierwszej połowie piłkarz radzi sobie z interwałami bez problemu, ale w drugiej pojawia się deficyt, który wynika z braku tego rodzaju treningu. Upraszczając - nie da się przygotować piłkarza na 90 minut maksymalnego wysiłku bieganiem po lesie i krótkimi gierkami imitującymi mecz. Taki trening nie adaptuje go do ekstremalnego wysiłku przez 90 minut. Tylko specyficznie ukierunkowane, najlepiej indywidualne zajęcia, przygotują piłkarza. I to zarówno w okresie przygotowawczym, jak i w trakcie sezonu.

Oto przykład takiego treningu. Najpierw pięciominutowa rozgrzewka na tętnie 135 uderzeń, następnie minuta biegu na 85-90 proc. tętna maksymalnego, po nim minuta przerwy. Po trzech powtórzeniach czterominutowa przerwa. I tak kilka serii w zależności od tego, co chcemy osiągnąć. W takim wariancie specjalistyczny trening, o jaki mnie pan pyta, zajmuje około 35 minut. Zmęczenie narasta stopniowo, takie ćwiczenia można wprowadzać zaraz po treningu piłkarskim.

Trener powinien podzielić drużynę np. na trzy grupy w zależności od parametrów wydolnościowych, siły i szybkości. To pozwala na efektywniejsza pracę i wydobycie ze sportowca tego, co najcenniejsze.

A bieganie po górach?

- To świetna forma przygotowań...

...kiedy trenerzy ganiają piłkarzy - na szczyt i z powrotem.

- O nie! Biegiem na szczyt i biegiem w dół?! Mówił pan góry, a ja myślałem o króciutkich podbiegach i łagodnym zejściu ze ściśle określonym czasem, intensywnością i techniką tej pracy. To doskonale kształtuje siłę, moc i wytrzymałość nóg oraz technikę biegu całego ciała, sylwetkę.

Zbieganie też jest wartościowym i istotnym elementem treningowym, ale pod pewnymi warunkami: zawodnik musi to robić świadomie, kontrolując technikę biegu, aby nie narazić na przeciążenie ścięgien, więzadeł, stawów. Dlatego liczbę powtarzanych cykli (kroków) podczas zbiegania trzeba wprowadzać stopniowo, a nie wrzucać zawodnika na głęboką wodę.

Zbieganie to również niedoceniany trening szybkości, którą można w ten sposób rozwinąć lepiej niż na płaskim terenie.

Polski piłkarz trenuje półtorej godziny dziennie - często wliczając w to prysznic, pogaduchy z kolegami. Można w tym czasie odpowiednio się przygotować?

- Jeśli część treningu poświęcona zostanie stymulacji systemów energetycznych, o których mówiłem wcześniej, wystarczy. Należy jedynie uderzyć w odpowiednie miejsce. Tętno dobieramy indywidualnie. Czas treningu zależy od okresu, w którym go prowadzimy - dłuższy w trakcie przygotowań do sezonu, krótszy - w sezonie. A także od liczby meczów, np. jedno spotkanie w tygodniu daje ogromne możliwości kształtowania cech motorycznych.

Widział pan kiedyś mecz z udziałem polskiego piłkarza?

- Pracuję w Borussii Dortmund z Kubą Błaszczykowskim. To ułożony motorycznie, sprawny, bardzo szybki zawodnik. Zupełnie nie odpowiada przykładom, o których mi pan opowiada. Akurat Kuba jest w stanie biegać na najwyższych obrotach przez 90 minut.

Płaci mnóstwem kontuzji.

- Wiem o tym, dlatego w trakcie przygotowań odciążyłem go, nie pracował tak, jak pozostali. Częściej trenował na specjalnej bieżni, która zmniejsza ryzyko kontuzji, ale tak jak w terenie kształtuje siłę i moc. Wszystkich najpierw badamy - ich wydolność, moc i siłę. Potem opracowujemy indywidualny plan treningów. Wyszło nam, że Kuba nie powinien podejmować tak intensywnego wysiłku jak inni, a i tak będzie dobrze przygotowany.

W reprezentacji Błaszczykowski ostatni bardzo dobry mecz rozegrał rok temu. Z reguły na coś narzeka, albo wtapia się w drużynę, która motorycznie wygląda źle.

- Jest coś takiego w futbolu - zresztą także w innych grach zespołowych - że bardzo dobrego zawodnika słaba reszta ciągnie w dół. Kuba musi mieć wokół siebie tak samo dobrych lub lepszych, by mógł wyrazić cały swój talent.

Polacy na Zachodzie stykają się z obciążeniami, których nie wytrzymują. Dlaczego?

- Jeśli gracz wcześniej ćwiczyli mało intensywnie, mocnego treningu nie są w stanie go znieść. Stąd częste przeciążenia i urazy. W Niemczech zawodnik przechodzący z trzeciej do pierwszej ligi boryka się z identycznymi problemami. Przy takich skokach wydłuża się okres adaptacji, dlatego po ocenie braków motorycznych prowadzi się indywidualny trening pomagający zawodnikowi osiągnąć wymagany poziom. Cykl dobrze widać np. NBA, gdzie po starcie pierwszoroczniacy mają indywidualny program wzmacniający. Oczywiście program motoryczny nie może zabić talentu, lecz go wspierać. Jak w boksie, gdzie dobrze prowadzony pięściarz przechodzi do wyższych kategorii wagowych nie tracąc techniki i umiejętności.

Pamięta pan, jak na Euro 2008 Rosjanie zabiegali Holendrów? Zastanawialiśmy się, czy tak samo można przygotować Polaków.

- Oczywiście. Z Guusem Hiddinkiem rosyjska federacja zatrudniła znakomitego fachowca od przygotowania fizycznego, Holendra Raymonda Verheijena. Rosjanie ze względu na specyficzny kalendarz ligi mieli wówczas aż trzy miesiące na przygotowania. To czas, w którym można zrobić wiele. Pozostali finaliści Euro 2008 mieli od trzech do sześciu tygodni, w co należy wliczyć także odpoczynek po wyczerpującym sezonie.

Okres przygotowawczy do turnieju musi łączyć wiele celów. Do kształtowania siły i moc potrzebujemy od kilku do kilkunastu tygodni, np. na. Nie robimy piłkarzom podbudowy tlenowej, bo ją mają - w końcu od lat biegają. Z reguły brakuje im zdolności pracy na wysokim poziomie wysiłku beztlenowego oraz mocy, by przyspieszać, robić zrywy, zatrzymywać się. To męczy, a formę trzeba utrzymać do 80-90 minuty. Jeśli w trakcie urlopów zawodnicy dostają rozpiski do pracy i biegają w fazie tlenowej dwa-trzy razy w tygodniu, właściwe przygotowania można rozpocząć od razu. Treningi motoryczne trzeba podzielić tak, aby wystarczyło zawodnikowi energii na ćwiczenie techniki czy taktyki. Dlatego przy dwóch treningach dziennie, codziennie rano na przemian kształtujemy na siłowni górną i dolną część ciała, a popołudniowy trening techniczno-taktyczny przeplatamy z zajęciami motorycznymi.

Ja wolę graczy o gorszej technice w dyscyplinie, którą uprawiają, ale chętnych do morderczego wysiłku niż znakomitych techników, którzy są słabi motorycznie. Gwarantuję, że ci pierwsi wykończą tych drugich, tak jak Rosjanie wykończyli Holendrów.

Treningi treningami, ale może i rodzice powinni przejąć na siebie część obowiązków związanymi z młodymi piłkarzami - dieta, zabawy ruchowe, które byłyby przygotowaniem do wielkiego sportu?

- Rodzice też nie wiedzą, co jest dobre dla dzieci. Odpowiedzialność spoczywa na nauczycielach i młodych trenerach. Oni muszą się edukować i sprzedawać swoją wiedzę. Dzieci powinny się odżywiać naturalnymi produktami podawanymi według prostych zasad - 5-6 posiłków, nawadnianie, ograniczanie, a nie wykluczenie śmieciowego jedzenia, czyli chipsów, napojów gazowanych i słodzonych. Jeśli młody trenuje intensywniej, np. codziennie lub wręcz dwa razy dziennie, należy sporządzić bilans kalorii, które musimy dostarczyć i tego pilnować. Czasem można się wspomóc suplementami i odżywkami. Dodatkowo obciąża nasze ciało alkohol - odwadnia, zaburza naturalne mechanizmy trawienia. Dozwolony jest tylko w małych ilościach.

Wiele talentów przepada, bo rozliczani z wyników trenerzy i nauczyciele wybierają największych i najsilniejszych, a nie najbardziej utalentowanych sportowców.

- Rozumiem, na czym polega ten system. W krajach, w których pracowałem, stawia się na długofalowe szkolenie pozwalające rozwinąć się talentom w późnym okresie dorastania. W USA problem stanowi co innego - tylko dzieci z bogatych domów mają dostęp do odpowiedniej diety i treningu. To zabija dużo talentów.

W Polsce ledwie garstka klubów zatrudnia specjalistów od przygotowania fizycznego.

- Pracując w Europie nie spotkałem się z klubem, który by go nie miał. I nie mówię tu o trenerach od fitnessu, bo to zupełnie inny fachowiec, tylko o ludziach znających się na motoryce, jak wspomniany przeze mnie Verheijen.

Problemy wielu drużyn biorą się z błędnego myślenia trenerów, że jeśli ich metody kiedyś się sprawdzały, będą sprawdzać się zawsze. Że jak kiedyś biegali po lesie, to teraz też powinni. Specjalista od przygotowania fizycznego nie musi być na co dzień w klubie. Musi podać gotowe rozwiązania treningu wydolnościowego, które realizuje główny trener. Na tej zasadzie współpracuję m.in. z Borussią.

W Polsce po kilku intensywnych meczach piłkarze narzekają, że są zmęczeni.

- Nie będą tak mówić, jeśli będą odpowiednio przygotowani i będą się odpowiednio regeneriwać. Aktywna regeneracja powinna nastąpić do 24 godzin po wysiłku - to raczej zimne kąpiele, natryski, zanurzenia niż np. sauna, która bardzo obciąża układ krążenia. Basen polecam jako odciążenie, choć niektórzy wolą mało intensywny wysiłek w warunkach charakterystycznych dla dyscypliny - dla piłkarza może to być delikatny bieg. Nie zregenruje nikogo leżenie brzuchem do góry, choć oczywiście zawodnik musi się wyspać.

Skąd bierze się złe przygotowanie fizyczne polskich piłkarzy?

- Podejrzewam, że tak jak w kilku innych krajach podstawową metodą przygotowań do sezonu jest bieganie po lesie. Przykro mi, w ten sposób piłkarz nie jest w stanie pracować później w trakcie meczu na wysokim poziomie intensywności. Jak mówiłem, piłkarz biega całe życie, więc ma podbudowę tlenową. Musi kształtować parametry odpowiadające wysiłkowi podczas meczu.

Mamy w Polsce nowego selekcjonera. Co by pan mu radził?

- Jak wygląda u was sezon? Jak długo trwa przerwa między rundami?

Kluby z pucharów odpadają w sierpniu lub wrześniu, piłkarze rozgrywają około 20 meczów w rundzie, mają przerwę w lidze od grudnia do marca. Poza tym Polska ani nie gra w MŚ 2010 ani w eliminacjach Euro 2012, bo jest gospodarzem.

- Macie mnóstwo czasu, by dobrze przygotować się do Euro. Jak słyszę, Polacy nie są mocno obciążeni, nie grają co trzy dni, więc i selekcjoner ma większy komfort. Oprócz taktyki może skoncentrować się na przygotowaniu motorycznym nie tylko drużyny, ale i poszczególnych graczy. Kluczem jest spójna polityka - reprezentacji i klubów. Zawodnicy idąc odpowiednim cyklem na zgrupowaniach kadry nie mogą zaprzepaścić tego w klubie. Jeśli to nie możliwe, spotykaną praktyką są indywidualne programy, które piłkarze realizują samemu. Nie przeszkadza to temu, co robią w klubie, ani nie zabija tego, co już przygotowali w kadrze. Nie chce mi się zresztą wierzyć, że klubowi trenerzy nie zechcą, by motoryka ich graczy rosła.

Jestem przeciwnikiem wysyłania zawodników na miesięczny urlop, nawet przy trzech miesiącach przerwy. 10 dni pauzy wystarczy, potem systematyczna praca.

Selekcjonerzy mawiają: już ich niczego nie nauczę, ani nie przygotuję, moją rolą jest ustawić drużynę taktycznie i zmotywować?

- Nie umieją tego zrobić czy ktoś im na to nie pozwala? Nie widzę powodu, by choć nie próbowali. Jestem selekcjonerem, interesuje mnie 35 zawodników, mam w kadrze 20 miejsc. Każdemu daję program przygotowany przez fachowca, wyznaczam cele i patrzę, kto robi postępy, a kto nie. Tak postępują selekcjonerzy, których znam. Przygotowanie motoryczne to dla nich także pole do rywalizacji, jeden z elementów decydujących o powołaniach.

Jak monitorować kadrowicza?

- Kluczem jest przedsezonowa ocena wydolnościowa, siły i mocy. Zalecam powtarzać takie badania raz w miesiącu, by stwierdzać u graczy tendencję wzrostową bądź spadkową. Niezwykle istotne jest, by nie wrzucać wszystkich do jednego worka i nie ordynować im takich samych treningów.

Ile procent sukcesu to idealne przygotowanie, a ile umiejętności?

- Chyba nikt nie odpowie panu na to pytanie, bo tu przecież chodzi także o grę w piłkę (śmiech). Ale żeby wykorzystać umiejętności, np. w ostatnich 10 minutach meczu, trzeba być perfekcyjnie przygotowanym. Jedenastu Lance&#39;ów Armstrongów nie da rady ludziom, którzy zawodowo grają w piłkę. Choćby biegali non stop po całym boisku, nie wiedzieliby jak kopnąć piłkę, jak się ustawić, etc.

Skoro mówi pan o Armstrongu, 38-latek może mieć taką wytrzymałość bez wspomagania?

- Mówimy o fenomenie, niesamowitych predyspozycjach genetycznych popartych ciężką i systematyczną pracą. Jeśli to zejdzie się w jednym ciele, można w jego wieku wygrywać Tour de France.

W jakim stopniu sportowcom może pomóc farmakologia? Ta dozwolona oczywiście.

- Zawodnik przygotowujący się motorycznie może o 80 procent poprawić parametry dzięki odpowiedniemu odżywianiu i suplementacji. Odżywki, nawodnienie i izotoniki mają niebagatelny wpływ.

Nie mówimy o popularnych wśród polskich piłkarzy napojach energetycznych, np. Red Bullu?

- Nie, one nie pomagają.

Podsumowując, ile czasu potrzeba, by polska reprezentacja dorównywała motorycznie najlepszym?

- Z młodymi o niezłym przygotowaniu piłkarskim, zdrowymi, dobrze się odżywiającymi i odpowiednio odpoczywającymi jestem w stanie podnieść ich motorykę w ciągu czterech-sześciu tygodni i zmiana ta będzie widoczna gołym okiem.

Pan?

- Czemu nie.

Paul Robbins

Jest trenerem przygotowania motorycznego i siłowego, absolwentem Uniwersytetu Stanowego w Pensylwanii. Od 1999 roku współpracuje z jednym z najlepszych ośrodków przygotowania motorycznego na świecie Athletes Performance w Arizonie. Współpracuje z klubami NBA (Phoenix Suns, Miami Heat), NFL oraz piłkarskiej Bundesligi (m.in. Borrusia Dortmund) i Premiership (Everton). Do Europy sprowadził go Jurgen Klinsmann, z którym pracował w reprezentacji Niemiec.

Źródło: Gazeta Wyborcza
 
Do góry Bottom