Na do widzenia
W bardzo wielu rzeczach nie zgadzam się z Leszkiem Millerem, ale co do jednego ma rację: faceta poznaje się po tym, jak kończy. A ponieważ jest to moje pożegnanie z łamami „Wprost” i przede wszystkim z Czytelnikami, wypadałoby się rozliczyć.
Kiedy rok temu zaczynaliśmy pracę nad zmienianiem „Wprost”, przyjęliśmy parę założeń. Po pierwsze, uznaliśmy, że ma być to pismo dla ludzi myślących. Takie, które da realny „wsad” wiedzy i opinii, z zalewu tysięcy codziennych informacji wybierze te, które są naprawdę ważne (stąd okładkowe motto „To, co najważniejsze”), pogłębi je, pokaże drugie dno, prześwietli bohaterów.
Po drugie, uznaliśmy, że choć w mediach szala przechyla się w stronę celebrytów i ciekawostek, chcemy robić pismo dość odpowiedzialne i zaangażowane w – mówiąc trochę szumnie – poprawę stanu spraw polskich. Kilka dni temu w trakcie uroczystości wręczenia Nagród Kisiela powoływałem się na słowa Stefana Kisielewskiego, który prawie ćwierć wieku temu przestrzegał przed mesjanizmem – przed snuciem marzeń o wyjątkowej roli, pozycji i znaczeniu Polski na mapie i w historii świata. Kisiel chciał Polski normalnej, zdrowej, rozwijającej się – tak jak inne kraje świata i razem z nimi. To też było motto naszych działań.
Trzecie założenie, może najistotniejsze, było takie, że nie chcemy przywdziewać politycznych kamaszy i maszerować noga w nogę z jedną partią. Czyli nie zrobimy tego, co robi dziś większość mediów. Ukuto na to specjalny termin „dziennikarstwo tożsamościowe” – zaangażowane w walkę ideologiczną. Dla mnie to „dziennikarstwo tożsamościowe” jest niczym „demokracja socjalistyczna”, przymiotnik odbiera rzeczy sens i szacunek. Chcesz robić politykę – idź do polityki, kandyduj, zweryfikuj się w wyborach, a nie udawaj dziennikarza – takie było i jest moje myślenie.
Robiliśmy zatem pismo liberalne, prorynkowe, cywilizacyjne – czyli takie, jakim „Wprost” był 30 lat temu, na początku swojej drogi, z której w pewnym momencie zszedł na manowce. Jak nam się udało? Rok to krótki czas na rynku medialnym. Pisma takie jak „Wprost”, oparte na lojalności czytelników i wiarygodności autorów, buduje się latami. Z drugiej jednak strony wydarzenia na rynku przyspieszają. Jeśli efektu nie ma szybko, na „wczoraj”, pojawia się chęć przyspieszenia.
Jestem zadowolony z efektów tego, co zdążyliśmy zrobić. We „Wprost” pojawiło się wiele ważnych tekstów. Braliśmy się do kulis głośnych afer i skandali, opisywaliśmy nieżyczących sobie tego bohaterów, zadawaliśmy niewygodne pytania. Opozycji dostawało się tak jak koalicji. Nie było świętych krów ani bohaterów bez skazy. Ale też chwaliliśmy tych, którzy dawali ku temu powody. Na wieść o zmianach we „Wprost” od wielu kolegów z branży usłyszałem, że byliśmy ostatnią ostoją prawdziwego dziennikarstwa w Polsce.
Z dziennikarstwem dzieje się fatalnie. Tradycyjne media padają, gorszy pieniądz wypiera lepszy. Poważne niegdyś pisma sięgają po okładki z „gołymi babami” – i czytelnicy już nie wiedzą, czy to jeszcze gazeta, czy tylko papier do zawijania śledzi. W miejsce starych mediów powstają nowe, elektroniczne. Ale też cienko przędą. Duże portale najlepszy czas mają już za sobą, ratują się ucieczką w tabloidowość. Powstają nowe, poważniejsze media internetowe, takie jak platformy blogowe. Ale tu też komercja wygrywa z jakością. A czytelnicy są bardzo wyczuleni – gdy widzą, że między poważne treści jest upychana kryptoreklama, zabijają medium śmiechem i odchodzą.
To nie oznacza, że nie ma nadziei dla dostawców treści niosących coś więcej poza beztroską i relaksem. Część odbiorców szuka wiedzy, kontaktu ze światem, poszerzenia horyzontów.
Polska jest – mimo braku granic – praktycznie odcięta od nowoczesnej myśli, od trwających, najważniejszych debat o zmieniającym się świecie XXI w. To, co gdzie indziej wzbudza emocje i wielkie spory, u nas jest traktowane wzruszeniem ramion. Warto temu poświęcić czas i wysiłek. Nie jesteśmy wprawdzie mesjaszem narodów, ale nie ma powodu, byśmy mieli pozostać intelektualnym pariasem.
Czytelnikom „Wprost” bardzo dziękuję za ten rok i niezmiennie życzę satysfakcji z lektury. Moim kolegom z redakcji kłaniam się nisko – trzymam kciuki za Wasze boje!