>>>BETFAN - BONUS 200% do 400 ZŁ <<<<
>>> BETCLIC - ZAKŁAD BEZ RYZYKA DO 50 ZŁ + GRA BEZ PODATKU!<<<
>>> FUKSIARZ - 3 PROMOCJE NA START! ODBIERZ 1060 ZŁ<<<

Ciekawe artykuły

M 27,2K

madangelo

Forum VIP
&quot;Setka&quot;, która wstrząsnęła polską piłką​




100. - Władysław Grotyński

Wielki bramkarz wielkiej Legii, prekursor dalekich wyrzutów. Rozrywkowy bardziej niż reszta drużyny w sumie, a przecież Deyna i spółka – to nie były smutasy. Mistrz Polski 1969 i 1970, półfinalista (1970) i ćwierćfinalista (1971) Pucharu Mistrzów. Kiedy Górski objął kadrę, postawił właśnie na szalonego &quot;Śrubę&quot;, ale ten wówczas, wskutek afery przemytniczej, trafił do więzienia. Później bronił w Zagłębiu Sosnowiec, ale to już nie było to. Zanim trafił do Legii, zapowiadał się na super hokeistę, albo dyskobola. Bodaj jako pierwszy w Warszawie miał Forda Mustanga.

99. - Erwin Wilczek

W latach 60. i 70. jeden z liderów Górnika Zabrze. Świetny przegląd pola, znakomita skuteczność. 9-krotny mistrz Polski i finalista Pucharu Zdobywców Pucharów 1970! Można rzec, iż to taki pierwowzór późniejszego asa zabrzan, Jana Urbana. W tym sensie, że najlepiej radził sobie operując między liniami pomocy i ataku. W barwach francuskiego Valenciennes król strzelców II ligi i architekt awansu do Division 1.

98. - Henryk Martyna

Obrońca o atomowym strzale. Nigdy nie odstawiał nogi. Mówili o nim: rycerz polskich boisk. W barwach Legii Warszawa zanotował ponad 150 występów w ekstraklasie. Kapitan reprezentacji na igrzyskach olimpijskich w Berlinie w 1936 r. Strzelec dwóch karnych w meczu z Rumunią (3:3). - Kopał tak mocno, że poprzeczki pękały - wspominają starsi kibice.

97. - Tomasz Rząsa

Czekał na telefon od Pawła Janasa i się nie doczekał. Selekcjoner niespodziewanie nie wziął go na MŚ 2006. - To największa przykrość, jaka mnie w życiu spotkała - mówił na łamach prasy. Występ na mundialu mógł być ukoronowaniem jego całkiem niezłej kariery. Z Feyenoordem Rotterdam zdobył Puchar UEFA 2002! Grał też w Szwajcarii, Austrii i Serbii, gdzie był ulubieńcem kibiców Partizana Belgrad.

96. - Marek Koźmiński

Przez dziewięć lat dzierżył tytuł strzelca ostatniej polskiej bramki w Serie A. Może się zresztą poszczycić całkiem udaną karierą. Stażem w lidze włoskiej bije wszystkich Polaków na łeb. Najpierw przywdziewał barwy Udinese, potem na lewej obronie, albo w pomocy grał w Brescii. Na koniec przeszedł jeszcze do II-ligowej Ancony, żeby mieć gdzie rozprostować kości przed finałami MŚ 2002. Srebrny medalista z Barcelony.

95. - Michał Żewłakow

W Belfaście strzelił samobója, ale nie dyskredytuje go to ani trochę. Karierę zrobił przecież sporą. Chyba nawet większą niż się spodziewano. Dwa razy triumfował w Belgii (Anderlecht) i trzy razy w Grecji (Olympiakos). W reprezentacji zagrał na dwóch mundialach. Przy dobrych wiatrach być może dociągnie do setki, jeśli chodzi o liczbę gier w kadrze.

94. - Marek Citko

Jesienią 1996 roku był na ustach całej Polski. W jednej sekundzie z piłkarza anonimowego przerodził się w bohatera. W konfrontacji z Anglią strzelił bramkę na słynnym Wembley. I chociaż nasza reprezentacja przegrała ten mecz, w cuglach wygrał plebiscyt TVP na najlepszego sportowca. Potem nastąpił jednak szybki zjazd. Brak transferu do Blackburn, kontuzja ścięgna Achillesa i wojaże po przeciętnych klubach Izraela i Szwajcarii.

93. - Mirosław Szymkowiak

Zawsze potrafił wyróżnić się z tłumu. Grał z polotem, finezyjnie. Do tego kapitalnie strzelał wolne. Sześciokrotny mistrz Polski - dwa razy z Widzewem, cztery razy z Wisłą, W Europie mu nie poszło, bo wybrał... Azję. Trabzonspor to specyficzne tureckie klimaty. Motor napędowy reprezentacji w latach 2003-2006.

92. - Jerzy Brzęczek

Końskie zdrowie i dryg do prowadzenia gry. Kilku selekcjonerów chciało z niego zrobić centralną postać kadry, ale chyba go to przerosło. Niemniej jednak był kapitanem srebrnej drużyny olimpijskiej z Barcelony, mistrzem Polski z Lechem i dwukrotnym mistrzem Austrii z Tirolem Innsbruck. Polak, który zgromadził najwięcej meczów na szczeblu ekstraklasy - w trzech krajach aż 599

91. - Waldemar Matysik

Na Mundialu 1982 pokazał, ile dla prawidłowego rozkładu akcentów znaczy w drużynie pomocnik jednostronny, klasyczny &quot;przeszkadzacz&quot;. Biegać, walczyć, szarpać, zostawiać na boisku całe swoje serce i zdrowie. Ten typ tak ma. Niezbędny również w mocnym Górniku Zabrze, sprawdził się nawet w ligach Francji i Niemiec, w AJ Auxerre i Hamburger SV.

90. - Tomasz Łapiński

Skromny, ale uparty. Mimo licznych ofert nie chciał grać w zagranicznym klubie. W dodatku panicznie bał się samolotów. Na szczęście strach nie paraliżował go na boisku. Tu czuł się jak ryba w wodzie. Podpora defensywy Widzewa, z którym dwukrotnie sięgnął po mistrzostwo Polski. Sukces święcił też z reprezentacją olimpijską - srebrny medalista igrzysk w Barcelonie (1992). Przez Legię tylko przemknął, bo warszawskie powietrze wyraźnie mu nie służyło.

89. - Tomasz Hajto

Barwny i kontrowersyjny. Nie znosi krytyki, za to sam często wali prosto z mostu. Z powodu licznych grzechów niezbyt lubiany przez kibiców. Trzeba mu jednak oddać, że karierę zrobił imponującą. W Schalke w zasadzie nie do przejścia, twardy jak skała. Wicemistrz i dwukrotny zdobywca Pucharu Niemiec. Bali się go wszyscy napastnicy Bundesligi. Kluczową postacią był także w polskiej kadrze. Z racji ponad 60 występów członek Klubu Wybitnego Reprezentanta.

88. - Michał Matyas

Wyborny napastnik, świetny technicznie. Uczestnik turnieju olimpijskiego w Berlinie (1936), as Pogoni Lwów, w jej barwach król strzelców ekstraklasy. Łącznie zdobył w niej 106 bramek. 100 przed wojną dla Pogoni, wynik poprawił w Polonii Bytom. Mogło być tego wszystkiego znacznie więcej, ale wojna zabrała mu najlepsze sportowe lata.

87. - Edmund Zientara

Polonia Warszawa, Gwardia Warszawa (Puchar Polski 1954), ale głównie Legia Warszawa (mistrzostwo i Puchar Polski 1956). Pomocnik grający szalenie inteligentnie (jak potem w Legii Blaut i Deyna). W reprezentacji od roku 1950 do 1961. Intelektualista, ale nie... szachista, jak swego czasu reprezentant Norwegii, Simen Agdestein. O niemal światowym poziomie Zientary informował nawet słynny &quot;France Football&quot;.

86. - Teodor Peterek

Olimpijczyk z Berlina (1936), wysoki jak na przedwojenne czasy (182 cm) środkowy napastnik, świetnie grał głową. Wodarz dogrywał mu z zegarmistrzowską precyzją, Wilimowski robił swoje. To była firmowa trójka pięcioosobowego ataku tamtego Ruchu, kolekcjonera mistrzowskich tytułów. Peterek i Wilimowski kolekcjonowali tytuły króla strzelców. 154 gole Peterka to wciąż pierwsza piątka ekstraklasy!

85. - Dariusz Kubicki

Klasowy prawy obrońca. Przez osiem lat wierny Legii Warszawa, z którą w 1991 roku dotarł do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Prawdziwą lekcję futbolu dostał jednak dopiero w Anglii. Aston Villa, Sunderland - niewątpliwie miał się od kogo uczyć w elitarnej Premier League. W reprezentacji nieźle, ale bez fajerwerków. Wicemistrz Europy do lat 18, uczestnik mundialu w Meksyku w 1986 roku.

84. - Jerzy Podbrożny

W połowie lat 90. wielki snajper Legii Warszawa. Wcześniej świetnie radził sobie w Lechu Poznań, gdzie dwukrotnie wywalczył koronę króla strzelców. W sumie cztery razy sięgnął po mistrzostwo Polski i - z Chicago Fire - po prymat w Stanach Zjednoczonych. Jak mało kto uwielbiał strzelać ważne gole. Chociażby w meczu ze szwedzkim IFK Goeteborg, na wagę awansu Legii do Ligi Mistrzów. W piłce zakochany na umór. W wieku 40 lat kopał piłkę w Victorii Września. - Debiut wypadł średnio, bo jak wracałem do domu autem, zepsuła mi się skrzynia biegów - stwierdził

83. - Marian Ostafiński

&quot;Lepszy pijany Gorgoń niż trzeźwy Ostafiński&quot; – tę konstatację Kazimierza Górskiego należy traktować w kategoriach żartu sytuacyjnego. Bo to przecież Ostafiński partnerował Gorgoniowi na środku obrony w trzech meczach turnieju olimpijskiego 1972. I to Ostafiński trzymał tyły Ruchu Chorzów w jego wspaniałych latach 1973-1975, dzięki czemu Marx i reszta mogli poświęcać się akcjom zaczepnym.

82. - Henryk Szczepański

Bez specjalnego błysku w grze, ale silny, ambitny, usposobiony ofensywnie. Plus charyzma i dynamika, zresztą przydomek &quot;Burza&quot; wiele tu dopowiada. Z ŁKS Łódź mistrz i zdobywca Pucharu Polski, później filar Odry Opole. W kadrze od roku 1957 do 1965 niemal nieprzerwanie.

81. - Jacek Bąk

Trzeci pod względem liczby występów w reprezentacji Polski, ma ich 96. Solidny obrońca, ale wyjątkowo podatny na kontuzje. Głównie z tego powodu dorobek we francuskiej Ligue 1 zamknął na ciekawie wyglądającej liczbie 199. Przez sześć lat zawodnik Olympique Lyon. Nie był to jednak tak mocny zespół jak dziś. W styczniu 2002 roku przeszedł do RC Lens i niebawem w jego dokumentacji znalazł się przedziwny zapis: mistrz Francji 2002, wicemistrz Francji 2002.

80. - Jan Domarski

Optymalny środkowy napastnik na okres przejściowy, po ciężkiej kontuzji Lubańskiego, a przed rozkwitem Szarmacha. Tym bardziej, że Domarski był w Stali Mielec zgrany z Kasperczakiem i Latą. I właśnie oni trzej przeprowadzili na Wembley akcję, którą pan Janek zakończył w stylu: &quot;przyszła, naszła, zeszła, weszła&quot;. Wcześniej wbił gola Walii, też w meczu eliminacji MŚ 1974.

79. - Henryk Maculewicz

Polski zwiastun Ronalda Koemana. Przerzuty nie gorsze niż słynny Holender, w obronie być może nawet i lepszy, a strzał tak samo atomowy, o czym przekonali się choćby bramkarze RWDM Bruksela i Zbrojovki Brno. Jacek Wiśniewski ze Śląska Wrocław skapitulował przy &quot;bombie&quot; Maculewicza zza linii środkowej. Przeszedł z Wisłą Kraków efektowną drogę do mistrzostwa Polski 1978 i zaraz po tym do ćwierćfinału Pucharu Mistrzów. Stoper, ale na Mundialu &#39;78 obrońca boczny.

78. - Janusz Kowalik

Po cichutku z Cracovii uciekł do USA. By nie było afery, zaraz dał dużo dolarów na Cracovię. W 1968 roku, grając w Chicago Mustangs, został królem strzelców północnoamerykańskiej NASL. Zaowocowało to przenosinami do Holandii. Wtedy pojawił się temat powrotu Kowalika do kadry Polski. Nic z tego nie wyszło, ale o sensie takowych starań przekonał on sam, kiedy jako lewoskrzydłowy Sparty Rotterdam w tabeli strzelców sezonu 1971–72 ustąpił tylko &quot;boskiemu&quot; Johanowi Cruyffowi z wielkiego Ajaxu.

77. - Andrzej Rudy

Nieco dziś zapomniany, a przecież to jedyny polski piłkarz, który grał w seniorskiej drużynie Ajaxu Amsterdam. W drugiej połowie lat 90. zdobył z nim mistrzostwo i dwa razy Puchar Holandii. Wcześniej z Lierse SK został mistrzem Belgii. Ucieczka do RFN unicestwiła plany obsadzenia go na lata w roli głównego playmakera reprezentacji. Po powrocie do niej już bezbarwny.

76. - Henryk Miłoszewicz

Rówieśnik i partner Bońka z Zawiszy Bydgoszcz. Potem grał w ŁKS Łódź, w Legii poznał smak Pucharu Polski, z Lechem - mistrz i zdobywca Pucharu, zaliczył niezły epizod we francuskim Le Havre. W reprezentacji (tylko rok 1980) wykorzystywany stanowczo za mało, jeśli wziąć pod uwagę jego niesamowity polot w dyrygowaniu kolegami.

75. - Tomasz Wałdoch

Przez ponad dekadę świetny obrońca drużyn Bundesligi. Najpierw w VfL Bochum, potem w Schalke 04. Dwa Puchary Niemiec, wicemistrzostwo, występy w Lidze Mistrzów. Z 248 meczami zdecydowany rekordzista niemieckiej ekstraklasy, jeżeli chodzi o polskich piłkarzy. Srebrny medalista olimpijski z Barcelony, uczestnik World Cup 2002, członek Klubu Wybitnego Reprezentanta.

74. - Gerard Wodarz

Najlepszy lewoskrzydłowy czasów przedwojennych. Olimpijczyk z Berlina (1936), uczestnik MŚ 1938. Z jego dośrodkowań &quot;żyli&quot; Wilimowski i Peterek, wyborowi snajperzy Ruchu Chorzów (do 1939 – Hajduki Wielkie). Jak Pele rozkładał chusteczkę i trafiał w nią piłką z dowolnego punktu boiska, tak Wodarz robił to samo z... krzesełkiem. Jeśli chce się doskonalić precyzję zagrywek, możliwości jest mnóstwo.

73. - Ryszard Grzegorczyk

Jeden z najlepszych przed Deyną polskich playmakerów. Reżyser gry wielkiej Polonii Bytom (mistrzostwo Polski 1962, Puchar Intertoto 1965, Puchar Ameryki 1965), reprezentacji, a także RC Lens, z którym w wieku 36 lat dotarł do finału Pucharu Francji.

72. - Stefan Majewski

Niezbyt zdolny, ale szalenie pracowity i... dziecko szczęścia. Pierwszy polski piłkarz legalnie transferowany do Bundesligi - w 1984 z Legii do Kaiserslautern. U selekcjonera Piechniczka zarówno defensywny pomocnik (3:2 z NRD, Lipsk 1981), prawy lub lewy obrońca, jak i niespodziewanie stoper (klapa na Mundialu 1986). Tak czy inaczej, gola w wygranym 3:2 w 1982 roku meczu z Francją o trzecie miejsce na świecie nikt mu nie zabierze!

71. - Jacek Krzynówek

Jak trwoga, to do Krzynówka. Od kilku lat piłkarze reprezentacji hołdują tej zasadzie, bo pomocnik Hannover 96 lubi wziąć sprawy w swoje ręce i huknąć jak z armaty. Czasem sprawia wrażenie najbardziej prześladowanego zawodnika globu, ale ten fakt nie przeszkodził mu w zaliczeniu blisko dwustu meczów w Bundeslidze. Kibice doskonale pamiętają jego wyrównującą bramkę w meczu z Portugalią, jak również gole zdobyte w Lidze Mistrzów, w konfrontacjach z Realem Madryt, Romą i Liverpoolem.

70. - Tomasz Frankowski

Przez wiele lat wmawiano mu, że ma słabe warunki fizyczne. Ale &quot;Franek&quot; z politowaniem słuchał tych komentarzy i co chwilę pakował piłkę do siatki. Był jednym z bohaterów reprezentacji, która wywalczyła awans na mistrzostwa świata 2006. W barwach Wisły Kraków pięciokrotny mistrz Polski i trzykrotny król strzelców. Z Wisłą związany tak mocno, że pomylił szatnie, gdy przyjechał do Krakowa z Jagiellonią.

69. - Roman Kosecki

Rezydent ważnych klubów zagranicznych, ale zarazem lider niespełnionego pokolenia, jak zwie się reprezentantów z lat 1987-1995. Z Legią zdobył Puchar Polski, z Galatasaray - Puchar Turcji, z FC Nantes był półfinalistą Ligi Mistrzów, z Chicago Fire - mistrzem USA. Jednak najlepszy mecz rozegrał jesienią 1993, dla Atletico Madryt. Do przerwy, w stolicy, 3:0 dla Barcelony, po hat tricku Romario. Potem koncert dał &quot;Kosa&quot;. Dwa gole strzelił, dwa wypracował i Atletico wygrało 4:3!

68. - Euzebiusz Smolarek

Przez chwilę, podczas eliminacji Euro 2008, nasz narodowy bohater. Ostatnio nieco podupadły, bo dokąd nie trafi, tam sadzają go na ławce rezerwowych. Kibice patrzą jednak wyłącznie przez pryzmat meczów reprezentacyjnych, a w tych niejednokrotnie stawał się ojcem triumfów. Po dwa gole strzelone Portugalii i Belgii oraz hat trick z Kazachstanem – tego zabrać mu nie sposób.

67. - Wacław Kuchar

Człowiek renesansu. Przed wojną jeździł na łyżwach, grał w hokeja i tenisa. Najlepiej szło mu jednak na boisku. Kopiąc piłkę w Pogoni Lwów rozegrał 1052 spotkania na różnym szczeblu i zdobył w nich 1065 bramek. Przy takiej statystyce wymięka nawet słynny Romario. W dodatku dwa razy król strzelców ligi i cztery razy mistrz Polski (1922, 1923, 1924, 1925). W reprezentacji przez długi czas kapitan.

66. - Maciej Żurawski

Niektórzy mówią, że to ogromny talent, który mógł podbić Europę. Trzeba jednak szczerze przyznać, że i tak osiągnął sporo. Z Wisłą cztery razy zdobywał mistrzostwo, dwa razy był królem strzelców. Liderował reprezentacji, a z Celticem został nie tylko mistrzem Szkocji, ale grał w Lidze Mistrzów. Być może zbyt uparcie chciano zrobić z niego pomocnika. &quot;Żuraw&quot; – to przecież snajper z krwi i kości. Strzeleckiego instynktu mogłoby pozazdrościć mu naprawdę wielu.

65. - Hubert Kostka

Miał być księdzem, został inżynierem i bramkarzem. Potem trenerem. Nie za wysoki, więc sporo się rzucał, ale w miarę upływu lat górę brały ustawianie się, &quot;czytanie gry&quot; i technika, dzięki czemu jego gra stała się bardziej wyrachowana. Z Górnikiem 8 razy mistrz i 4 razy zdobywca Pucharu Polski, finalista PZP 1970. Bohater mnóstwa ważnych meczów, 10-letnią przygodę z kadrą narodową ukoronował złotym medalem olimpijskim 1972!

64. - Artur Boruc

Tykająca bomba, która w każdej chwili może wybuchnąć. Ostatnio wszyscy wieszają na nim psy, ale patrząc na dotychczasowe osiągnięcia byłego bramkarza Legii trzeba mieć dla niego ogromny szacunek. Swoimi interwencjami wielokrotnie ratował reprezentację Polski, a w barwach Celticu Glasgow wyrobił sobie taką markę, że przez moment chciały go najmocniejsze kluby Europy. W zasadzie, to dalej chcą i niewykluczone, że &quot;Borubar&quot; wróci jeszcze na szczyt.

63. - Ryszard Tarasiewicz

Jeśli nie ukochany przezeń Śląsk Wrocław, to tylko zagranica. Po świetnym sezonie 1989-90 w Neuchatel Xamax, dwa następne lata spędził w AS Nancy i grał tak dobrze, że wśród największych gwiazd tego klubu jest wymieniany obok Michela Platiniego i Aleksandra Zawarowa. W Śląsku nie osiągnął tyle, ile chciał, z kadrą również, ale był pomocnikiem wyrazistym, tworzącym grę i celnie strzelającym nawet z 40 metrów.

62. - Jacek Ziober

Młodsi kibice pamiętają go jako komentatora, ale przecież Ziober to bodaj najlepszy polski piłkarz przełomu lat 80. i 90. Gwiazda francuskiego Montpellier, który wówczas z powodzeniem radził sobie w Pucharze Zdobywców Pucharów. Wcześniej skrzydłowy ŁKS Łódź, a później hiszpańskiej Osasuny. W reprezentacji - błyskotliwy i solidny zarazem.

61. - Emmanuel Olisadebe

Nie mówi po polsku, ale umie strzelać gole. A w zasadzie - umiał i to w najważniejszym dla naszej reprezentacji momencie. Po otrzymaniu obywatelstwa raz po raz pakował piłkę do siatki w eliminacjach do MŚ 2002. W dużej mierze dzięki niemu Polska po 16 latach zagrała na mundialu. On sam jednak szybko osiadł na laurach. Grał jeszcze w Lidze Mistrzów w barwach Panathinaikosu Ateny, ale chwilę później kompletnie przepadł.

60. - Paweł Janas

Debiutował u Górskiego, u Gmocha względów nie miał, u Kuleszy miał, u Piechniczka długo miał. Na medalowych dla Polski MŚ 1982 tworzył ze Żmudą duet stoperów. Zaufanie Piechniczka stracił, kiedy wiosną 1983 wbił &quot;swojaka&quot; w meczu z Finami (tzw. zamknięcie Stadionu XX-lecia dla reprezentacji). I na następny mundial nie pojechał, mimo niezłej gry w Auxerre. Obrońca stroniący od gry ofensywnej.

59. - Włodzimierz Ciołek

Wyciągnięty z II-ligowego Górnika Wałbrzych do Stali Mielec, by na środku pomocy wypełnić lukę po wyjeździe Kasperczaka do Francji. Przy Lacie i Szarmachu rozwinął się i na Mundialu &#39;82, jako dżoker, nie zawiódł. Peruwiańczykom wbił gola, medal dostał. Po powrocie do wałbrzyskiego klubu zdobył snajperską koronę ekstraklasy. Dobrym graczem został m.in. dzięki nieustannej zabawie z piłką w drodze z domu do szkoły i z powrotem.

58. - Teodor Anioła

Wielka postać Lecha Poznań. Trzy razy z rzędu (1949, 1950, 1951) – król strzelców ekstraklasy. Mimo to nierozpieszczany przez opiekunów kadry. Trudno bowiem było się przebić przez przedstawicieli szkoły krakowskiej czy śląskiej, których był przeciwieństwem. Potrafił za to przebić się przez obrońców - silny jak tur, brał ich na plecy. Jeśli drużyna grała na niego, odwdzięczał się golami. Nie jakiś wielki technik, ale przebojowy, trochę jak Didier Drogba, egzekutor z ciągiem na bramkę.

57. - Piotr Nowak

Pełen fantazji i polotu. Szczyt jego kariery przypadł na połowę lat 90. W świetnym stylu prowadził grę niemieckiego TSV 1860 Monachium i reprezentacji, której był kapitanem. Po pierwszym półroczu 1995 został przez dziennikarzy &quot;Kickera&quot; uznany za najlepszego środkowego pomocnika Bundesligi. Lubił też czasem jednak sobie pofolgować, odpuścić. Bywały mecze, w których nie zwykł zostawiać całego potu na boisku. Na stare lata pojechał do USA, gdzie dorzucił do kolekcji amerykański dublet 1998 w Chicago Fire.

56. - Marek Dziuba

Widzew, ale głównie ŁKS. Raczej niesłusznie pominięty w ekipie na Mundial &#39;78, na następny pojechał, ale jako rezerwowy. Do składu przywróciła go tam dopiero &quot;rewolucja Piechniczka&quot;. I łodzianin świetnie się wstrzelił. Super zagrał przeciw Belgii (3:0), jego flanką szły natarcia, które zdemolowały rywali. Medal MŚ trafił w dobre ręce.

55. - Kazimierz Kmiecik

Tylko on i Lubański cztery razy sięgnęli po snajperską koronę naszej ekstraklasy. W 1979 roku, z Wisłą, ćwierćfinalista Pucharu Mistrzów. Jednak najlepsze chwile miał jesienią 1976 przeciw Celticowi w Pucharze UEFA. Tam remis 2:2, w Krakowie 2:0, Kmiecik – trzy gole, Kenny Dalglish, wkrótce megagwiazda Liverpoolu, wyraźnie w cieniu. Mistrz olimpijski 1972, wicemistrz 1976, medalista MŚ 1974, ale jako dubler. Na takich mówi się: piłkarz klubowy.

54. - Andrzej Jarosik

W 1969 miał kapitalną końcówkę eliminacji Mundialu &#39;70. W latach 1970 i 1971 – król strzelców ekstraklasy. Biegnąc z piłką sadził charakterystyczne susy, stąd przydomek &quot;połykacz przestrzeni&quot;. Wystarczyło jednak, że na turnieju olimpijskim 1972, w ważnym meczu z ZSRR, odmówił trenerowi Górskiemu wejścia na zmianę, by skończył się Jarosik - chluba Zagłębia Sosnowiec.

53. - Jan Liberda

Hasło: Polonia Bytom, odzew: Liberda; i odwrotnie. Tylko w ekstraklasie grał tam od 1955 do 1971, nie licząc kwarantanny Polonii w II lidze i przerwy na własny epizod w AZ Alkmaar. Podarował Polonii dwa mistrzostwa, Puchar Intertoto i Puchar Ameryki. Napastnik ze smykałką do gry kombinacyjnej. Cofał w głąb pola, by stamtąd podać koledze wbiegającemu &quot;w uliczkę&quot;.

52. - Bronisław Bula

Miniatura Deyny. Nie byłoby Deyny, byłby Bula - głosili fachowcy. Ale Deyna był, a ponieważ dwa grzyby w barszcz to o jeden za dużo, więc Buli uciekły wszystkie wzniosłe chwile kadry Górskiego. Na dodatek w Ruchu Chorzów miał Maszczyka i ich rywalizacja nie zawsze mogła się przekładać na współpracę. Reprezentacyjny niedosyt B.B. trochę zrekompensował sobie wykreowaniem pięknego okresu (1973-1975) w dziejach Ruchu.

51. - Jan Furtok

Niemal w pojedynkę, na czele GKS Katowice, ograł znacznie wyżej notowanego Górnika Zabrze w finale Pucharu Polski 1986. Jako napastnik Hamburger SV w roku 1991 został wicekrólem strzelców Bundesligi. Potem miał udane występy w Eintrachcie Frankfurt. Z 60 golami polski rekordzista Bundesligi. Czy to wszystko osłodziło mu wpadki niespełnionego pokolenia na niwie reprezentacyjnej?

50. - Jacek Gmoch

Miał 29 lat, kiedy jako świetny stoper Legii i reprezentacji wchodził w swój najlepszy okres. Nawet bossowie Realu czy Interu żałowali, że określenie &quot;żelazna kurtyna&quot; odnosi się również do futbolu. Niestety, niewinny mecz Kadra - Express latem 1968, niefortunne zderzenie ze... swoim bramkarzem, Marianem Szeją, i koniec kariery. Nie był wielkim talentem, ale dzięki pracowitości, ambicji i determinacji osiągnął klasę europejską.

49. - Roman Korynt

Choć wcześniej bokser, wcale nie był boiskowym zabijaką. Obrońca bazujący na przewidywaniu ruchów rywali, wyprzedzaniu ich, sprawności i skoczności. Największa legenda Lechii Gdańsk, jeden z najlepszych w Europie stoperów schyłku lat 50. Grał niezwykle elegancko. Reprezentacyjną karierę złamał mu list do kolegi z RFN, bo ten wzmiankę o braniu pewnych pieniędzy za grę wykorzystał w niemieckiej prasie do zakwestionowania amatorskiego statusu polskiej piłki.

48. - Maciej Szczęsny

Bramkarz, który miał wszystko, ale nie przekonywał wszystkich, szczególnie selekcjonera Strejlaua. Ten wolał miotać się między awaryjnymi Wandzikiem, Baką czy Sidorczukiem, a Szczęsny od roku 1989, co najmniej do 1996, nie miał sobie równych. Wyjazdowe remisy Legii - 1:1 z Barceloną, 2:2 z Sampdorią, 0:0 z Blackburn to były popisy Szczęsnego. Z Legią - półfinał PZP i ćwierćfinał LM, z Widzewem – grupa LM. Jedyny mistrz Polski w aż czterech klubach (Legia, Widzew, Polonia Warszawa, Wisła)!

47. - Jerzy Kraska

Twarz cierpiętnika, a na boisku symbol nowoczesności. Szkoda, że szybko karierę złamały mu kontuzje, bo wyprzedziłby epokę. Jak mało kto świetną grę w defensywie łączył z niesamowitą kreatywnością. W olimpijskim finale 1972 zagrał taką piłkę, że… ekranu zabrakło, ale Polska stworzyła groźną sytuację. Z Anglią (2:0 w 1973) pomocnicy Deyna i Kraska popisowo żywili atak precyzyjnymi podaniami i popisowo ryglowali przedpole Tomaszewskiego.

46. - Roman Lentner

Skrzydło zdecydowanie lewe. Jeśli w drużynie narodowej grał razem z Faberem, to ten biegał po prawym. Tak w 1962 dali Polsce efektowne zwycięstwo nad Belgią, 2:0, na Stadionie XX-lecia. Ale Lentner to także symbol rodzenia się potęgi Górnika, jego pierwszych podbojów międzynarodowych.

45. - Eugeniusz Faber

Skrzydłowy niczym z podręcznika. Prawa, lewa flanka - bez różnicy. Rzadko spotykana lekkość stylu gry, rajdy, centry, ale i ścinanie na strzał. Ponad sto goli dla Ruchu w ekstraklasie. Kiedy z bytomianinem Grzegorczykiem wyemigrowali do RC Lens, najpierw trzeba było ten Racing wyrwać z II ligi, a przygodę kończyli finałem Pucharu Francji 1975.

44. - Leszek Pisz

Największy wśród małych. Pan Wołodyjowski środka pola, który dla Legii strzelał bramki w elitarnej Lidze Mistrzów. Do tego dwukrotnie sięgnął po mistrzostwo Polski. Jego rzuty wolne pamięta dziś każdy polski kibic, bo stopę miał tak zwinną, jakby... nocami reperował nią zegarki. W 1996 roku wyjechał do Grecji. W barwach AO Kavala został trzecim w ekstraklasie strzelcem sezonu 1998-99.

43. - Krzysztof Warzycha

Imponujący bilans w greckiej ekstraklasie: 244 bramki w 390 występach. Do tego pięć mistrzostw, pięć Pucharów Grecji i trzy tytuły króla strzelców. Legenda - mówią o nim kibice Panathinaikosu Ateny i zastanawiają się, czemu nigdy nie stał się główną postacią drużyny narodowej. Był za młody, żeby pojechać na mistrzostwa świata w 1986 roku, a za stary na World Cup 2002. Przed Panathinaikosem, w barwach Ruchu Chorzów, mistrz Polski i król strzelców. Z 310 łącznie trafieniami na szczeblu ekstraklasy dystansuje innych naszych piłkarzy o lata świetlne.

42. - Andrzej Juskowiak

Na boisku brakowało mu pewnej nutki szaleństwa, ale swoją robotę zawsze wykonywał należycie. Król strzelców i srebrny medalista igrzysk olimpijskich w Barcelonie, a wcześniej król ekstraklasy w barwach Lecha. Sporo strzelał też dla Sportingu Lizbona czy Olympiakosu. Najlepiej szło mu jednak w Bundeslidze (56 bramek, więcej ma tylko Jan Furtok).

41. - Stefan Florenski

Absolutny prekursor gry wślizgiem w Polsce. Jako prawy obrońca - pionier śmiałych wyjść do przodu. Później także stoper. W okresie 1957-1971, z Górnikiem Zabrze, aż 9-krotny mistrz Polski. Mistrz również w sztuce utrzymywania wysokiej formy. Grać świetnie jesienią 1957 w kultowym meczu Polska - ZSRR (2:1) i grać świetnie wiosną 1970, mając już 37 lat, w kultowym finale Manchester City - Górnik 2:1, mógł tylko nie byle kto.

40. - Dariusz Dziekanowski

Najlepszy piłkarz wśród plaboyów, największy playboy wśród piłkarzy. I bez cienia wątpliwości jeden z najlepszych polskich piłkarzy lat 80. Idol trybun przy Łazienkowskiej. Na boisku imponował przede wszystkich techniką oraz łatwością zdobywania bramek. Atuty te potwierdził po przenosinach z Legii do Celticu Glasgow, ale tam szybko zgasł. Dlatego między innymi bajka, którą pisał przez całą karierę, nie ma jednak happy endu. &quot;Z takim talentem powinien osiągnąć znacznie więcej&quot; - mówią po latach kibice.

39. - Jan Urban

Rozwój trochę spowolniony przez dylemat: pomocnik czy napastnik. Tytuły mistrza Polski z Górnikiem Zabrze, zapomniany po odejściu do Osasuny Pampeluna. I nagle, w przeddzień Sylwestra 1990, sygnał na cały świat: Real Madryt u siebie 0:4 z Osasuną, hat trick Polaka Urbana! W kadrze jeden z niespełnionego pokolenia, w La Liga - najlepszy Polak, w Osasunie - najlepszy cudzoziemiec. Na dwóch metrach kwadratowych ogrywał nawet trzech obrońców.

38. - Wojciech Kowalczyk

Bezpośredni i szczery do bólu. Do gry w piłkę zawsze podchodził na pełnym luzie. Już jako młokos potrafił zapewnić Legii awans do półfinału PZP 1991. Potem trzykrotnie zdobywał z nią mistrzostwo Polski. Do tego srebrny medalista igrzysk olimpijskich Barcelona 1992, gwiazda Betisu Sewilla i król strzelców ligi cypryjskiej w barwach Anorthosisu Famagusta.

37. - Jerzy Woźniak

Wyprzedzał swoją epokę? Skądże. Był o dwie do przodu! Choć ówczesne systemy, czyli pierwsza wielka Legia (1955-1956) i trochę później, nie stwarzały lewym obrońcom okazji do wykazania się w ofensywie, i ten zakaz potrafił obejść. Szybki, sprawny, umiejący huknąć z daleka, obdarzony niesamowitą wizją gry. W destrukcji też rewelacyjny.

36. - Janusz Żmijewski

Niesamowicie błyskotliwy skrzydłowy Legii z przełomu lat 60. i 70., tej największej. Niezrównany kompan, aż za ciekawy życia, stąd kłopoty poza boiskiem. Ale to on w 1968 kręcił Brazylijczykami jak oni naszymi, a rok wcześniej niemal solo ograł Belgię 4:2 na wyjeździe. Jesienią 1970, odwieszony na kwadrans przed meczem, wyeliminował Standard Liege w Pucharze Mistrzów. Wcześniej jego półfinalista.

35. - Andrzej Iwan

Niepokorny, barwny, kochający życie. Alkohol i hazard skutecznie wyleczyły go z marzeń o wielkiej karierze, co jednak nie oznacza, że nie był napastnikiem i pomocnikiem wybitnym. W 1978 roku pojawił się w Argentynie na mistrzostwach świata jako najmłodszy zawodnik turnieju. Trzykrotnie sięgał po mistrzostwo Polski - raz z Wisłą i dwa razy z Górnikiem. Grał też w VfL Bochum i Arisie Saloniki. Medalista mistrzostw świata w 1982 roku.

34. - Stanisław Terlecki

Następny wielki lewoskrzydłowy. Na boisku i poza nim łamał wszelkie schematy. Jego autobiografia to szok. Bohater eliminacji Mundialu &#39;78, z finałów wykluczony przez kontuzję. Broniący Młynarczyka w aferze na Okęciu, zostawiony sam sobie przez widzewską frakcję buntowników. Piechniczek też nie powalczył o &quot;Stana&quot; i Espana &#39;82 uciekła. Woleli nie wiedzieć, że na łódzkim uniwerku prowadzi strajk studencki. Za to w Cosmosie Nowy Jork porządził wespół z Neeskensem i Eskandarianem.

33. - Marek Kusto

Pod względem skali talentu i widowiskowości chyba nr 1 w polskiej piłce. Kapryśny jednak i nierówny. W Wiśle miał kolegów, wszystko, to zwiał do Legii. Przed trzema mundialami - ekstra forma, na nich już cień, więc nieco pograł tylko w 1982. Ale potrafił strzelić gola po dryblingu przez 3/4 boiska, po przerzuceniu sobie piłki nad bramkarzem, jak Pele w 1958. W KSK Beveren robił już za stratega, tam został pierwszym polskim mistrzem Belgii.

32. - Joachim Marx

Bula i Maszczyk rozgrywali, a Marx strzelał. Na tym trójkącie zasadzała się ofensywna siła wielkiego Ruchu Chorzów, stworzonego przez Słowaka Michala Vicana. Mistrz olimpijski 1972, ale przed MŚ 1974 zauważono, że kiedy przychodził na świat, jego rodzinne Gliwice jeszcze należały do III Rzeszy i z wyjazdu do RFN został wykolegowany. Udany finisz kariery w RC Lens.

31. - Andrzej Buncol

Taki &quot;syn&quot; Brychczego. Krótka piłka, pykanie, ale mnóstwo polotu. Bramkowe akcje z Bońkiem w meczach z Peru i Belgią po zapierających dech kombinacjach. Gdy przed Mundialem &#39;82, w eliminacjach, nasi na Śląskim nie mogli złamań rosłych NRD-owców, to przy kornerze podbiegł ten nowy, zarazem najniższy na placu i główką ustalił wynik na 1:0. Wiosną 1988, z Bayerem Leverkusen, ten nieśmiały chłopak ośmielił się wygrać Puchar UEFA!

30. - Zygmunt Anczok

Wielki w Polonii Bytom, wielki w Górniku Zabrze, wielki w reprezentacji świata (benefis Lwa Jaszyna, 1971) i Polski. Jednak po olimpijskim złocie 1972 - komplikacje zdrowotne i… koniec wielkiej piłki. Szalenie elegancki lewy obrońca, naturalna zdolność do odbioru piłki, płynne włączanie się do natarć, ale finalizowali już inni.

29. - Adam Musiał

Następny cholernie mało pokorny. Ale i cholerny twardziel. Na Wembley grał z gorączką, ale rozstawiał Anglików najlepszymi zwodami w życiu. Nieustraszony lewy obrońca, nie pękał przed nikim na medalowych MŚ 1974. Po nich na zawsze wypadł z kadry, bo przywiezione wtedy BMW rozbił doszczętnie, siebie przy okazji też. Kiedy Wisła maszerowała po mistrza 1978, pokłócił się z trenerem Lenczykiem i na ratunek została tylko Arka.

28. - Zygmunt Maszczyk

Medalista 1972, 1974 i 1976. Geniusz Górskiego polegał na tym, że adiutantami Deyny na MŚ 1974 uczynił reżyserów gry na scenie klubowej. I Kasperczak (Stal) oraz Maszczyk (Ruch) podporządkowali się liderowi. Harowali w destrukcji, ale ich kreatywność była na tle innych ekip istotną wartością dodatkową.

27. - Lesław Ćmikiewicz

Wszechstronny - to nie zawsze komplement, ale tutaj tak. Na boisku przewidujący, sztukę odbioru piłki dostał z genami. W olimpijskim finale 1972 niespodziewanie, ale świetnie na pozycji forstopera, na ogół jednak - boczna pomoc. Elegancja i uśmiech godne… mistrza prowokacji. Walijczyka Hockeya i Anglika Balla &quot;usunął&quot; z boiska w eliminacjach MŚ 1974. Kiedy przed finałami się posypał (nadepnął stłuczoną butelkę), to już nie wrócił do wielkiej formy.

26. - Janusz Kupcewicz

Megatalent, ale wylądował zaledwie w Arce Gdynia, która tuż przed Mundialem &#39;82 spadła do II ligi. Na Mundial resztką fartu pojechał, zaczął w głębokiej rezerwie. Po dwóch marnych meczach padła komenda: Boniek do ataku, &quot;Kupiec&quot; za Bońka. I odmienił drużynę. Fenomenalną grę podsumował golem w wygranym meczu o trzecie miejsce. Lepsze chyba pięć minut kosmosu i reszta nieważna, niż cała kariera ok, ale… bez jaj.

25. - Bernard Blaut

Pomocnik potrafiący rozegrać, ale i zabezpieczyć tyły. Flegmatyczny, ale wzór boiskowej mądrości. Myślał pięć ruchów do przodu, ostoja Legii w jej najlepszych czasach (1969-1972), reprezentacji także. Gdyby rezydował w Niemczech, &quot;Cesarz&quot; Beckenbauer raczej nie stałby się prekursorem nowoczesnego libero, lecz w najlepszym razie drugim. Po Blaucie rzecz jasna.

24. - Henryk Reyman

Pierwszy król strzelców ekstraklasy, z niepobitym do dziś rekordem - 37 goli. Patron stadionu swojej Wisły Kraków. Mocno zbudowany, przepychał się przez obrońców i piekielnie mocno strzelał. Fanatyk futbolu. Nie przeszkadzały mu nawet liczne obowiązki oficerskie. Olimpijczyk A.D. 1924.

23. - Henryk Kasperczak

Bez jego podań nie byłoby mistrzowskiej Stali Mielec 1973 i 1976, a szczególnie Lato nie byłby tym, kim był. Bez jego asyst nie byłoby najpiękniejszych goli (Szarmach, Deyna) w najpiękniejszym meczu biało-czerwonych, 2:1 z Włochami, w MŚ 1974. Na początku 1973 w Walii (0:2) odbijał się od rywali, zaś w jesiennym rewanżu (3:0) już rywale od niego. U selekcjonera Gmocha udanie grywał ostatniego z… trzech stoperów, odpowiadając za inicjowanie ataków.

22. - Jan Banaś

Napastnik o brazylijskiej technice, niesforny, polski George Best. Z Polonią Bytom w roku 1965 wygrał Puchar Intertoto i Puchar Ameryki. Z Zabrzem w 1970 miał finał PZP. Kadrze pomógł w awansie na igrzyska 1972 i MŚ 1974, ale na turnieje nie pojechał, bo oba były w RFN, a on urodził się w Berlinie i na dodatek kiedyś uciekł właśnie do RFN. Nie mógł więc pasować, choć skruszony wrócił. U schyłku kariery poniosło go jeszcze do ligi… Meksyku.

21. - Edward Szymkowiak

Refleks, linia - tak, przedpole, strategia - już mniej. Wychodziły jednak niedostatki wzrostu, choć był bramkarzem typu sprężyna, człowiekiem z gumy. Mistrz Polski w trzech klubach: Ruchu Chorzów, Legii Warszawa i Polonii Bytom, z nią też Puchar Intertoto i Puchar Ameryki. 16 października 1960 w ligowym hicie Polonia - Górnik Zabrze (3:0) obronił trzy karne!

20. - Antoni Szymanowski

Też medalowa sekwencja 1972, 1974, 1976. Prawy obrońca, ale dobry i na lewej, a jako libero: re-we-la-cja! Malkontent do kwadratu, przez co nie umiał się sprzedać. Powiódł Wisłę do mistrzostwa Polski 1978, za chwilę ta Wisła zrobiła furorę w Europie, ale on poszedł sobie do niemającej fanów Gwardii Warszawa, bo trener Lenczyk krzywo spojrzał. Dlatego Piechniczek wolał nie mieć na Mundialu &#39;82 tych much w nosie swego imiennika.

19. - Mirosław Okoński

Wielki magik lat 80. Lech nie miał innych skrzydłowych z takim &quot;pokrętłem&quot;. A Legia? Żmijewskiego, Gadochę, może Kustę. A Bundesliga? Rummenigge i jeszcze góra dziesięciu. Z Legią zdobywał &quot;Okoń&quot; Puchar Polski, z Lechem dublet i berło snajperskie, z Hamburger SV - Puchar RFN. I jeszcze mistrz Grecji z AEK Ateny. Wyznawcy tezy, że osiągnąłby więcej, gdyby unikał balang, zapominają, że wtłaczany w jakiekolwiek ramy tracił znacznie więcej niż po przebalowanej nocy.

18. - Jerzy Dudek

Po szczycie kariery stąpał w barwach Liverpoolu w maju 2005 roku. Dwa obronione rzuty karne w finale Ligi Mistrzów na zawsze okryły go płaszczem chwały. Trzeci, po Zbigniewie Bońku i Józefie Młynarczyku, Polak, który został klubowym mistrzem Europy. Z lepszej strony mógł pokazać się w reprezentacji, bo miał tam znacznie więcej meczów słabych niż dobrych. Nie przeszkodziło mu to jednak na stare lata przenieść się do słynnego Realu Madryt. Przechodząc latem 2001 z Feyenoordu Rotterdam do Liverpoolu za 7,15 mln USD ustanowił transferowy rekord Polski.

17. - Włodzimierz Smolarek

Senior najlepszej w polskim futbolu pary ojciec - syn. Naprawdę tęgiego grajka trzeba, by w wyścigu o miejsce na lewym skrzydle reprezentacji zdystansować na pozór bardziej klasowych Mirosława Okońskiego, Stanisława Terleckiego czy Marka Kusto. &quot;WiceBoniek&quot; był może od nich mniej finezyjny, bardziej &quot;fizyczny&quot;, ale stabilniejszy. Autor polskich goli otwarcia w eliminacjach i finałach MŚ 1982 (medal!) i 1986. Po odejściu Bońka do Juventusu pociągnął Widzew aż do półfinału Pucharu Mistrzów!

16. - Jerzy Gorgoń

Roli stopera uczył się przy Ośliźle, sam potem uczył Żmudę. Z trenerem Górskim medalista 1972, 1974 i 1976, z Górnikiem choćby ten finał PZP. Potężny blondyn o bujnej czuprynie, postrach rywali. Stąd przydomek &quot;Biała Góra&quot;. Armata w nodze przydawała się pod obiema bramkami, twarda głowa również, a mocna głowa - poza boiskiem. Jeśli wypił za dwóch, jeszcze nie było dramatu, zaczynał się przy &quot;za czterech&quot;.

15. - Stanisław Oślizło

Stoper naprawdę prawie nie do przejścia. Wyczuwał chyba wszystkie zwody świata. Osiem razy mistrz i sześć razy triumfator Pucharu Polski z Górnikiem Zabrze. Pod bramkę rywali ruszał rzadko, ale to on strzelił tego jedynego gola dla Polski w europejskim finale. Puchar Zdobywców Pucharów 1970: Manchester City - Górnik 2:1.

14. - Władysław Żmuda

Jedyny Polak z czterama startami na mistrzostwach świata. 21 meczów na mundialu - to pierwsza piątka globu. Trafił nagle, jako 20-letni stoper, do jedenastki Górskiego na MŚ 1974 i… już został. Od tego wejścia smoka postępów nie zrobił, ale też nie obniżył lotów. Długą stopą, niczym szuflą, wygarniał piłkę rywalom. W destrukcji świetny, w konstrukcji i egzekucji - niekoniecznie. Drugi mundialowy medal wywalczył w 1982, będąc kapitanem. Wicemistrz olimpijski 1976. Trzykrotny mistrz Polski (1977 ze Śląskiem, 1981-1982 z Widzewem). W reprezentacji Polski od 1973 do 1986 (91 meczów i 2 gole - to czwarty wynik po Lacie, Deynie i Bąku). Karierę kończył we włoskim US Cremonese.

13. - Zygfryd Szołtysik

Żaden giermek i cień Lubańskiego. Piękna samodzielna kariera. Od wicemistrzostwa Europy juniorów, przez mistrzostwa i Puchary Polski oraz finał PZP z Górnikiem, po mistrzostwo olimpijskie. Drybler, strateg, asystent, snajper. Gdzie to mieścił przy zaledwie 162 cm wzrostu?! Igrzyska 1972 zaczynał w rezerwie, ale był ojcem dającego finał zwycięstwa nad ZSRR, po czym świetnie wypadł w boju o złoto z Węgrami.

12. - Lucjan Brychczy

Ślązak, ale ikona Legii. 182 gole dla niej to wicerekord polskiej ekstraklasy. A dla kogo miał strzelać, skoro w 1959 roku nie dano mu odejść do Realu Madryt?! W 1970, wbijając Turkom z Galatasaray trzy gole, zapewnił Legii półfinał Pucharu Mistrzów. 36-letni facet! Z racji mikrej postury trener Janos Steiner z Węgier nazwał go &quot;Kici&quot;, z racji stylu gry – &quot;pikum pakum&quot;. Czyli: krótki drybling, klepka, kółeczko, strzalik.

11. - Gerard Cieślik

Mijają lata, a on wciąż trzeci (167 goli) snajper ekstraklasy i szósty (27) reprezentacji. Szybka noga, te sławetne strzały spod kolana, niesygnalizowane. I ten zryw, ta ruchliwość! Ikona Ruchu, jedyny wielki z lat 50., który nie dał się wcielić do wojska, czyli do Legii. Śląscy przodownicy pracy nie pozwolili. No i te dwa gole w pamiętnym Polska - ZSRR 2:1, jesienią 1957 w Chorzowie. Zapewniły mu wieczną sławę.

10. - Józef Młynarczyk

Inklinacje superzabawowe, ale i szczęście. Nazywa się Antoni Piechniczek. To on zrobił z &quot;Kolby&quot; bramkarza ligowca, a kiedy został szefem kadry, walczył o skrócenie dyskwalifikacji. Młynarczyk w formie to i linia, i przedpole, góra i dół. As najlepszej epoki Widzewa (od zatrzymania Juventusu w karnych po półfinał Pucharu Mistrzów), as trzeciej drużyny MŚ 1982. Kiedy Polska już o nim zapominała, między słupkami FC Porto wygrał Puchar Mistrzów, Interkontynentalny i europejski Superpuchar!

9. - Robert Gadocha

&quot;Triki się go trzymają jak małpy wszy&quot;. To komplement jednego z niemieckich dziennikarzy, ale podobnych było znacznie więcej. W końcu do klasyki futbolu weszła anegdota: &quot;Jak urodzi się syn, damy mu na imię Robert, a jak będzie córka, to Gadocha&quot;. To wszystko pokazuje popularność, jaką w latach 70. cieszył się lewoskrzydłowy Legii Warszawa. Ba! To był najlepszy lewoskrzydłowy świata. Na kolanach chodzili za nim działacze Realu Madryt i Bayernu Monachium. Postura topornego Roberto Carlosa, a drybling Ronaldinho, tego z najlepszych czasów oczywiście. Nazywali go &quot;Piłat&quot;. Nic dziwnego. Bezwzględny, bezlitośnie wykorzystujący każdy błąd przeciwnika. Na MŚ 1974 co prawda bez bramki, ale z medalem za trzecie miejsce i siedmioma asystami. W dodatku mistrz olimpijski z Monachium (1972), z Legią dwukrotny (1969, 1970) mistrz Polski, półfinalista Pucharu Mistrzów 1970. W barwach FC Nantes mistrz Francji 1977.

8. - Ernest Pohl

Nikt nie strzelił w polskiej ekstraklasie więcej goli niż on (186), nikt nie zdobył więcej mistrzostw Polski niż on (10 – 2 dla Legii, 8 dla Górnika). W reprezentacji niezastąpiony, 40 goli w 49 meczach, choć ze względu na małe zdyscyplinowanie miewał w niej przerwy. Ale nawet starsi kibice z Wysp pamiętają, jak to w 1960 roku &quot;bomba Pohla wstrząsnęła Szkocją&quot; i Polska wygrała tam 3:2. Głoszono, że wyprzedzał epokę, urodził się za wcześnie. Miał wspaniale ułożony strzał, zadziwiał dynamiką, z egzekutora z czasem przeobraził się w wybitnego stratega, z napastnika w playmakera. Dzięki temu w Górniku zrobiło się miejsce dla Lubańskiego.

Patron stadionu Górnika Zabrze, umiejętnie choć nietypowo wprowadzał do zespołu młodzież. Sam wprawdzie &quot;grzał&quot; na potęgę, Lubańskiego i Szołtysika posyłał po flaszkę, ale jeśliby oni sami wzięli kroplę do ust, od razu by ich w Górniku nie było... Co komu wolno, to wolno - uważał ten prostolinijny, charakterny Ślązak. Niesamowicie wyrazisty, wręcz porażający charyzmą. Ernest to była instytucja!

7. - Andrzej Szarmach

Wołano na niego &quot;Anioł&quot;, ze względu na kolor włosów, ale gdy w 1973 roku strzelił piękną bramkę głową w meczu z młodzieżówką RFN, wygranym przez naszych w Essen 3:2, pomocnik Jerzy Kasalik zauważył: &quot;Jaki z niego anioł, to diabeł!&quot;. Ksywka ta przylgnęła do Szarmacha błyskawicznie, a on sam grał iście szatańsko. Wkładał głowę tam, gdzie inni baliby się wsadzić nogę. W polskiej ekstraklasie as Górnika Zabrze i Stali Mielec, wręcz genialny po emigracji do AJ Auxerre. W sezonach 1981–82 i 1982–83 został wicekrólem strzelców francuskiej ekstraklasy, w 1983–84 też był na podium. Jego 94 ligowe gole to nie tylko polski rekord we Francji, ale i najlepszy I-ligowy wynik w dziejach AJA. Był najlepszym obcokrajowcem francuskich klubów w latach 1981 i 1982.

Polscy kibice kojarzą go jednak przede wszystkim z popisów w reprezentacji. Trzecie miejsce na MŚ 1974 i 1982 i tytuł wicekróla strzelców na tym pierwszym turnieju to przecież nie przelewki. Snajperski instynkt potwierdził na igrzyskach olimpijskich 1976. Armada Górskiego w Montrealu sięgnęła po srebro, sam Szarmach został królem.

6. - Jan Tomaszewski

Bezkompromisowy. Bez przerwy balansuje na pograniczu dobrego smaku. Ale ma do tego prawo, gdyż bramkarzem był wybitnym, najlepszym w polskiej piłce. Nie ma kibica, który nie pamiętałby października 1973 i jego fantastycznej postawy na Wembley. &quot;Człowiek, który zatrzymał Anglię&quot; - komentowano. A on sam po kilku latach dodał: - Można grać tysiąc meczów i nic z tego nie wyniknie. Można też zagrać jeden mecz i od razu przejść do historii. Tak właśnie było ze mną.

Dołożył ogromną cegiełkę do trzeciego miejsce na MŚ 1974. Wtedy, jako pierwszy na jednym mistrzowskim turnieju, obronił dwa karne - Szweda Staffana Tappera i Niemca Ulricha Hoenessa, a słynny Pele stwierdził, że to najlepszy bramkarz świata. Dwa lata później, na igrzyskach olimpijskich w Montrealu, zdobył z reprezentacją srebrny medal.

Polski ligowiec w Śląsku Wrocław, Legii i przede wszystkim ŁKS Łódź, potem bramkarz Beerschotu Antwerpia w ekstraklasie Belgii i pierwszy Polak w hiszpańskiej Primera Division. Tam przywdziewał strój Herculesa Alicante. Wyczynowe bronienie zakończył w 1984 roku, ale ani myślał usuwać się w cień. Przystąpił do atakowania. Po dziś dzień tnie równo z trawą, barwnie komentując piłkarską rzeczywistość. A wszystko, jak twierdzi, dla dobra polskiej &quot;skopanej&quot;.

5. - Ernest Wilimowski

Przed wojną czołowy napastnik świata, w Polsce absolutnie poza zasięgiem. W ciągu sześciu sezonów w Ruchu: 4 razy mistrz, 3 razy król, autor 112 goli (w tylko 86 grach) w ekstraklasie, jej rekordzista w jednym meczu - 10 goli (Ruch - Union Touring Łódź 12:1). Pierwszy, który w jednym meczu MŚ trafił do siatki 4 razy (1938, Polska - Brazylia 5:6 po dogrywce). Później kontrowersyjne występy dla Niemiec, ale potwierdzenie klasy - 13 goli w 8 meczach, dla Polski 21 w 22 meczach. Rudowłosy, obrońców mijał jak chciał, bramkarzy ośmieszał, wszystko z szyderczym uśmieszkiem. Sztukmistrz, swoje czasy wyprzedzał o dziesięciolecia.

6 czerwca 1936 mających co bardziej mocne głowy działaczy Warty Poznań postawiono w stan gotowości bojowej. Do Grodu Przemysława zjechał mistrzowski wtedy Ruch Hajduki Wielkie (od 1939 roku - Chorzów) i gospodarze postanowili spić Wilimowskiego, który za kołnierz nie wylewał. Biesiada trwała, nieco przed północą prezes Warty dostał telefon: &quot;Przyślij drugą zmianę, bo Wilimowski świetnie się trzyma, a nasi już padli&quot;. Wreszcie ta druga zmiana powaliła wyśmienitego snajpera, źle jednak dobrano… czas akcji. Za późny, kiedy bowiem liczono, że &quot;Ezi&quot; w ogóle nie wybiegnie na boisko, albo wybiegnie mocno skacowany, on był jeszcze na rauszu, na fali, i… wbił Warcie trzy gole, dzięki czemu Ruch wygrał 4:3.

4. - Włodzimierz Lubański

Nie zawsze cudowne dzieci robią cudowną karierę. Tu na szczęście wszystko przebiegało harmonijnie, niezależnie od pewnego przeciążenia serca na etapie nastolatka. W efekcie mieliśmy pierwszego piłkarza, którego naprawdę znała Europa. Z Górnikiem: seryjny mistrz i triumfator Pucharu Polski oraz finalista PZP, dwukrotnie najlepszy snajper tego cyklu, czterokrotny król strzelców naszej ekstraklasy, czwarty w tabeli wszech czasów (155 goli). Najmłodszy zawodnik reprezentacji Polski (debiut w wieku 16 lat i 188 dni), najlepszy jej strzelec (50 goli). Pionier w naszym futbolu, jeśli idzie o... brak strachu przed kamerą i mikrofonem.

Ciąg na bramkę, ekspresja, kapitalne przyspieszenie, elegancja w grze - tym czarował kibiców, którzy go kochali, układano nawet piosenki. Na złotych dla Polski igrzyskach olimpijskich 1972 rywali zaskakiwał cudowny manewr wymienności funkcji z Deyną - ten wchodzący z pomocy do ataku, egzekutor Lubański cofający się, by organizować grę.

I to wszystko zaledwie do 26. roku życia. Ciężka kontuzja, zła diagnoza i zepsuta operacja zabrały mu dwa lata, zamknęły erę tego naprawdę wspaniałego Lubańskiego. Chwała mu, że potem, choćby dwoma golami w meczu Dania - Polska 1:2, pomógł w awansie na Mundial &#39;78, że w ekstraklasie Belgii uzyskał (dla KSC Lokeren) prawie sto goli (237 w ogóle na tym szczeblu), że w barwach US Valenciennes sięgnął po snajperską koronę II ligi Francji.

3. - Grzegorz Lato

Najlepszy piłkarz wśród prezesów PZPN, jeden z dwóch tylko (wraz z Kazimierzem Górskim) prezesów, jacy grali w reprezentacji Polski. Przy kolegach z drużyny - luzak, pierwszy psotnik, naprawdę dowcipny. Za to &quot;przy ludziach&quot; – kompletny sztywniak. Jego ewolucja w kontaktach z mediami polegała na tym, że dawniej odpowiedzi na pytania zaczynał na ogół od zwrotu &quot;Sytuacja jest tego rodzaju, że&quot;, a obecnie zaczyna od &quot;Proszę pana&quot;, albo &quot;Panie redaktorze&quot;. Może właśnie ze względu na tę nieśmiałość stosunkowo powoli wspinał się na piłkarski top. Ale kiedy już się wspiął, został tam przez lata. Najbardziej utytułowany, jeśli idzie o sukcesy z reprezentacją Polski. Złoty 1972 i srebrny 1976 medalista olimpijski, medalista mistrzostw świata 1974 i 1982, uczestnik finałów także w roku 1978. Jeden z niewielu, którzy do siatki trafiali na aż trzech mistrzowskich turniejach. Rekordzista meczów w reprezentacji Polski (104, przez statystycznych awanturników redukowane do 100) i rekordzista mundialowych goli dla biało-czerwonych (10), ale przepustkę do sportowej nieśmiertelności zapewnił mu tytuł króla strzelców MŚ 1974. &quot;Grzegorz Lato tego lata to najlepszy strzelec świata!&quot; – skandowała cala Polska.
Do tego na krajowym podwórku zdobywca ponad stu bramek w ekstraklasie, jej dwukrotny król strzelców, znaczący współtwórca potęgi Stali Mielec. Nigdy nie grał pod siebie, zawsze dla zespołu. Non stop się rozwijał. 1972 - jeszcze &quot;wiatrak&quot;, 1974 – szybki jak wicher skuteczny prawoskrzydłowy, 1982 - po części strateg na pozycji prawego pomocnika.

2. - Kazimierz Deyna

&quot;Deyna Kazimierz, nie rusz Kazika bo zginiesz!&quot; Tak śpiewała Warszawa. I była w błędzie. Bo… zginął Kazik!

Oddajmy głos Kazimierzowi Górskiemu, który ocenił Kazimierza Deynę jako najbardziej utalentowaną, ale i najbardziej tragiczną postać w polskiej piłce: &quot;Nie trzeba było znawstwa, by na pierwszy rzut oka rozpoznać w Kaziu geniusza, który z piłką robi wszystko i wie o niej wszystko. Powołałem go na swoje pierwsze zgrupowanie kadry w 1971 roku. Zanotowałem w zeszycie, że jest to piłkarz klasy światowej. Kazik potwierdził te przypuszczenia w stu procentach. Chadzał własnymi ścieżkami, lubił dobrą zabawę i kobiety (kto ich nie lubi?), ale nie miałem z nim kłopotów. Ciężko pracował na treningach i na boisku. Z pozoru kręcił kółeczka i przetrzymywał piłkę. Ale tylko on umiał zmieniać tempo gry, przenosić jej ciężar z jednej strefy do drugiej, odszukać najlepiej ustawionego partnera lub samemu zakończyć akcję. Mimo że był małomówny, miał posłuch. Był urodzonym liderem. Ale jak każdy geniusz, słabo był rozumiany przez otoczenie. Wstyd to przypominać, ale poza stadionem Legii wygwizdywany był wszędzie i to polska publiczność, w Chorzowie, zmusiła go do zakończenia reprezentacyjnej kariery. Po meczu z Portugalią, w którym właśnie strzał Deyny z rzutu rożnego dał Polsce awans do finałów mistrzostw świata. Deyna był niemal całe życie samotny. Kiedy stracił majątek w chybionych inwestycjach, załamał się, zaczął pić. Zostawili go i najbliżsi - żona, syn. Tragiczny koniec nie był trudny do przewidzenia. To, że zginął po pijanemu i to, że miał w kieszeni zaledwie 50 centów. Kilka tygodni przed tragedią widzieliśmy się po raz ostatni, gdy powołałem go do reprezentacji Polski oldbojów. Nie zawiódł, był prawdziwym kapitanem, a w meczach ze Związkiem Radzieckim i Włochami strzelił dwie kapitalne bramki. Pożegnał się z drużyną przepięknie!&quot;. Kaziu Deyna. Geniusz. Najwybitniejszy gracz w dziejach Legii. Z nią dwukrotny mistrz Polski, półfinalista Pucharu Mistrzów. Mistrz Olimpijski i król strzelców (jako pomocnik, 9 goli!) w Monachium 1972. Medalista mistrzostw świata 1974, gdzie pokazał kunszt arcymistrzowski i dowodził drużyną biało-czerwonych. A wcześniej bohater z Wembley.
 Oficer Wojska Polskiego. Wierny jednym barwom, dopóki w 1979 roku, już na futbolową emeryturę, nie wyjechał do angielskiego Manchesteru City. Tyle to wówczas znaczyło, co dziś Manchester United.

Pochodził ze Starogardu Gdańskiego. Urodzony pomocnik - orzekli trenerzy. Nikt się nie pomylił w tej ocenie. Choć miał też wady, lenił się, koledzy musieli za niego biegać. Nie był szybki. Ale szybko myślał. Z rzutów wolnych trafiał dokładnie tam gdzie chciał. I z karnych. Był pozbawiony nerwów. Jego strzały wykonywane jeszcze wtedy ciężką, skórzaną piłką nabierały nieprawdopodobnej rotacji. Nie było na nie mocnych. I to nie były kopnięcia w lidze. Nie, w niej nawet nie zwykł się przemęczać.
Więc dlaczego kibice, poza Warszawą, go nie lubili? Bo jego zahamowania brali jako wyniosłość. Jego wstyd za butę.
 Nikt go nie rozumiał. Był postacią faktycznie tragiczną. Grał, żył, pił. Zginął 20 lat temu, 1 września 1989 roku w San Diego, gdy z ogromną siłą wjechał w prawidłowo zaparkowaną na poboczu autostrady w San Diego ciężarówkę. Najprawdopodobniej zasnął za kierownicą. A najpewniej nie miał też siły, żeby żyć. Bez pieniędzy, wyrzucony przez żonę z domu, bez jakiejś wyobrażalnej przyszłości. Wspomina Mariola Deyna, małżonka: &quot;Dwa dni przed śmiercią spotkaliśmy się na kolacji. Obiecywał, że się zmieni. Prosił o jeszcze jedną szansę. Powiedziałam mu, że dam mu tę szansę, jeśli przestanie pić i zacznie się leczyć i pracować&quot;.
 Już nie zdążył.
 Można nie wiedzieć, że Deyna grał z numerem 9. Ale trudno nie wiedzieć, że dla Warszawy jest i pozostanie legendą. Bo świetnie grał, bo tragicznie i młodo zginął – jak sławni poeci, malarze, gitarzyści. Tego nie zabierze nikt. Mitu. W Warszawie powstaje nowoczesny stadion Legii. Trudno o bardziej godnego patrona. No bo Brychczy? Nie ten pułap. Górski? Akurat nie z Legią zdobywał sukcesy, z nią nie potrafił. Może Deyna? Entuzjastą jest prezes Legii Leszek Miklas. I ubolewa, że grób tak wybitnego Polaka znajduje się niemal na końcu świata, w kalifornijskim San Diego, gdzie w tamtejszych Soccers &quot;Kaka&quot; kończył karierę. Miklas zapala się do odwiecznego pomysłu, by sprowadzić ciało ś.p. Kazimierza do Ojczyzny. Wysyła nawet zapytanie do właściwych firm. Odpowiedź: ekshumacja zwłok to 10 tysięcy dolarów, transport 6 tysięcy. Legia zapłaci. Legia weźmie na siebie wszystkie koszty sprowadzenia - nie trzeba nawet przepraszać za wyrażenie - swej relikwii.
 Ale choć tego pragnęliby kibice i prezesi, rodzina Deyny się nie zgadza...

1. Zbigniew Boniek

Jako piłkarz - kompletny. Jako biznesmen - skuteczny. Jako człowiek - czarujący. Jako trener - hm, przemilczmy może! Albo lepiej oddajmy głos Bońkowi: &quot;Ja byłem złym trenerem? A trzecie miejsce i medal mundialu w Hiszpanii to kto zdobył? Może Piechniczek?&quot;. 
Urodzony w 1956, roku odwilży, kiedy Polska ostatecznie zrzuciła stalinowskie jarzmo. Wychowanek Zawiszy (w rodzinnej Bydgoszczy, 1966-75), następnie gracz Widzewa Łódź (1975-1982), Juventusu Turyn (1982-1985) oraz AS Roma (1985-1988). W Polsce 172 mecze i 50 goli dla Widzewa, dwukrotny tytuł mistrza Polski (1981, 1982), we Włoszech z Juve mistrz (1984), zdobywca pucharu (1983), z Romą wicemistrz (1986). W reprezentacji Polski 80 gier i 20 goli. Największy sukces: trzecie miejsce w hiszpańskich finałach MŚ 1982, ponadto występy w 1978 i 1986 roku. Zdobywca Pucharu Mistrzów 1985 (dwa lata wcześniej finał), Pucharu Zdobywców Pucharów (1984) i Superpucharu Europy (1984). Trzeci piłkarz kontynentu w plebiscycie &quot;France Football&quot; 1982, wtedy również Sportowiec Roku w Polsce. Uff! A to przecież tylko początek. Bo także włoski trener Serie A (Lecce, Bari, Avellino), selekcjoner reprezentacji Polski (2002-2003), pierwszy kompetentny wiceprezes PZPN do spraw marketingu. Wielokrotny reprezentant Reszty Świata - między innymi w pożegnalnym meczu swego wielkiego przyjaciela z Turynu, obecnego prezydenta UEFA Michela Platiniego.
 Na boisku nazywano go &quot;Rudy&quot; bądź &quot;Murzyn&quot; (trenerzy prosili, żeby nie przezywać go rudzielcem, stąd &quot;Murzyn&quot; właśnie). Ale najczęściej nazywa się go krótko: &quot;Zibi&quot;.
Jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci w Polsce. I pewne miejsce na liście stu najwybitniejszych piłkarzy świata. Milioner. Może od tego wszystkiego zawrócić się w głowie. 
Jemu się nie zawróciło.
 &quot;Czy Boniek był lepszy od Deyny, Lubańskiego, Laty? Według mnie nie był&quot; - mówił znakomity trener Kazimierz Górski. &quot;Ale grał w lepszym okresie niż poprzednicy. W epoce telewizji, kiedy transmisji z pucharów i meczów międzypaństwowych nie słuchano już wyłącznie przez radio. Grał też we wspaniałym Juve i wyjechał w wieku 26 lat – inni mogli o tym tylko pomarzyć. Ale to nie umniejsza jego wielkości. On swoją piłkarską szansę wykorzystał najpełniej jak można, a pewnie i lepiej. Zawdzięczał to swoim cechom: woli walki, zadziorności, odwadze. Był widoczny nie tylko z powodu rudej czupryny. Miał szczęście w życiu, choć teraz porwał się trudnej roli działacza. A to nie to samo, co kiwnąć dwóch rywali, albo na odprawie taktycznej wziąć kredę do ręki. Dlatego trochę się o Zbyszka boję&quot; – mówił Kazio. Ten sam Kazio, który co do Bońka właśnie pomylił się najbardziej w życiu. Jako pierwszy powołał go do kadry, już w 1976 roku. I tuż przed igrzyskami w Montrealu zrezygnował. &quot;On miał wtedy 20 lat, na boisku robił co chciał, ale niestety nikogo się nie słuchał. Pomyślałem, że pojedzie jeszcze na niejedne igrzyska. A nie pojechał już na żadne&quot;.
 Co to był za piłkarz, ten Boniek? Najłatwiej opisać go tak: w zasadzie pomocnik, ale też napastnik i obrońca, na pewno grający trener, kompletny technicznie i ponadprzeciętnie wydolny, ambitny i uparty. No, już jak się spojrzy na tę charakterystykę, widać wyraźnie, że wyprzedził swój czas przynajmniej o jedno pokolenie. Albo i wiek, bo tak jak zasuwał w XX, tak dziś najlepsi kopią w XXI stuleciu. Gerrard, albo lepszy Lampard, a może Ballack? Od dzisiejszych Hiszpanów nie gorszy, od Włochów też. I dlatego, mając w gruncie rzeczy w komunistycznym kraju tak niewiele szans, aż tak mnóstwo wygrał.
 Darujmy sobie dokładne śledzenie szczebli kariery - najważniejsze, że były to schody tylko w górę. A przejście do drugoligowego wtedy Widzewa (&quot;Za cztery tysiące dolarów, płatne w czterech ratach&quot; – z uśmiechem wspomina Boniek) okazało się strzałem w dychę. Bo zespół z charakterem wychował człowieka z charakterem.
 Jakie to były czasy? Jednym słowem romantyczne. &quot;Nieobecność na igrzyskach, mimo że Polacy zdobyli tam srebrny medal, specjalnie mnie nie zmartwiła. Bo w tym samym czasie wziąłem ślub z Wiesią, swoją szkolną koleżanką, a wtedy już studentką romanistyki z Poznania. W podróż poślubną pojechaliśmy do Kępna, do zajazdu &#39;Za miedzą&#39;. Czemu tam? Bo nigdzie indziej nie dało się wtedy pojechać. Na wojaże po świecie mieliśmy czas. Ja przecież zaplanowałem, że dopiero w wieku 26 lat wyjadę do zagranicznego klubu. A skończyłem 20&quot; – mówi.

Kiedy &quot;Zibi&quot; w 1982 roku ukończył wspomniane 26 lat, Polacy, pod wodzą trenera Antoniego Piechniczka, byli rewelacją mistrzostw świata w Hiszpanii. Dobrnęli do medalu. W półfinale przegrali z Włochami - &quot;Zibi&quot; był wtedy wykluczony za kartki. Tuż po mundialu ich drogi się jednak zeszły. Polska zgodziła się sprzedać swą gwiazdę – bo w komunistycznym systemie o transferach decydowało właśnie Państwo - za 1,6 miliona dolarów! Był to pierwszy przypadek, gdy zawodnik legalnie wyjeżdżał na kontrakt przed ukończeniem 30. roku życia. Wcześniej widzewiak, po wyeliminowaniu z europejskich pucharów przez RTS najlepszych europejskich drużyn, dostał ofertę nawet z Barcelony. Podziękował. Juve faktycznie okazało się lepszym wyborem. Grało w nim sześciu włoskich mistrzów świata (Zoff, Gentile, Cabrini, Scirea, Tardelli, Rossi), plus nowa megagwiazda Michel Platini! Polak czuł się tam dobrze, bo tupetu nie brakowało mu nigdy. &quot;Od pierwszego dnia dosiadłem się do stolika, gdzie Platini, Tardelli i Rossi grali w karty. Jeszcze języka nie znałem, ale już dobrze rękami mówiłem&quot; - wspomina.
 Sekret aż tak wielu sukcesów w pucharach? &quot;Znany był fakt, że ja najlepsze swoje mecze miałem przy sztucznym świetle i pełnej widowni. Przezywano mnie &#39;Książę Nocy&#39;. Wtedy zarażałem kolegów optymizmem. A Juventus ze mną i Platinim zaczął nie tylko puchary wygrywać, ale je po prostu kolekcjonować! Natomiast w lidze, w zwykłe niedzielne popołudnia już wcale taki dobry nie byłem&quot; - mówi.
 Boniek jednak nie zwycięstwami zjednał sympatię fanów. Nie tym, że miał piorunujący strzał z prawej nogi. I nie tym, że potrafił zagrać i na środku ataku i na stoperze. Nie tym, że nikt nie potrafił wyprowadzić go z równowagi na boisku, bo poza nim bywało różnie. Boniek zyskał prestiż tym, że zakończył karierę też wzorowo. W szczytowym momencie, w kulminacji sławy i sukcesów. Planowo. Będąc wielką gwiazdą włoskiej ligi. Nie rozmieniał się na drobne, nie kopał w coraz słabszych drużynach. Wybrał nową ścieżkę kariery - biznes.
 Ale to już temat na zupełnie inne opowiadanie. Bo przede wszystkim Zbigniew Boniek najdoskonalszym polskim piłkarzem był. 
Bezsprzecznie.
 
sajuken 35

sajuken

Użytkownik
Pewnie juz wiekszosc to widziala (zrodlo onet.pl z Daily Telegraph):


Człowiek, który przechytrzył bukmacherów

Patrick Veitch ma zakaz wstępu do każdego punktu bukmacherskiego i na wszystkie giełdy zakładów w kraju

Patrick Veitch, który jeszcze nie skończył czterdziestu lat, jest najlepiej zarabiającym hazardzistą w Wielkiej Brytanii, człowiekiem, którego bukmacherzy boją się bardziej niż &quot;świńskiej grypy&quot;.

Zgodnie z obietnicą, Veitch przybył na spotkanie idealnie na czas. Pojawił się tak punktualnie, jakby był to kulminacyjny moment pokazu iluzjonisty w Las Vegas. Taki właśnie ma zwyczaj – pomaga mu to utrzymać kontrolę nad chaotycznym środowiskiem pracy. Ze swym młodzieńczym wyglądem, nienagannym ubiorem i poważną miną mógłby spokojnie być finalistą programu &quot;Apprentice&quot;. Tyle że sześciocyfrowa pensja, jaką można tam wygrać, nie byłaby dla niego żadną atrakcją. Nie dla Patricka Veitcha. Dla niego takie sumy to drobne.

Veitch, który jeszcze nie skończył czterdziestu lat, jest najlepiej zarabiającym hazardzistą w Wielkiej Brytanii, człowiekiem, którego bukmacherzy boją się bardziej niż świńskiej grypy. Nic dziwnego: w ciągu ośmiu lat ten największy profesjonalista wśród graczy zarobił dzięki nim 10 049 983 funty i 3 pensy (księgowości pilnuje równie skrupulatnie, jak punktualności). Jest tak dobry w wynajdywaniu atrakcyjnych notowań, że ma zakaz wstępu do każdego punktu bukmacherskiego i na wszystkie giełdy zakładów w kraju.

Zanim usłyszałem jego historię i poznałem potajemne sztuczki, do jakich musi się uciekać, żeby móc obstawić, a także zanim dowiedziałem się, że spędził rok w ukryciu po tym, jak zadarł z gangsterem, pozwoliłem sobie zadać Królowi Zakładów jedno pytanie: czy mógłby polecić jakiegoś konia w nadchodzącym derby, bo nasza gazeta chce postawić dychę?

&quot;Przepraszam, ale nie udzielam wskazówek&quot;, odpowiedział oschle. Choć raczej nie zdarza się, by to dziennikarz zakończył przedwcześnie wywiad, byłem tego bliski. Czy obawia się, że jeżeli wszyscy postawimy na jego konia, notowania spadną? – Nie chodzi tylko o obniżanie stawki – mówi. – Gdybym upublicznił choć jeden zakład, ujawniłbym bukmacherom pewne dane. Zanim nie minie pewien dłuższy czas, nie zdradzam, ile i gdzie wygrałem. Nie mogę dawać im forów.

Wynika z tego jasno, że Patrick Veitch nie gra tylko po to, by zapewnić sobie stałe dostawy Ferrari i szampana Bollinger. Dla niego jest to odurzająca mieszanka matematycznej zagadki i strategicznego działania. Nie może już sam obstawiać, więc kiedy przychodzi pora na większą kampanię, zatrudnia niewielką armię tak zwanych agentów, którzy jeżdżą po całym kraju i zachowują się w ściśle określony sposób, dokładnie wypełniając jego polecenia.

W dzień akcji wydaje im rozkazy przez dwanaście komórek, które przyczepił na rzepy z tyłu tablicy, na której wypisane są szczegóły strategii. Operacja do tego stopnia przypomina działania wojenne, że on sam nazywa siebie – nawet bez specjalnej autoironii – &quot;feldmarszałkiem&quot;.

– To jest bitwa – mówi. – Większość bukmacherów postępuje dość racjonalnie, ale tych, których uważam za zbyt agresywnych, najłatwiej wywieść w pole. Kiedy wszystko się uda, czujesz dodatkową satysfakcję z tego, że przechytrzyłeś kogoś, kto myślał, że jest od ciebie sprytniejszy.

Jeżeli ktoś sądził, że Veitch zdradzi przepis na sukces na wyścigach konnych, niech przygotuje się na złą wiadomość: nie ma prostego patentu na wygrywanie.

– Ludzie ciągle mówią: &quot;Powiedz mi, jak wytypować sobotniego zwycięzcę?&quot; – opowiada. – Ale prosta taktyka nic ci nie da. Jeżeli stosujesz identyczną metodę, jak wielu innych graczy, nie wygrasz. Wyścigi konne to bardzo skomplikowana, wielowymiarowa zagadka, należy więc szukać miejsca, w którym bukmacherzy zupełnie się pomylili. To wymaga strategicznego myślenia, doświadczenia i dokładności.

Oto zimny prysznic dla wszystkich, którzy liczyli na cudowną receptę. – Prawda jest taka, że nie ma dróg na skróty. Jedyny sposób na wygraną to ciężka praca.

To właśnie robi Veitch, analizując przez długie godziny wyniki różnych koni, porównując je z notowaniami u bukmacherów, i szukając obiecującej luki między przewidywaniami a rzeczywistością. W jego pracy pomaga mu także biegłość w rachunkach. Veitch był matematycznym geniuszem i w wieku zaledwie 15 lat dostał się do Trinity College w Cambridge. Studiów jednak nigdy nie skończył. Szybko przekonał się, że najlepiej spożytkuje swój talent do liczb, wypełniając kupony: kiedy powinien był się uczyć, wertował programy wyścigów konnych. Choć jego rodzice nie od razu się z tym pogodzili (wybór przez syna profesji zawodowego hazardzisty był dla nich rozczarowaniem, zwłaszcza po tak obiecujących intelektualnie początkach), on sam zarabiał na wyścigach konnych całkiem niezłe pieniądze. W wieku dwudziestu kilku lat był już znany w Cambridge z rozrywkowego stylu życia, dość nietypowego jak na matematycznego kujona. Wtedy też zaczął być szantażowany przez miejscowego gangstera, który zasugerował, że Veitch powinien oddać część pieniędzy, jeżeli nadal chce mieć wszystkie kończyny. Po powiadomieniu policji młody gracz przez ponad rok ukrywał się, dopóki jego prześladowca nie został oskarżony o niezwiązane ze sprawą morderstwo i wsadzony za kratki.

Po powrocie Veitch szybko potrzebował pieniędzy i rzucił się na bukmacherów, jak gdyby to oni osobiście byli odpowiedzialni za jego problemy. Wkrótce zarabiał już ponad milion funtów rocznie – jego strategia typowania niedocenianych koni opłaciła się. Nie rozgłasza jednak swych sukcesów na cały świat. Od całej reszty drobnych hazardzistów Veitcha odróżnia nie tylko częstotliwość wygranych. Inaczej też zachowuje się po zwycięstwie: w ogóle nie świętuje. Nigdy nie zobaczycie, jak podrzuca kapelusz do góry, gdy jego koń jako pierwszy przekracza linię mety w Ascot. Woli śledzić bieg wydarzeń z hotelowego pokoju, na jednym z komputerowych ekranów, zainstalowanych przez zespół specjalistów-informatyków.

– W życiu nie przyszło mi do głowy, że więcej przyjemności dałoby mi oglądanie wyścigu na stadionie – przyznaje. – Jako analityk, widzę więcej na ekranie. Szczerze mnie bawią ci wszyscy uznani trenerzy, którzy obserwują wyścig na Newmarket przez lornetki. Wydaje mi się to jakimś reliktem. Ma duży dystans do tego sportu: kiedyś nawet ustawił budzik na finał gonitwy Melbourne Cup, zobaczył, że jego koń wygrał dla niego 100 tysięcy funtów i znowu położył się spać. Prawdopodobnie nawet się nie uśmiechnął. Dla niego hazard to nie emocje, ale wyłącznie interes – zupełnie inaczej, niż dla większości poważnych graczy, którzy twierdzą, że jeżeli zakład nie może ci zaszkodzić, to tak naprawdę się nie liczy.– Znam tę koncepcję, ale zupełnie do mnie nie trafia – mówi. – Nigdy nie postawiłem się w sytuacji, w której mógłbym wszystko stracić. Nikt nie potrafi całkowicie wyłączyć emocji, ale ja umiem swoje opanować. Hazardzista doskonały to połączenie neurochirurga z szaleńcem z siekierą. Potrzeba mu skrupulatności neurochirurga w przygotowaniach i lekkomyślności wariata w realizacji planu.

Poza tym, dodaje, nie ma sensu obstawiać wielkich wyścigów. Łatwiej znaleźć okazję na przykład w Leicester, niż przy tak popularnej gonitwie jak w Derby. Aha, i lepiej unikać skoków przez przeszkody: są zbyt mało przewidywalne.

W niemal dziesięć lat po rozpoczęciu swej złotej passy, Veitch obecnie budzi w sobie szaleńca z siekierą tylko podczas sezonu wyścigów płaskich. Ostatnio napisał i wydał swoją autobiografię, a resztę czasu poświęca na inne zainteresowania (związane głównie z płcią piękną). Czy nowym znajomym przedstawia się jako człowiek, który puścił buków z torbami?

– Zależy, czy chce mi się rozmawiać – odpowiada. – Kiedy mówię na lotnisku, że jestem strategiem inwestycyjnym, częściej udaje mi się przejść przez wszystkie procedury bez pytań. Ale hazard jest z zasady niepoważnym zawodem, więc go nie reklamuję. Dlaczego miałby być mniej poważny niż na przykład maklerstwo? – Cóż, intelektualnie jest to równie duże wyzwanie – mówi. – Ale można argumentować, że makler świadczy usługę, na której korzysta cała gospodarka. Trzeba by bardzo się postarać, by udowodnić, że to, co robię, ma jakikolwiek moralny cel.

Jeżeli taką ma ambicję, mogę zasugerować pewne rozwiązanie. Niech zdobędzie się na hojny gest i wskaże mi swojego konia-faworyta, a na pewno będzie to dobry początek poszukiwań moralnego celu. – Muszę iść – odpowiada na moją propozycję. Nieuchwytny bóg zakładów znika równie szybko, jak się pojawił, i odchodzi, by dalej zadawać ból i cierpienie facetom w owczych kożuchach.

Trzy wielkie zwycięstwa Veitcha

Silver Touch (York, wrzesień 2006). Klacz ta nigdy nie wygrała na długim dystansie, ale Veitch uznał, że to tylko kwestia wytrzymałości, i że w krótszym wyścigu poradzi sobie lepiej. Przekonał trenera, by wystawił ją w sprincie, postawił 75 tysięcy funtów na jej zwycięstwo i dodatkowe 10 tysięcy w zakładzie o miejsce.

Wygrana: 272 447,99 funtów

Cerulean Rose (Goodwood, lipiec 2003). Uznając, że ten niepozorny krótkodystansowiec robi dużo większe postępy, niż sądzą bukmacherzy, Veitch postawił 45 tysięcy przy notowaniach od 6:1 do 9:2.

Wygrana: 262 027,50 funtów

Exponential (Nottingham, sierpień 2004) Veitch, właściciel konia, zasugerował, by w debiucie wystartował on z klapkami na oczy – które zazwyczaj są atrybutem narowistych młodziaków. Koń przybiegł na metę ostatni, co pozwoliło zmylić bukmacherów. Przed kolejnym wyścigiem Veitch wiedział coś, czego oni nie wiedzieli: koń zdecydowanie podszkolił się w galopie.

Wygrana: 235 133,71 funtów.

Łącznie: 769 609,20 funtów.

Książka Patricka Veitcha &quot;Enemy Number One&quot; wyszła w Wielkiej Brytanii nakładem Racing Post.
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Na hazard wydajemy więcej niż na wódkę

Polacy stają się hazardzistami. W ubiegłym roku zostawiliśmy 17 miliardów złotych w automatach do gier, kasynach, u bukmacherów i punktach lotto. Jest to więcej niż wydaliśmy na leki i alkohole wysokoprocentowe.

Do danych ministerstwa finansów dotarł &quot;Puls Biznesu&quot;. Jak zauważa gazeta rynek urósł o ponad 40 procent. Najbardziej polskich hazardzistów przyciągnęli jednoręcy bandyci. W 2008 roku do automatów gracze wrzucili ponad 8 i pół miliarda złotych. Jest to o ponad 70 procent więcej niż rok wcześniej.

Tego rodzaju automatów jest coraz więcej. &quot;Na koniec ubiegłego roku stały już w prawie 23 tysiącach pubów, barów czy stacji benzynowych, a ich liczba przekroczyła 46 tysięcy&quot; - pisze &quot;Puls Biznesu&quot;. Na tym nie koniec kolejnych 30 tysięcy jest w trakcie uruchamiania.

Na drodze rozwoju tego rynku może stanąć prokuratura, która na wiosne doprowadziła do zarekwirowania przez CBŚ kilkuset maszyn. Jak tłumaczą śledczy wiele maszyn nie spełnia podstawowego wymogu, czyli możliwości jedynie niskiej wygranej. &quot;Zgodnie z ustawą hazardową stawka gry może wynieść do 0,07 euro, a wygrana do 15 euro&quot;. Jednak, jak podaje &quot;Puls Biznesu&quot;, wielu właścicieli maszyn nie trzyma się tych reguł. &quot;Można jednak grać za wielokrotnie wyższe stawki i wygrać wielokrotnie więcej&quot; - czytamy w gazecie.
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Piłka nożna najlepszym sposobem na pranie pieniędzy

Piłka nożna to najlepszy sposób na pranie pieniędzy, uchylanie się od podatków i prowadzenie podejrzanych interesów. Może też przyciągać handlarzy żywym towarem - tak wynika z opublikowanego w środę raportu antykorupcyjnego Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD)

Przestępcy coraz częściej wykorzystują piłkę nożną jako pralnię pieniędzy i metodę uchylania się od podatków. Pomaga im w tym globalny wymiar tej dyscypliny i wzrastające potrzeby finansowe klubów - Najpopularniejszy sport świata przyciąga przestępców olbrzymimi transferami i często niejasną księgowością - uważa specjalna jednostka OECD.

- Kluby piłkarskie są postrzegane przez przestępców jako najlepszy środek do prania pieniędzy - czytamy w raporcie jednostki finansowej organizacji.

Takie sporty jak krykiet, rugby, wyścigi konne czy samochodowe również są zagrożone, ale futbol to &quot;oczywisty kandydat&quot;, bo globalną popularnością przewyższa wszystkie inne.

Raport wspomina o przypadku, w którym próbowano kupić słynnego włoskiego piłkarza za pieniądze organizacji przestępczej, prowadzącej działalność w środkowych Włoszech.

- Pranie pieniędzy, transakcje wewnątrz jednej struktury, wymuszenia, nieuczciwa konkurencja i inne przestępstwa są tam na porządku dziennym - mówi raport o klubie zamieszanym w ten transfer, nie podając jego nazwy.

Na podstawie 20 przypadków prania pieniędzy w piłce nożnej wysnuwa się wnioski końcowe, że struktura, finansowanie i kultura tego sportu sprzyjają przestępstwom finansowym.

Podaje się też sytuację, w której dwóch piłkarzy ligi angielskiej uchylało się od płacenia podatków - w jednym przypadku chodziło o ukrywanie dochodów z praw do wizerunku, w drugim o kwotę, jaką piłkarz otrzymał za podpisanie kontraktu, jednak nie została ona w nim zawarta, aby ukryć ją przed służbami podatkowymi.

Ogromne zastrzyki finansowe z rajów podatkowych, olbrzymie, irracjonalne kwoty transferowe i sieci bukmacherskie też mogą pomóc przestępcom w ich próbach wyprania pieniędzy.

W walce z tym zjawiskiem istotny jest też wizerunek dyscypliny. Kluby boją się zgłaszania takich przypadków, bo nie chcą stracić wiarygodności i sponsorów. Może się też zdarzyć, że właścicielem klubu jest przestępca, a futbol jest jedynie przykrywką dla jego interesów - wtedy nikt nawet nie pomyśli o zgłaszaniu nieprawidłowości.

Raport wspomina też o kilku klubach, które w kłopotach finansowych wspierane były przez podejrzanych biznesmenów.

Inwestorzy otrzymują &quot;wyprane&quot; pieniądze z powrotem poprzez sprzedać klubowego wyposażenia czy usług za zwiększone kwoty lub przez sprzedać praw telewizyjnych, biletów, graczy i gadżetów.

Międzynarodowe transfery młodych piłkarzy mogą też przyciągać handlarzy żywym towarem, czytamy w raporcie.

Jako sposób na poprawę sytuacji, poleca się zbudowanie większej świadomości i ulepszenia nadzoru nad klubami, które powinny też być przejrzyste finansowo.

W czerwcu pobity nowy finansowy rekord - Real Madryt kupił z Manchesteru United Cristiano Ronaldo za 93 mln euro.

Na świecie jest 38 milionów zarejestrowanych piłkarzy oraz 5 mln sędziów i działaczy.
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Miasto zapłaci za zniszczony rower

Odszkodowanie za zniszczony rower sposobem na likwidację krawężników na ścieżkach rowerowych? - Moja sprawa jest precedensowa i pokazuje, że lepiej usunąć przeszkody, niż płacić - mówi Radosław Lesisz z Wrocławskiej Inicjatywy Rowerowej



Wrocław ma najwięcej ścieżek rowerowych w Polsce. Jednak nie tylko nie tworzą one sieci umożliwiającej przejazd przez miasto, ale także często są źle wybudowane. Ich symbolem są wysokie krawężniki, które spotkać można niemal wszędzie - pisaliśmy o nich w czasie akcji &quot;Rower to jest świat&quot;, o ich usunięcie walczą wrocławskie środowiska rowerowe. Zgodnie z rozporządzeniem ministra transportu i gospodarki wodnej wysokość progów i uskoków na ścieżce rowerowej nie powinna przekraczać jednego centymetra.

We wrześniu z krawężnikiem wystającym na siedem centymetrów ze ścieżki rowerowej obok zajezdni przy ul. Legnickiej zderzył się Radosław Lesisz, uszkadzając koło w rowerze. Lesisz postanowił walczyć o swoje prawa: - Ścieżka poprowadzona jest za przystankiem komunikacji miejskiej, na którym zwykle jest tłok. Tak było i tego wieczora, nie zdążyłem podrzucić koła, mijając przechodniów. Nie był to pierwsze takie uszkodzenie, wcześniej pękła mi rama, raz widelec. Dlatego postanowiłem, że tak jak kierowcy uszkadzający samochody na złej miejskiej nawierzchni wystąpię do Zarządu Dróg i Utrzymania Miasta.

Na internetowej stronie ZDiUM jest zakładka z formularzem zgłoszenia szkody, która wystąpiła z powodu złego stanu technicznego drogi lub wadliwej infrastruktury.

Podstawą roszczenia zarówno kierowcy samochodu, jak i rowerzysty jest protokół policyjny. - Jego uzyskanie nie było proste - przyznaje Lesisz. - Natychmiast po zderzeniu z krawężnikiem wezwałem policję i czekałem na patrol ponad godzinę. Do tego policjanci starali się zbagatelizować sprawę, ale przyjęli zgłoszenie i wystawili protokół zdarzenia.

Od rowerzysty nie żądano zeznań świadków, bo ci zdążyli odjechać w czasie oczekiwania na przyjazd patrolu. Protokół wraz z wyceną szkody z warsztatu rowerowego Lesisz złożył w ZDiUM w październiku i czekał osiem miesięcy: - W miniony piątek dostałem pismo uznające moje racje. Czekam na zwrot poniesionych kosztów naprawy, czyli przelew w wysokości 342 zł. Odszkodowanie dostał już rowerzysta z Gorzowa, który dotkliwie uszkodził rękę w zderzeniu ze słupem postawionym na środku ścieżki rowerowej. Procesował się z zarządem drogi i wygrał.

Krzysztof Kubicki, rzecznik ZDiUM: - Dostaliśmy jeszcze jedno uzasadnione roszczenie od rowerzysty. W obu tych przypadkach za uszkodzenia rowerów musieliśmy zapłacić z własnej kasy, bo nasz ubezpieczyciel opłaca szkody powyżej 400 zł. Co prawda nie spodziewamy się lawiny tego typu żądań finansowych, ale po konsultacjach z oficerem rowerowym i naszymi inspektorami przygotowaliśmy listę usterek na ścieżkach rowerowych i złożyliśmy ją do zatwierdzenia w Wydziale Inżynierii Miejskiej. Wiemy o błędach i będziemy się starać je usuwać.

komentuje Agata Saraczyńska: Krawężnikowe Złoto

Trzy lata temu prezydent miasta Rafał Dutkiewicz dostał od wrocławskich rowerzystów złoty krawężnik. Niestety, nie potraktował go jak przestrogi i nie zarządził usunięcia przeszkód z wrocławskich ścieżek. Nadal powodują straty. Finansowy nacisk ze strony rowerzystów może wreszcie zmieni politykę miasta. ZDiUM poczuje, że bardziej opłaca się zmienić absurdalne rozwiązania drogowe - usunąć słupy ze ścieżek, zeszlifować krawężniki, wkopać je głębiej lub zrobić wylewki - niż płacić żywą gotówkę za szkody. Rowerzysto, uszkodziłeś rower - wystąp o odszkodowanie! Krawężnikowe złoto spłynie do twojej kieszeni.
 
chelsea 0

chelsea

Użytkownik
Francuski tenisista Mathieu Montcourt nie żyje. Miał 24 lata - poinformowały we wtorek tamtejsze media. Informację potwierdził dyrektor techniczny francuskiej federacji Patrice Dominguez.

Według mediów, Montcourt w poniedziałek w nocy został znaleziony martwy przez swoją przyjaciółkę.

&quot;Jesteśmy wstrząśnięci i nie możemy uwierzyć w tą wiadomość&quot; - powiedział rzecznik prasowy francuskiej federacji Christophe Proust, dodając, że nie zna żadnych szczegółów.

Jeszcze w sobotę Montcourt grał w półfinale challengera w Rijece. W ostatnim notowaniu rankingu ATP był sklasyfikowany na 119. miejscu. Dwa tygodnie temu osiągnął najwyższą w karierze 104. pozycję.

 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Opowiem, jak was skubią banki ( wywiad z doradcą finansowym ).





p.s.
mozna sobie połączyć w paincie - nie miałem jak inaczej zeskanować.
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Barcelona chce mieć kłopoty

Michał Kołodziejczyk 20-07-2009, ostatnia aktualizacja 20-07-2009 03:07

Zlatan Ibrahimović blisko Camp Nou. To ma być odpowiedź na zakupy Realu Madryt. Trener Josep Guardiola dużo ryzykuje



Inter długo odrzucał oferty klubów, które chciały kupić Ibrahimovicia. Real proponował nawet 70 milionów euro, ale w Mediolanie nikt nie chciał słyszeć o odejściu gracza, którego umiejętnościami zachwycali się wszyscy, a najbardziej on sam.

W Interze zarabiał 12 milionów euro rocznie, był najlepiej opłacanym piłkarzem świata, mimo że zwykle zawodził w najważniejszych meczach, a zachowaniem dawał pożywkę tanim gazetom. Budował wizerunek najlepszego piłkarza na świecie, przyznawał, że lepszy od niego był tylko Marco van Basten.

Syn Beenhakkera


Ibrahimović od zawsze sam stawiał się w centrum świata i wymagał specjalnego traktowania. Historia jego kłótni z trenerami i kolegami z drużyny jest prawie tak długa jak historia jego pięknych goli.

Barcelona za Szweda zaproponowała Interowi 40 milionów euro oraz odstąpienie Aleksandra Hleba i Samuela Eto’o. Trener zespołu z Katalonii Josep Guardiola, który nie radził sobie z trudnym charakterem Eto’o, nie wiedzieć czemu, liczy na to, że ujarzmi Ibrahimovicia.

Zlatan to Szwed tylko z paszportu. Ojciec Sefik jest Bośniakiem, matka Jurka – Chorwatką. Wyjechali do Malmö na początku lat 60. Ibrahimović wychowywał się w dzielnicy Rosengard, która od faveli Rio de Janeiro różni się tylko wyższym standardem budynków.

Zlatan grał w lokalnej drużynie o nazwie Balkan, gdzie poza dziećmi uchodźców z ogarniętej wojną Jugosławii występowali synowie uciekinierów z Afryki, głównie z Somalii. Do Malmö FF trafił w wieku 14 lat, a jego kariera nabrała rozpędu, gdy podczas zgrupowania w Hiszpanii dyrektor sportowy Ajaksu Amsterdam Leo Beenhakker poszedł zobaczyć sparing Szwedów z norweskim Moss. Po dziesięciu minutach wiedział, że musi sprowadzić Zlatana do Holandii.

W serwisie YouTube.com można zobaczyć nagranie amatorską kamerą z rozgrzewki piłkarzy przed meczem Szwecja – Trynidad i Tobago na mundialu w 2006 roku. Ibrahimović, wtedy już gwiazda, przerwał swój pokaz sztuczek i podbiegł do trenera rywali. Wyściskał Beenhakkera, o którym mówi jak o drugim ojcu. Ale ten sporo się nacierpiał, zanim Zlatan potwierdził jego trenerską intuicję.

Musi być najważniejszy

– Zapłaciliśmy za niego 8 milionów euro, Ajax od dawna nie płacił tak dużo za piłkarzy, a Zlatan nie potrafił się porozumieć z trenerem Co Adrianse, nie strzelał goli. Patrzyli na nas wilkiem, na niego, że zawodzi, na mnie – bo namówiłem do kiepskiego interesu. Czasami wydawało mi się, że tylko ja go rozumiem. To wspaniały chłopak, wcale nie jest arogancki – wspomina Beenhakker.

Wszystko się zmieniło, kiedy nowym trenerem został Ronald Koeman, który pogodził się z tym, że krnąbrnemu piłkarzowi trzeba zaufać niezależnie od tego, co pokazuje na treningach.

Ibrahimović nie chciał się uczyć niderlandzkiego, powiedział, że skoro nie chodził do szkoły, kiedy był mały, nie widzi powodu, dlaczego nagle miałoby to się zmienić. Do starych historii – kiedy w Szwecji, podając się za policjanta, próbował aresztować prostytutkę – doszły nowe. Nie zgodził się na służbowy samochód, wolał własny, sportowy, który prowadził tak szybko, że policja chciała odebrać mu prawo jazdy. Były też nocne kluby i próba stratowania szwedzkich dziennikarzy, którzy przyjechali zrobić z nim wywiad.

Kiedy Zlatan odchodził wreszcie z Ajaksu do Juventusu Turyn za 17 milionów euro, wielu odetchnęło. Kolega z boiska Rafael van der Vaart powiedział, że nie wytrzymałby z nim ani jednego dnia dłużej. Ostro było także na zgrupowaniach szwedzkiej kadry, Ibrahimović ciągle kłócił się z Fredrikiem Ljungbergiem. Doszło do bójki. Był groźny, bo ma czarny pas taekwondo.

W Juventusie znowu trafił na trenera, który wiedział, że Zlatan da z siebie wszystko tylko wtedy, gdy będzie się czuł najważniejszy. Fabio Capello ryzykował dużo, bo musiał sadzać na ławce rezerwowych Alessandro Del Piero – ulubieńca kibiców.

W rękach Eto’o

Ibrahimović poza zwodami (dały mu pseudonim Ibrakadabra) ciemną stronę swojego charakteru pokazał, dyskutując z sędziami i mszcząc się na rywalach, którzy ośmielili się przerwać jego akcję faulami. Opuścił Turyn, gdy klub został zdegradowany za korupcję. Jego menedżer Mino Riola postraszył Juventus sądem i transfer do Interu za 25 milionów euro stał się faktem.

W Mediolanie zdobył kolejne trzy mistrzostwa Włoch, w ostatnim sezonie z 25 golami został królem strzelców, rok wcześniej wybrano go na najlepszego piłkarza Serie A. W Lidze Mistrzów jednak zawodził – w 16 meczach fazy pucharowej nie zdobył nawet jednej bramki. Oczywiście uznał, że to nie jego wina, ale za słabych partnerów z drużyny. Właśnie dlatego postanowił dołączyć do Barcelony. Menedżer Riola w negocjacjach z Katalończykami powiedział, że Ibrahimović jest lepszy od Kaki, Cristiano Ronaldo i Karima Benzemy razem wziętych, a to sztandarowe transfery Realu Madryt.

Teraz problemem jest tylko Eto’o, który oczywiście nie chce iść na rękę Guardioli. Od Interu żąda 10 milionów euro za sezon i dodatkowych 25 za odejście z Barcelony, z której tak naprawdę bardzo chciał odejść.
 
P 0

pacibum

Użytkownik
Budżet traci na hazardzie w internecie

Hazard internetowy nie jest w Polsce prawnie uregulowany, a samowola internetowa w prowadzeniu gier i zakładów powoduje straty dla budżetu.

Kilka razy dziennie otrzymujemy na skrzynkę e-mailową reklamę od kasyn i zakładów bukmacherskich, które dostępne są w sieci. Za wpłatę kilkunastu złotych proponuje się drugie tyle na dodatkowe zakłady. Takim łatwym zarobkiem nie interesuje się fiskus, bo nie ma do tego narzędzi w postaci regulacji prawnych.

Nielegalny zysk

Paweł Barnik, ekspert podatkowy z firmy ECDDP, wyjaśnia, że cały proceder, choć nielegalny i zakazany, przynosi krocie podmiotom prowadzącym tego rodzaju działalność.

– To nic innego jak hazard, a dokładnie e-hazard. Według definicji słownikowej hazard to ryzykowne przedsięwzięcie, którego wynik zależy wyłącznie od przypadku. Skoro zaś to przedsięwzięcie zakazane, wówczas nie może być opodatkowane. Podmioty zajmujące się e-hazardem nie obejmuje podatek od gier – wskazuje Paweł Barnik.

Marcin Zimny, prawnik z CMS Cameron McKenna, dodaje, że hazard w internecie nie różni się zasadniczo od tego tradycyjnego. Oprócz oczywistego faktu, że umożliwia prowadzenie gier i zawieranie zakładów on-line, a zatem gracz nie musi wychodzić z domu, aby uczestniczyć w grze. Przez to hazard on-line jest bardziej dostępny. Poza tym, zawieranie zakładów on-line daje też możliwość firmom hazardowym większego urozmaicenia zakładów.

Przepisy ustawy o grach i zakładach wzajemnych wskazują, że firma, która organizuje zakłady, powinna posiadać siedzibę w Polsce, a zakłady powinny odbywać się wyłącznie w punktach przyjmowania zakładów.

– Hazardowa działalność internetowa nie spełnia tych warunków, i w związku z tym nie można jej legalnie prowadzić w Polsce. Firmy omijają te przepisy, zakładają spółki oraz lokują serwery w tych krajach, gdzie taka działalność jest dozwolona – wyjaśnia Marcin Zimny.

Stwierdza też, że w konsekwencji, Polacy mogą bez problemu uczestniczyć w grach przez internet. Należy jednak pamiętać, że zgodnie z przepisami polskiego kodeksu karnego skarbowego, karalny jest sam udział w zagranicznych grach (zakładach).

Z kolei Paweł Barnik zwraca uwagę, że podmioty prowadzące e-hazard rejestrują domeny internetowe za granicą, tak aby uciec od polskiego wymiaru sprawiedliwości. Często również cedują odpowiedzialność udziału w zakładach i grach na ich użytkowników.

Brak woli resortu

Dochody z hazardu on-line pozostają nieopodatkowane. Ministerstwo Finansów tylko mówi, że ma zamiar coś z tym robić. Zamiast tego, resort próbował przeforsować dopłaty do gier (zakładów) legalnie w Polsce funkcjonujących, aby zdobyć pieniądze na budowę stadionów.

– Nie wiadomo, na co MF czeka, skoro brak możliwości prowadzenia działalności hazardowej on-line jest tylko fikcją. Wydaje się, że jedyną rozsądną drogą jest zalegalizowanie hazardu on-line, zwiększenie kontroli nad nim i jego opodatkowanie – proponuje Marcin Zimny.

Podobnego zdania jest Paweł Barnik, który przypomina, że propozycje zmian przepisów w tym zakresie były wielokrotnie podejmowane. Niestety, MF brak odwagi, aby cały proceder ukrócić. Tym bardziej że użytkowników domen jest coraz więcej, a dłuższe przyglądanie się takim działaniom negatywnie wpływa na rynek zakładów uregulowanych w ustawie o grach i zakładach wzajemnych.

Dochody budżetowe z tego tytułu – po dokonaniu stosownych regulacji – nie będą małe, gdyż usługi te mają coraz większą rzeszę odbiorców.

Ewa Matyszewska
Gazeta Prawna

Znalezione na http://www.onet.pl
 
lewy18 15

lewy18

Użytkownik
O hazardzie w USA
Pozytywne prognozy dla e-hazardu w USA
W tym tygodniu w Stanach Zjednoczonych padły z dwóch różnych stron, niezależnie od siebie, ważne dla debaty publicznej wyrazy poparcia dla zalegalizowania hazardu online. Dzięki temu szanse na taki scenariusz wydarzeń w pewien sposób wzrastają. Coraz bardziej prawdopodobne jest, że USA dołączą to tej grupy państw, które uregulowały hazard przez Internet.

Pierwsze wyrazy poparcia pochodzą od uznanego banku inwestycyjnego Goldman Sachs, który zwrócił się do inwestorów z przewidywaniem, że Amerykanie zalegalizują i uregulują hazard online. Optymistyczna wizja banku wiąże się z ostatnią próbą wprowadzenia liberalnego prawa przez Barney`a Franka, przewodniczącego komisji ds. usług finansowych działającej przy Izbie Reprezentantów. Inicjatywa legislacyjna Franka uwzględnia prawa poszczególnych stanów do decydowania o tym czy i na jakich zasadach chcą zalegalizować hazard w Internecie. Jeśli propozycja zyska potrzebną większość w Kongresie, przestanie obowiązywać kontrowersyjna ustawa Unlawful Internet Gambling Enforcement Act uniemożliwiająca normalne działanie branży e-hazardowej.
- Uważamy, że należy się spodziewać uregulowania hazardu w Internecie na rynku amerykańskim, co będzie miało przełożenie na środki płynące do budżetu USA - przewidują analitycy Goldman Sachs. - Bazując na danych pochodzących do firmy PartyGaming i jej udziale w tym rynku, amerykański rynek pokera online był wart w 2008 r. 1,5 mld dol. - czytamy w raporcie opublikowanym przez bank.
Tam, gdzie rynek jest uregulowany, możliwości generowania zysków są wyraźnie większe - wnioskuje Goldman Sachs dodając jednocześnie, że według szacunków rynek pokera online jest wart w tym roku 3 mld dol.
Jednak wygląda na to, że amerykańscy e-gracze będą musieli jeszcze trochę poczekać na łagodniejsze przepisy. Najszybciej może ulec zmianie sytuacja pokera online, który być może będzie zalegalizowany w kilku stanach jeszcze przed ustaleniami władz federalnych co do e-hazardu. W opinii analityków najwcześniejsze tego typu zmiany mogą mieć miejsce na Florydzie i w Kalifornii. Wejście w życie propozycji Barney`a Franka opóźni się co najmniej do września z powodu ogromu pracy kongresmenów w związku z kryzysem ekonomicznym. Analitycy Goldman Sachs wskazują na ważny czynnik w całej sprawie - zwiększanie się deficytów w stanowych budżetach, co powoduje, że uregulowanie i opodatkowanie hazardu online staje się tym bardziej atrakcyjnym rozwiązaniem dla polityków.
Drugie zanotowane ostatnio pozytywne przewidywania dla branży e-hazardowej pochodzą od Mitcha Garbera, jeszcze niedawno członka kierownictwa firmy PartyGaming, teraz dyrektora oddziału hazardu online w Harrah`s Entertainment.
Według Garbera globalny rynek e-hazardowy będzie w przyszłości zdominowany przez &quot;kilku silnych, globalnych operatorów&quot;, a Amerykanie będą mogli grać legalnie w Internecie. - Przyszłość hazardu online nie będzie bardzo odmienna od obecnej sytuacji w segmencie kasyn naziemnych - przewiduje Garber. - Będzie się liczyć tylko kilku operatorów online i strategią Harrah’s jest oczywiście ulokowanie się w tej elitarnej grupie.
- Caesar’s, Harrah`s i World Series of Poker są mocnymi markami i częścią naszej strategii jest ich rozwijanie. Nawet jeśli nie są one widoczne w Europie, są to liczące się marki i zamierzamy je wykorzystać w Internecie. Jestem pewny, że ustawodawca amerykański dostrzeże fakt, że e-hazard może być właściwie uregulowany i że obecna technologia zmniejszyć obawy dotyczące prania brudnych pieniędzy czy weryfikacji wieku - mówi Garber.
Harrah`s nie może się jak na razie pochwalić globalną obecnością, jednak jest to cel tego operatora. - Dziś nie jest to globalny biznes, ponieważ hazard online nie jest jeszcze legalny w USA - największym rynku e-hazardowym. Jednak Wielka Brytania i Unia Europejska tworzą dla e-grania możliwości i my je wykorzystujemy - dodaje Garber. / NB
 
K 0

krolik1908

Użytkownik
Przewodniczący Komisji Odwoławczej ds. Licencji Polskiego Związku Piłki Nożnej Zbigniew Lewicki powiedział w piątek, że nie pamięta, na podstawie jakich dokumentów kierowana przez niego komisja przyznała Cracovii Kraków licencję na grę w ekstraklasie.
W swoim wniosku licencyjnym, który 28 maja został pozytywnie rozpatrzony przez komisję kierowaną przez Lewickiego, Cracovia podała, że mecze będzie rozgrywała na stadionie Zagłębia Sosnowiec. Zdaniem Lewickiego krakowski klub do wniosku dołączył umowę na korzystanie z tego obiektu. Nie potwierdzają tego jednak dyrektor Zagłębia Jerzy Lula i rzecznik prasowy PZPN Jakub Kwiatkowski.

&quot;Wymogi licencyjne nakładają na kluby obowiązek posiadania stadionu spełniającego określone wymogi, lub umowy umożliwiającej korzystanie z takiego obiektu. Stadion w Sosnowcu spełnia wszystkie kryteria i Cracovia wskazała go jako obiekt, na którym będzie rozgrywała swoje mecze w sezonie 2009/2010. Nie podpisała jednak żadnej wiążącej umowy na korzystanie z tego stadionu. Podpisano jedynie umowę przedwstępną, czyli tzw. promesę, która nie zawierała jednak żadnych szczegółów. Nie była też wiążąca dla żadnej ze stron&quot; - wyjaśnił Lula.


Haha. Jeden telefon do Zby c ha i mamy licencję, przy okazji znajdą frajera i spuszczą kogoś. Pasy zawsze w Ekstraklasie!
 
sajuken 35

sajuken

Użytkownik
Dżokej w siodle, koniowi lżej

Zespół badaczy z Londynu udowodnił coś, w co trudno będzie uwierzyć wielu obstawiającym na wyścigach konnych: otóż dżokej potrafi sprawić, że czystej krwi koń pobiegnie szybciej.

Badania potwierdziły, że dzięki swej technice i sile jeźdźcy umieją odciążyć konia w taki sposób, że zwierzę podtrzymuje ich ciało, ale fizycznie nie dźwiga go przy cyklicznym ruchu do przodu. To dlatego, jak twierdzą naukowcy, czasy gonitw w ostatnich stu latach w Wielkiej Brytanii skróciły się o 5 do 7 procent. – Nie bez powodu ludzie płacą Frankie Dettoriemu mnóstwo pieniędzy, by dosiadał ich wierzchowców – mówi Alan Wilson z Royal Veterinary College na University of London. Jest on współautorem artykułu „Nowoczesny styl jeździecki poprawia wyniki konia”, który zostanie opublikowany w magazynie „Science”.

Ustalenia badań raczej nie poprawią jednak reputacji Dettoriego, najbardziej rozchwytywanego dżokeja w Europie, czy czołowych amerykańskich jeźdźców, Garretta Gomeza i Kenta Desormeaux, wśród zapalonych graczy i typowych fanów sportu. Odkąd ludzie wystawiają do gonitw konie, podziwiają wprawdzie wysportowanie dżokejów, ale jednocześnie zżymają się na ich błędne decyzje podczas jazdy.

Przykładem mogą być chociażby gonitwy Triple Crown tej wiosny. Calvin Borel zebrał pochwały za poprowadzenie wałacha Mine That Bird do niespodziewanego zwycięstwa w Kentucky Derby, dzięki cierpliwemu odczekaniu i przypuszczeniu pod koniec ataku po wewnętrznej. Pięć tygodni później obarczono go winą za trzecie miejsce Mine That Bird w Belmont Stakes, po tym, jak za wcześnie wyrwał się do przodu podczas tego wyścigu na dystansie półtorej mili.

Nawet jeden z najsłynniejszych dżokejów, Jerry Bailey, podchodzi sceptycznie do wyników tych badań. Twierdzi on, że czasy gonitw skróciły się dzięki lepszym metodom treningowym, podkowom, żywieniu i warunkom na torach. Bailey przypomniał też złotą zasadę, której trzymał się podczas swojej 30-letniej kariery, kiedy wygrywał niemal każdy większy wyścig i zainkasował ponad 295 milionów dolarów. – Świetny dżokej nie wygra na kiepskim koniu, ale zły dżokej może przegrać nawet na doskonałym wierzchowcu – mówi Bailey, obecnie analityk od wyścigów w stacji ESPN.

Wilson i jego koledzy wykorzystali sprzęt GPS do obliczenia średniej prędkości konia, oraz czujniki bezwładnościowe wykrywające i rejestrujące ruchy zwierzęcia i jeźdźca. Następnie tworzono model techniki jazdy, który zestawiano z historycznymi wynikami gonitw, zwłaszcza Epsom Derby, najsłynniejszego wyścigu w Anglii.

Naukowcy docenili zasługi amerykańskich dżokejów, którzy wprowadzili technikę „małpiego przysiadu”. Ta niepozorna, skulona pozycja w siodle zaczęła być stosowana przez wybitnych amerykańskich czarnoskórych dżokejów pod koniec XIX wieku. Willie Simms zaprezentował ją w Anglii w 1895 roku, ale uznaje się, że na Wyspach spopularyzował ją dopiero dwa lata później biały amerykański jeździec Tod Sloan. Jego sukcesy zmusiły angielskich dżokejów do porzucenia wyprostowanej postawy i jazdy z długimi strzemionami.

Według badaczy postęp w wynikach był wyraźniejszy w latach od 1897 do 1910 – kiedy „jazda w przysiadzie” stała się normą – niż w ciągu kolejnych stu lat, kiedy czasy skróciły się zaledwie o 1 procent. Badania sugerują, że dżokeje, którzy dostosowują się do rytmu ruchów konia, szorując dłońmi po jego karku – zwłaszcza na ostatniej prostej – mogą poprawić jego osiągi. – Jeżeli robi to we właściwym momencie, wygląda to, jakby nakręcał konia tak, jak dziecko wprawia w ruch huśtawkę – mówi Wilson. Badacze zastrzegli jednak, że nie brali pod uwagę użycia szpicruty ani nie wyodrębnili wpływu strategicznych decyzji dżokeja.

Baileya jednak to nie przekonuje. Podaje on dwa zupełnie przeciwstawne przykłady: Ramona Domingueza, prowadzącego w krajowym rankingu dżokejów pod względem zwycięstw, który zwykle siedzi wyżej w siodle, oraz Alana Garcii, który na jeździe na wierzchowcach zarobił ponad 6 milionów dolarów. – Alan siedzi płasko jak jaszczurka na kłodzie – mówi Bailey – ale obaj wygrywają, ponieważ sprawny dżokej, który dobrze współpracuje z koniem jest niezastąpiony i zawsze lepszy niż zwykły jeździec.

Trener Bob Baffert zaczynał karierę jako dżokej, ale szybko zdał sobie sprawę, że brak mu temperamentu i talentu, by precyzyjnie kontrolować konia przy wysokich prędkościach. – Nie pojechałbym nawet na świni w budce telefonicznej – żartuje Baffert, który trzykrotnie wygrał Kentucky Derby jako trener. Zgadza się z tymi, którzy twierdzą, że jazda konna jest bardziej sztuką niż nauką. – Dobry dżokej może wycisnąć więcej z konia, jeżeli pasuje do niego pod względem charakteru – dodaje Baffert. – Dlatego niektórzy jeźdźcy rwą się do przodu, a inni wolą odrabiać straty. Ci najlepsi zachowują spokój i zimną krew, a koń to czuje.

Jest jednak cała grupa poważnych graczy na wyścigach – można nawet rzec, że znaczna większość – którzy uważają, że jazda na koniu wyścigowym nie jest ani sztuką, ani żadną filozofią, i dlatego to dżokeje są winni porażek obstawianych przez nich koni. Dowodem na to są setki bezwartościowych kuponów schowanych w pudełku po butach.

„Arkusze” („Sheets”) Lena Ragozina to jedna z najbardziej szczegółowych analiz gonitw, uznawana przez wielu za swoisty kamień z Rosetty, wskazujący drogę do wygranej. W wyliczeniach uwzględnia się takie czynniki, jak stan toru, nawierzchnia, głębokość toru, dystans do pokonania, ciężar oraz siła i kierunek wiatru. Dżokej natomiast może mieć wyłącznie negatywny wpływ na wynik. – Myślę, że oni są ważnym elementem gonitwy, ale tylko w tym złym, a nie pozytywnym sensie – mówi Len Friedman, długoletni wspólnik Ragozina. – Zwykle zmniejszają szanse koni, bo jadą za szeroko, za szybko wyrywają się do przodu i powodują ryzykowne sytuacje. Czy robią coś pożytecznego? – Raczej nie za często.


Zrodlo:
Onet.pl
The New York Times
 
macieqleo 5,3K

macieqleo

Użytkownik
Panie od zawsze traktowanie były w tenisowym światku inaczej. Tenis kobiecy stanowił tło dla męskich rozgrywek. Dziennikarze wprost mówili, licząc, że nikt się nie obrazi, że WTA to tylko przerywnik pomiędzy wspaniałymi bataliami zawodników z ATP. A może jednak ktoś się obraził? A może jednak panie, to nie tylko uroda? Bo czytając relację z turniejów kobiet czasem może się wydać, że jednak tylko.

W początkach mojej tenisowej edukacji, kiedy śledziłam mecze toczące się na bieżąco w wykonaniu Martiny Hingis czy sióstr Williams i dopiero docierałam do tenisowej &quot;prehistorii&quot;”, jeszcze nie wiedziałam, jak wygląda Gabriela Sabatini, a już wiedziałam, że jest ładna. Piękna Gabi występowało już jako epitet stały. Choćby w jednym artykule potrafiło powtórzyć się to kilkakrotnie. Ponadto dziennikarze prześcigali się w wymyślaniu Gabi nowych określeń piejących nad jej zewnętrznymi atutami. I tak była oprócz tego, że piękna, także niepospolita, powabna, określano ją jako miss światowych kortów i supergwiazdę. Nie ustawały również debaty nad figurą Sabatini. Starając się pisać o tym elegancko (aczkolwiek czy w relacji z wielkoszlemowego turnieju opowiadanie o wadze tenisistki może być eleganckie?) reporter sugeruje, że Sabatini trochę poszło w ciało albo że nabiera kształtów. Redaktor Zbigniew Dutkowski na łamach jednego z magazynów posuwa się do napisania, że Sabatini jest jego nieodwzajemnioną miłością, żeby zaraz po tym dodać, że wygrała z Anke Huber. Również wywiady oscylują tylko obok tenisa – kto jest najprzystojniejszym tenisistą i czy uroda nie przeszkadza.

Dorodne deble

Gabriela Sabatini jest tylko jednym z wielu przykładów. Kiedy opisywana była sylwetka zawodniczki, na pierwszym planie była jej powierzchowność, a dopiero później najsilniejsze uderzenia, taktyka itp. Bez najmniejszych wątpliwości czytelnik stwierdzi, czy tenisistka ładne prezentuje się na korcie, czy ma długie nogi i jaki jest jej kolor włosów.

Słownictwo opisujące wspaniałe sportsmenki nie zawsze było wyszukane. Przykładem podpis do zdjęcia polskiej pary stojącej na podium w Mistrzostwach Polski – dorodne deble, czy też stwierdzenie po odpadnięciu z turnieju wimbledońskiego Mary Pierce, iż jest to strata estetyczna.

Nie prezentują się okazale

Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że nie tylko uroda była podkreślana. Brak urody – także. - Z jednej strony pierwsza dama światowego tenisa, legendarna Chrissie, z drugiej siedemnastoletnia Hiszpanka, która, co tu dużo mówić, nie prezentuje się okazale. Przepraszam, że to piszę, ale Arantxa nie miałaby żadnych szans w wyborach miss Roland Garros, pomimo, że konkurencja nie jest zbyt mocna. – ta wypowiedź Zbigniewa Ambroziaka chyba nie wymaga komentarza. Sformułowań o podobnym charakterze nie brakowało. Wspominany już Zbigniew Dutkowski opisując zmianę koszulki na korcie dokonaną przez Barbarę Potter ubolewa, że na taki pomysł wpadła ta tenisistka, a nie chociaż Sabatini, czy Gigi Fernandez, bo byłoby na czym oko zawiesić.

Szczupła - gruba - weryfikacja!

Także waga tenisistek podlegała wszechobecnej krytyce. I tak kiedy na kortach pojawiała się nowa, wschodząca gwiazda, której figura nie przypominała Anny Kurnikowej, czy Danieli Hantuchovej (która z kolei cyklicznie podejrzewana była o anoreksję), od razu było to jej wypomniane. Taki los spotkał Lindsay Davenport, Helen Kelesi, Brendę Schulz, czy po powrocie do gry Monikę Seles. Dyskusje na ten temat podejmowane były wielokrotnie. Tenisistkom naraził się mąż Chris Evert, John Lloyd, który na łamach prasy zarzucił zawodniczkom, że są otyłe i nieruchliwe. Granicę dobrego smaku przekroczył Richard Krajicek, nazywając panie tłustymi świniami. Zripostowała te dyskusje Serena Williams - Nie każda może ważyć 45 kg, jak modelki! W niczym mi to nie przeszkadza.

Naj, naj, naj

Dziennikarze upodobali sobie wszelkie ankiety wśród czytelników, działaczy, czy też samych sportowców, na temat tego, która jest najpiękniejsza, najzgrabniejsza, najseksowniejsza. Podczas Warsaw Cup by Heros wybierano miss kortów, a także najlepiej ubraną tenisistkę. Jelena Dementiewa po przegranym finale Roland Garros 2004 &quot;dostała&quot; najdłuższe nogi turnieju, a Gisela Dulko przez australijski dziennik The Herald Sun okrzyknięta została najseksowniejszą zawodniczką Australian Open. W rankingu najgorętszych ciał jednej dwa pierwsze miejsca zajęły rosyjskie piękności, Maria Szarapowa i Anna Kurnikowa. Co więcej, panie same z czasem zaczęły rywalizować o sex-appeal i miano najpiękniejszej. Potwierdza to były trener Steffi Graf, Pavel Slożil, który w wywiadzie stwierdził, że - kobiecy tenis zawiera rywalizację jeszcze innego typu: o wygląd, o stroje i o popularność. - A powiedział to w roku 1992, więc nie widział jeszcze tego szumu, który dopiero miał przyjść.

Na szczęście, wśród tych tenisowych gwiazd, starczyło miejsca dla zawodniczek pokroju Justin Henin, która wszystko, co w swojej zawodowej karierze osiągnęła, zawdzięcza swojemu talentowi i skromności.

Tenis na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w polskiej telewizji nie był jeszcze dostępny. Zatem niektóre z postaci prezentujących się na kortach polskim sympatykom tenisa nie były znane. Sprawozdawcy jednak nie pozostawiali czytelnikom wyobraźni, gdyż tuż obok relacji ze sportowego meczu opisywane były również niezbyt sportowe atuty zawodniczki. Kobiety na placach tenisowych traktowane były jako przerywnik pomiędzy wspaniałymi według autorów meczami mężczyzn. Jako maskotki, cheerleaderki, modelki, gwiazdy. Daleko po tych określeniach można było stwierdzić: sportsmenki. Zatem jeśli obserwator spotkania widział na korcie lolitkę, wydawało mu się logiczne napisać o jej sylwetce, fryzurze, opaleniźnie, figurze, czy też o tym, jakiego koloru są jej oczy.

Feministki na baczności

Zastanawiam się, czemu to ma właściwie służyć. Dlaczego w przypadku meczów mężczyzn można się skupić na samej grze, a kiedy na korcie pojawiają się panie, od razu kamera prezentuje ich nogi, biust, a komentatorzy wyliczają rankingi piękności i sesje zdjęciowe, w których wzięły udział. Czy podczas spotkania tenisowego ma to jakiekolwiek znaczenie? Apeluję, choć wiem, że bezskutecznie, żeby dziennikarze – mężczyźni, skupili się na grze. Panie umieją pisać o rozgrywkach ATP bez uwag o wyglądzie. Panowie mówiąc o paniach – nie.

Muszę jednak obiektywnie przyznać, że w porównaniu do tych początków relacji z tenisa, do dziś, nastąpiła metamorfoza. Obiektywizmu jest więcej. A i elegancji w wypowiedziach również przybywa. Sądzę, że wojujące dzisiaj feministki mogłyby po niektórych kwestiach oskarżyć dziennikarzy o seksizm, bądź molestowanie – tak popularne w XXI wieku. Ja wojującą feministką nie jestem i również potrafię doceniać piękno, także kobiece. Jednak kiedy czytam relację z Wimbledonu naprawdę nie interesuje mnie subiektywna opinia redaktora na temat wyglądu tenisistki. Zatem... proszę, skończmy z tym wreszcie!

za sportowefakty.pl
 
lionel21 191

lionel21

Użytkownik
Dorota Świeniewicz rezygnuje z kadry przez wpisy w internecie? Złotko padło w sieci...

Czy internetowe wpisy mogą zakończyć karierę sportowca?- Polscy internauci są wyjątkowo agresywni. Osoby publiczne powinny mieć się na baczności - ostrzega Wojciech Woźniak, socjolog z Uniwersytetu Łódzkiego. &quot;Ile lat ma ta stara baba ze zmarszczkami i cellulitisem i tą brzydziejącą z solarium opalenizną&quot; - pisali ostatnio anonimowi internauci o siatkarce Dorocie Świeniewicz.

Dorota Świeniewicz, 37-letnia najlepsza siatkarka Europy 2005 roku, po niedzielnym meczu reprezentacji w Kielcach, półtora miesiąca przed rozgrywanymi w Polsce mistrzostwami Europy, zrezygnowała z gry w kadrze. Płacząc, odczytywała oświadczenie: „Przyszedł moment, kiedy muszę powiedzieć: dość. Grupa wytrawnych » znawców «wzięła w ogień krytyki nasze poczynania i wytworzyła nieznaną nam do tej pory presję (...). Nie mam i nigdy nie miałam pretensji do fachowej i bezstronnej krytyki, ale maniakalne atakowanie mnie musiało w końcu przynieść skutki. Zapewniam, że fizycznie nic mi nie dolega, lecz moja psychika nie jest już w wystarczającym stopniu odporna na stres”.

Świeniewicz była liderką Złotek, legendarnej drużyny Andrzeja Niemczyka, która dwa razy sięgnęła po złoty medal mistrzostw Europy. Wróciła do sportu po urodzeniu dziecka, chciała pomóc kadrze odzyskać medal, a potem zakończyć karierę.

- Jest mi przykro, bo Dorota wracała do formy. Nie powinna była w ogóle otwierać laptopa. Zasłużyła się dla Polski, której obywatele zniszczyli taką ikonę - skomentował Niemczyk.

Świeniewicz: pierwszy przypadek, kiedy sportowiec rezygnuje z kariery przez internet
 
P 0

pavlinho

Gość
Wracała do formy...przecież Ona nic nie zaprezentowała w tych meczach. Mam takie samo zdanie jak Daniel.
 
Baqu 1,5M

Baqu

Forum VIP
Internetowy wizjoner, szarlatan biznesu

Tomasz Grynkiewicz, wired.com, Reuters
2009-08-10, ostatnia aktualizacja 2009-08-09 20:12



Czegokolwiek się dotknął, wywracał rynek do góry nogami. Stworzył Skype&#39;a, w finezyjny sposób wymknął się prawnikom z Hollywood. A dziś odbija się czkawką eBayowi



Czy Skype zniknie z rynku? - od początku sierpnia to pytanie przetoczyło się przez wszystkie możliwe media. Ale to nie wymysł sezonu ogórkowego. Okazuje się, że eBay, który na przejęcie Skype&#39;a wyłożył w sumie 3,1 mld dol., nie ma praw do kluczowego fragmentu kodu, na którym opiera się cały komunikator. A jedynie licencję. A tę licencję szwedzka spółka Joltid właśnie chce wypowiedzieć.

Pikanterii całej aferze dodaje fakt, że Joltid to spółka twórców Skype&#39;a: 33-letniego Janusa Friisa i o dziesięć lat starszego Niklasa Zennströma, który jeszcze do września 2007 r. kierował liderem telefonii internetowej. Jak, sprzedając Skype&#39;a w październiku 2005 r., wcisnęli go eBayowi bez gwarancji, że tkwiący pod maską auta silnik zawsze będzie reagował na kluczyk właściciela, pozostanie ich słodką tajemnicą.

Teraz stawiają eBaya pod ścianą. A właściwie - stawia Zennström, bo to on w skandynawskim duecie gra pierwsze skrzypce.

Złap mnie, jeśli potrafisz

43-letni Szwed to postać w internetowym biznesie nietuzinkowa - na Uniwersytecie w Uppsali ukończył studia menedżerskie i fizykę inżynieryjną. Karierę zaczynał w spółce telekomunikacyjnej Tele2, później przewinął się przez kilka biznesów internetowych (był m.in. szefem portalu Everyday.com). Jego pierwszy wielki hit to rok 2001 i Kazaa, jedna z najpopularniejszych sieci P2P, która powstała, gdy hollywoodzkie koncerny ukatrupiły legendarnego Napstera.

Rok później Zennström zakłada - wraz z Friisem, z którym współpracował przy Kazaa - wspomnianą już spółkę Joltid. W 2003 r. powstaje Skype, który wywraca rynek telekomunikacyjny do góry nogami.

Za pieniądze, które inkasują od eBaya, obaj Skandynawowie zakładają Atomico Ventures, operujący z Londynu fundusz inwestycyjny (finansowali m.in. Last.fm). A Zennström, niczym Bill Gates, wraz z żoną zakłada charytatywną organizację Zennström Philanthropies wspierającą walkę m.in. o prawa człowieka i ze zmianami klimatycznymi. I zostaje obsypany nagrodami - w 2006 r. magazyn &quot;Time&quot; umieszcza go na liście stu najbardziej wpływowych osób na świecie. W tym samym roku tygodnik &quot;Economist&quot; honoruje go za &quot;innowacje w komputerach i komunikacji&quot;. Zennström zostaje też jednym z tzw. Young Global Leaders (wyróżniających się polityków, biznesmenów i ekonomistów), zapraszanych co roku na Światowe Forum Ekonomiczne w szwajcarskim Davos.

Pasmo sukcesów kończy się na trzecim projekcie. Z Joostem, który miał zastąpić w sieci telewizję (reklamowano go hasłem: &quot;Żegnaj, telewizjo - witaj, Joost&quot;), nie wyszło. Choć technologicznie platforma nie miała sobie równych, skrzydła ostatecznie podcięło im Hulu - serwis uruchomiony przez wielkie wytwórnie hollywoodzkie i stacje telewizyjne, który za darmo zaoferował amerykańskim internautom seriale, programy telewizyjne i filmy w wysokiej rozdzielczości.

Poniekąd Hollywood zemściło się w ten sposób na Zennströmie - ten przez lata wodził ich za nos, gdy prawnicy wytwórni filmowych chcieli zamknąć Kazaa. Nie bez powodu - dzięki serwisowi miliony internautów na całym świecie mogły się wymieniać utworami muzycznymi chronionymi prawami autorskimi, nie płacąc za to ani grosza. U szczytu popularności Kazaa miała ponad 60 mln użytkowników z całego świata, tylko w Stanach - 22 mln.

Hollywood miało już Zennströma po dziurki w nosie - 2 października 2001 r. największe wytwórnie filmowe i fonograficzne składają w sądzie wspólny pozew. Cel - ukręcić łeb Kazaa. Żądania - liczone w miliardach dolarów.

A Zennström po raz pierwszy pokazuje, że ma smykałkę nie tylko do technologii. Trzy miesiące po złożeniu pozwu rozpływa się wraz ze spółką w powietrzu.

- Właściwie trudno powiedzieć, kogo mamy ścigać i pozywać - narzekał Michael Speck, śledczy pracujący dla ARIA, australijskiej organizacji zrzeszającej spółki z branży fonograficznej.

Trik szwedzkiego przedsiębiorcy wyglądał tak: w styczniu 2002 r. zarejestrowana w Amsterdamie Kazaa zamyka działalność, a Zennström zapada się pod ziemię.

Ruch numer dwa: kontrolę nad kodem oprogramowania Szwed przekazuje do spółki Blastoise prowadzącej działalność w Estonii i jednym z rajów podatkowych.

Ruch numer trzy: sam interfejs, ulokowane w Danii serwery i licencja na technologię FastTrack, na której opierała się Kazaa, wędruje do Sharman Networks, spółki założonej zaledwie kilka dni wcześniej na wyspie Vanuatu na południowym Pacyfiku (też w raju podatkowym).

Ruch numer cztery: sama domena Kazaa.com trafia do australijskiej firmy LEF Interactive.

Szach, mat, szukaj wiatru w polu.

Prawnicy Hollywood dochodzą do wniosku, że pociągną do odpowiedzialności Sharman Networks. Ale tu kłopot - okazuje się, że Sharman... nie zatrudnia ani jednego pracownika. Wszyscy, nawet szef spółki, mają kontrakty z... LEF Interactive. A papiery poświadczające, kto zasiada de facto w radzie nadzorczej Sharmana i kto jest udziałowcem, leżą w urzędzie Vanuatu, który niczym niepodległości jest gotów bronić swoich &quot;gości&quot; i ich sekretów.

A pieniądze z reklam płyną do Sharman szerokim strumieniem - w sieci Kazaa pojawiają się m.in. reklamy Netflix i DirecTV.

Gdy zabawa w kotka i myszkę trwa w najlepsze, Zennström negocjuje sprzedaż Skype&#39;a. Na wszelki wypadek siedzibę aukcyjnego giganta w San Jose i słoneczną Kalifornię omija z daleka. Tak jak i całe Stany. Nietypowe negocjacje, ale Szwed ma powód. Obawia się, że gdyby tylko postawił nogę na płycie lotniska, zatrzymają go amerykańskie służby.

Do ugody dochodzi w końcu w lipcu 2006 r. - Sharman płaci wytwórniom 115 mln dol. odszkodowania (Zennström i Friis dają część tej kwoty, choć nie wiadomo jaką). I obiecuje, że Kazaa przekształci się w legalny serwis - ta obietnica ziszcza się ostatecznie w tym roku. Już z nowym właścicielem serwis powraca do sieci - za pobieranie plików z muzyką trzeba płacić miesięczny abonament ok. 20 dol.

Twórca chce Skype&#39;a z powrotem?

Tak jak kiedyś z wytwórniami, tak teraz Zennström prowadzi swoją rozgrywkę z eBayem. Moment na uderzenie wybrał idealnie - eBay w kwietniu br. zapowiedział, że Skype zostanie wydzielony jako osobna spółka i trafi na giełdę. Kiedy? Nie wiadomo. - Wszystko zależy od sytuacji gospodarczej - mówią przedstawiciele eBaya.

Okazuje się, że nie tylko.

Proces z Joltid, który ruszy prawdopodobnie w połowie 2010 r. w Wielkiej Brytanii, może pokrzyżować eBayowi szyki i podważyć sens publicznej oferty - sam eBay dziś ostrzega, że choć pracuje nad tym, by zastąpić technologię Joltid własnym rozwiązaniem, może mu się nie udać i pewne funkcjonalności Skype&#39;a zwyczajnie znikną. Lub system telefonii się przytka. Jeśli eBay przegra w sądzie, ponad 480 mln użytkowników Skype&#39;a odczuje to na własnej skórze.

Co chce osiągnąć Zennström? Według nieoficjalnych informacji, 43-letni Szwed chce odkupić od eBaya swoje dzieło. Trzy miesiące temu podchodził ponoć pod aukcyjnego giganta na czele funduszy private quity z ofertą wykupu.

Czyżby więc Skype miał wrócić pod skrzydła swojego twórcy, a Zennström &quot;niewielkim szantażykiem&quot; chciał go do tego namówić? Aukcyjny potentat i tak chce się go pozbyć. Nie dlatego, że Skype nie zarabia, bo eBay zrobił coś, czego Zennström nie był w stanie - przepoczwarzył cudowne dziecko internetu w maszynkę do zarabiania pieniędzy. Gdy eBay kupował Skype&#39;a, spółka miała niespełna 60 mln użytkowników i raptem 7 mln dol. przychodów. Teraz użytkowników ma prawie pół miliarda, a przychody spółki tylko w ostatnim kwartale wzrosły o 25 proc. do 170 mln dol.

Ebay chce się Skype&#39;a pozbyć, bo nie ma nic wspólnego z aukcyjnym biznesem. Już w 2005 r. akcjonariusze i analitycy próżno łamali sobie głowę nad krótkim pytaniem: &quot;Po co&quot;? Ebay też nie miał pomysłu, jak przekonać rynek - ówczesna szefowa MegWhitman roztaczała jedynie mglistą wizję połączenia Skype&#39;a z aukcjami i PayPalem, systemem do internetowych płatności. Przekonywała, że między komunikatorem, a aukcjami zaiskrzy biznesowa synergia. Nie zaiskrzyła, a eBay dwa lata później - przyznając się do przeszacowania w Skype&#39;a - odpisał prawie 1,4 mld dol. od wartości inwestycji.

Jeśli Zennströmowi się uda, będzie mógł zapisać kolejny sukces na koncie. Stworzył technologię, na której nie potrafił zarabiać, więc odsprzedał większemu graczowi. Teraz - już podchowanego i dobrze naoliwionego Skype&#39;a - chce przejąć z powrotem.

Pytanie brzmi tylko: czy da mniej, niż zapłacił mu eBay?

Źródło: Ludzie i Pieniądze
 
vdv 66

vdv

Użytkownik
Mirosław Okoński - Geniusz i utracjusz
Lewą nogą &quot;wiązał krawaty&quot;, gwiazdom Bundesligi zakładał &quot;siatki&quot;. Był królem ateńskich dyskotek i poznańskich pubów. Mirosław Okoński na boisku i w kasynie zawsze grał o całą pulę, zawsze stawiał na &quot;dychę&quot;. Bóg dał mu talent, życie zabrało miliony, ale legendą polskiej piłki i tak zostanie...

&quot;Okoński? Najlepszy lewonożny piłkarz w historii Bundesligi&quot; - tak mówili niektórzy niemieccy dziennikarze. &quot;Lewa noga znaczyła dużo więcej niż u niektórych dwie&quot; - to opinia o panu Kazimierza Górskiego. Skąd to pokrętło w lewej nodze?
Mirosław Okoński: - Nauczyłem się tego w szkółce Gwardii Koszalin, jako ośmioletni chłopak. Po mnie był tam też m.in. Mirek Trzeciak. Ojciec miał pretensje, że wybrałem Gwardię, czyli klub milicyjny, a nie Bałtyk, klub budowlany. Jako ośmiolatek wygrywałem turnieje strzelców, pięcioboje piłkarskie polegające na odbijaniu futbolówki lewą nogą przez paliki, prawą, głową. Grałem dzień w dzień na podwórku. Już wtedy spokojnie podbijałem piłkę trzy tysiące razy.
Słyszałem, że umiał pan &quot;gasić&quot; na nodze podrzuconą w powietrze monetę, która spadała płasko na but.
- Dziś mało komu nie spadłaby piłka ze stopy! Jak poszedłem do Legii, to w szatni niektórzy sobie podbijali piłkę. Stefan Majewski i inni. Ale oni, by ją podbijać, musieli wstawać, a ja podbijałem futbolówkę siedząc. Kochałem technikę od dziecka, do dziś ją mam i nawet na meczach oldbojów wciąż zdarza mi się dostać sporo braw! Mam 50 lat, a kibice wciąż mówią, że to jest nieprawdopodobne. Dzięki technice zauważył mnie Guenter Netzer. To ona otworzyła mi drzwi do kariery. Netzer, po obejrzeniu meczu Lecha, powiedział do trenera-legendy Ernsta Happela: &quot;Słuchaj, mam jednego zawodnika, dziesiątka na koszulce&quot;. Happel, po obejrzeniu mojej gry, odpowiedział mu: &quot;Jak nie przywieziesz mi Okońskiego, możesz w ogóle nikogo nie kupować&quot;. Pięć razy do Poznania i Warszawy przyjeżdżał Netzer, który pracował nad tym transferem. Przyjeżdżał i wyjeżdżał. Nic z tego - mówiono mu. Problem był taki, że oni - ludzie z Zachodu - w ogóle nie zdawali sobie sprawy, że u nas jest przepis, iż piłkarz musi mieć 30 lat, by pozwolono mu wyjechać. Ja miałem wtedy 28. Pomogło jednak pismo, które wysłałem do PZPN.
Kto jeszcze przyjeżdżał oglądać Okońskiego?
- Chociażby wysłannicy Paris Saint Germain, gdy miałem 21 lat. Wtedy sponsorem paryżan był słynny aktor Jean-Paul Belmondo, niesamowity kibol tego PSG. Przyjeżdżał więc kilka razy do Poznania, gdzie mieszkał w hotelu &quot;Merkury&quot;. Chciała mnie również Admira Wacker Wiedeń. Też się nie dało. Dopiero po moim liście otwartym, gdy spytałem: kiedy wy chcecie zarobić na mnie pieniądze? Gdy na rencie będę? W 1986 roku trafiłem więc do HSV.
Tam upokarzał pan obrońców.
- Na treningach musiałem grać przeciw Manfredowi Kaltzowi, najlepszemu obrońcy Bundesligi, w której rozegrał ponad 600 meczów. Happel wystawił mnie na lewą pomoc, więc grałem przeciwko niemu, bo on był prawym obrońcą. Kolega, który grał w Olimpii Poznań, stał z boku i mówił mi: graj to, co grałeś w Poznaniu. Siłą rzeczy musiałem doszlifować umiejętność dryblingu. Ośmieszałem Kaltza strasznie, kiwałem go jak psa, z uśmiechem na buzi. Dziwię się skąd miałem tyle werwy w sobie. Jak on musiał mnie nienawidzić? Albo moja bramka roku w Europie, gdy okręciłem w polu karnym pięciu obrońców Fortuny Duesseldorf. Wpadałem w amok, gdy miałem piłkę u nogi. Skakałem pół metra, uciekałem przed ich faulami. W sezonie 1986/87 wychodziło mi wszystko, więc wybrano mnie drugim w plebiscycie na najlepszego piłkarza Bundesligi, za Uwe Rahnem, a przed Lotharem Matthaeusem.
Szkoda tylko, że trzy mundiale uciekły…
- W 1978 złapałem kontuzję, gdy mieliśmy jechać do Argentyny. Hiszpania 1982 mi uciekła, bo trenerem był Antoni Piechniczek. To był układ łódzki, Piechniczek miał tam swoich ulubieńców. A taki Łazarek, gdy był selekcjonerem, popełniał błędy. Powoływał trzech lewonożnych piłkarzy, w tym mnie i Włodka Smolarka. Graliśmy wszyscy obok siebie, między innymi w pamiętnym, bezbramkowym meczu z Cyprem. Wcześniej kibice mieli pretensje: jak to - Okoń, najlepszy piłkarz Bundesligi, nie jest powoływany? Dostałem więc powołanie. Co z tego, skoro Łazarek nie umiał odpowiednio mnie wykorzystać.
W rankingu &quot;MF&quot; na stu najlepszych polskich piłkarzy w historii zajął pan 19. miejsce. Czemu nie wyższe? Miał być pan skrzyżowaniem Deyny z Lubańskim.
- Gdy byłem mały, to na boisku udawałem Włodka Lubańskiego. Wszedł mi w głowę jego sposób gry i zawsze próbowałem go naśladować. Z kariery jestem zadowolony, choć mogłem osiągnąć więcej. Może nie powinienem odchodzić z HSV? Zadzwonił do mnie Felix Magath, po odejściu Netzera menedżer HSV, i mówi: &quot;Przyjeżdżaj do klubu&quot;. Przyjechałem, a ten mi mówi: &quot;Przyjmujesz obywatelstwo niemieckie, żeby zwolnić miejsce dla obcokrajowca&quot;. A ja mu mówię: &quot;Co? Mam 30 lat i teraz mam się w to bawić? Mam rodziny nie zobaczyć przez pięć lat?&quot;. Wówczas niechybnie na tyle zabroniono by mi wjazdu do Polski. Zagotowałem się: dlaczego ja, Polak, mam przyjmować obywatelstwo niemieckie? Niech zrobi to Duńczyk Nielsen, albo ten austriacki stoper. Dzwonię do domu Magatha. Mówię: &quot;Dzień dobry&quot;. A tam, z drugiej strony, jego żona… Polka! I mówi: &quot;Proszę?&quot;. &quot;Czy można z Feliksem?&quot; - pytam. &quot;A kto mówi?&quot; - ona na to. &quot;Mirek Okoński w sprawie transferu…&quot; - mówię do niej. &quot;Ich verstehe nicht&quot; - ona nagle oświadcza, że nie rozumie po polsku! Jaja! O tym, że chcą, bym odszedł do AEK, dowiedziałem się o pierwszej w nocy, gdy obudzono mnie na zgrupowaniu. Zadzwoniłem tylko do żony, a o ósmej już leciałem do Aten na badania. Szybka akcja, zdecydowałem, że w Grecji nie będą mnie tak traktować jak w Hamburgu. Na lotnisku w Atenach rano było już ponad trzy i pół tysiąca ludzi czekających na Okońskiego.
Żadnych zmartwień w Atenach?

- Bardzo nieelegancko jako Polak zachował się Jacek Gmoch, trener Olympiakosu Pireus. Prezydent tego klubu, zresztą taki mały mafioso, bardzo mnie chciał pozyskać. Powiedział Gmochowi: &quot;Pojedź do Niemiec na turniej i przywieź dziesiątkę z HSV, czyli Okońskiego&quot;. O tym dowiedziałem się znacznie później. W tym turnieju, w którym grał Bayern, HSV, Borussia Moenchengladbach i Eintracht, zostałem wybrany najlepszym piłkarzem. A Gmoch ani słowa do mnie nie powiedział, zaczął rozmawiać z Lajosem Detarim, węgierską &quot;dziesiątką&quot; z Eintrachtu. Tak potraktował Polaka. Później przyjechał do mnie prezydent AEK i szybko załatwiliśmy transfer. Gazety pisały: &quot;Jak to? Okoński miał być w Olympiakosie&quot;. Okazało się, że Gmoch nie chciał brać &quot;kaleki&quot; do Pireusu! Jak mi tłumacz powiedział co napisano w gazecie, byłem w szoku. Rzekomo miałem być po pięciu operacjach. Gmoch nie przypuszczał, że jednak trafię do Grecji i to się wyda. Czeski film! No to powiedziałem: &quot;Zróbcie nam wspólną konferencję – z Gmochem, ze mną i Detarim, który przeszedł do Olympiakosu. Wyłożę nogi na stół, a Gmoch niech pokazuje ślady po operacjach! Wszystko Gmochowi na tej konferencji wyrzuciłem. Na koniec sezonu pożałował. 90 tysięcy kibiców na trybunach, mecz o mistrzostwo. AEK wcześniej nie zdobył tytułu przez 10 lat. Na ławce Dusan Bajevic, ściągnięty wtedy, gdy ja przychodziłem. Końcówka meczu. Trzech rywali okiwałem, zrobiłem zamach, pozorując, że strzelam, minąłem bramkarza, podałem do kapitana, pach, pach, gol. Zdobyliśmy mistrzostwo Grecji. Gmocha zwolnili. Pięć operacji miałem, tak?
Może Gmoch nie chciał Okońskiego, bo pan - wrzucony w ramy i schematy - tracił połowę wartości?

- Gmoch w kolejnym sezonie poszedł trenować zespół z Rodos. Dostał od nas dwójkę. Jedną brameczkę strzeliłem ja. Jeśli wcześniej bał się, że rozłożę jego zespół, no to rozłożyłem. Dużo luzu na boisku dawał mi Ernst Happel w HSV. Mówił: &quot;Nie cofaj się, zostań w ataku&quot;. Obserwował mnie w czasie meczu i gdy tylko przekraczałem połowę boiska, wracając się, z całą siłą gwizdał i krzyczał: &quot;Okoński do przodu!&quot;. W ten sposób mój talent mógł zostać najlepiej wykorzystany. Kiedyś w reprezentacji był Matysik od czarnej roboty. Jak straciłem piłkę, on mnie asekurował. Dlatego szło mi tak dobrze. A czemu Gmoch po mistrzostwach świata w Argentynie uciekł z Polski do Skandynawii? Uciekł przed polskimi piłkarzami. Mieliśmy spotkanie w Victorii. Były pieniądze z FIFA do podziału. Okazało się, że poszły do jego kieszeni. Teraz przyjęli go do komentowania. Jak patrzę co on robi w tej telewizji, gdy maże po monitorku - tu strzałka w tę, inna - w tamtą, to śmiać mi się chce. Nie ma to żadnej merytorycznej wartości. Mówi, że tu powinni stać ci, tamci tu. Jeśli jest taki mądry, czemu dalej nie pracuje jako trener? Powiem czemu: bo to już nie jest ta sama piłka. Nikt go nie przyjmie. Lech oddał mistrza, ale grał dobrą piłkę, nawet w meczach z Udinese. Czy Lech chciałby Gmocha? Niech dalej maże punkciki w TVP. Podczas niedawnego meczu Brazylii już ich nie mogłem słuchać, przełączyłem na SAT 1.
Ocenia to pan, Brazylijczyk w polskiej skórze, którego Bóg wrzucił w ligową szarzyznę?
- Mnie brazylijska piłka imponuje. Dla mnie siła, typowy angielski futbol, to jest dno. Z Manchesteru United odszedł Cristiano Ronaldo, za chwilę odejdzie ktoś inny i znów dominować będzie techniczny futbol z Hiszpanii. Hiszpanie grają piłką. Marzyłem o ich lidze, tam mój talent by się spełnił. Nie udało się przez ten głupi przepis, że można wyjechać w określonym wieku. Dajcie mi teraz 20 lat, dajcie mi te możliwości, jakie są dziś… To była dla mnie tragedia. Lepiej powiodło się Zbyszkowi Bońkowi. Wyjechał, gdy miał 26 lat.

Swoje pan zarobił, swoje wydał... Talent miał pan nie tylko do piłki, ale i do zabawy. Podobno kiedyś był pan na weselu do piątej nad ranem, dwa promile we krwi. O jedenastej mecz, 2:0 dla Lecha. Kto strzelił? Okoński.

- Niczego nie żałuję, to było królewskie życie. Ale do każdego meczu byłem przygotowany. Graliśmy mecz z Pogonią Szczecin w Poznaniu. Pogoń mieszkała w hotelu &quot;Merkury&quot;, o czym nie wiedziałem. Trenerem Pogoni był Leszek Jezierski, a ja trochę przypadkowo się tam znalazłem… Dyskoteka, nie dyskoteka - wiadomo. Coś tam już wypiliśmy. A że wesele było w drugiej salce… Tam mnie nie było. Nie, nie. Tak było tłoczno, że piłkarze Pogoni nie mieli nawet gdzie zjeść kolacji, zostali w pokojach i tam jedli. W barze siedziałem, spotkałem trenera Jezierskiego. Mówię mu: &quot;Panie trenerze, zapraszamy na lufkę&quot;. On mi mówi: &quot;Ale jutro mecz! Nie grasz?&quot;. Powiedziałem, że mam kontuzję. I… kolejka, lufka. Posiedzieliśmy sobie, powspominaliśmy. Do czwartej rano. Przyjechała po mnie żona, odwiozła do domu. O 8:30 była zbiórka na stadionie. A tu zaskoczenie, bo - mimo kontuzji - trener wstawił mnie do składu. Do przerwy strzeliłem jedną bramkę, potem drugą. 2:0. Jezierski wparował do szatni i mówi: &quot;Idźcie wy w p…u! Okoń do czwartej rano siedział w barze, a wy odpoczywaliście w pokoju, kolacyjkę przyniesiono, wuzetki, telewizorek. Okoński o świcie do domu wraca i jeszcze wam dwie bramki strzela? To ja wolę takiego jednego Okonia, niż was dziesięciu!&quot;.
A jak było w Grecji?
- Media ciągle pisały, że Okoń pije. Czemu się dziwić, skoro miałem w Atenach prezesa Giannapoulosa, który ciągle mnie zapraszał do swojego lokalu? W Atenach miał ich trzy - jeden w centrum na dwa tysiące ludzi. A że mieszkałem jakieś pięćset metrów od tego lokalu, to wie pan… cały czas tam byłem. Balowałem do czwartej czy piątej nad ranem, ale mogłem, bo treningi mieliśmy o 17-18. Wysypiałem się więc, szedłem na trening, a po nim do baru. Jednak nikt mi nie powie, że sobie balowałem przed meczem. Przed każdym, dwa dni wcześniej, mieliśmy zgrupowanie. Tam byliśmy pod kluczykiem.

Nie wierzę, że nic pan na to nie wymyślił.
- Szczerze? Raz, ale naprawdę tylko raz. To było w Pireusie, graliśmy z Olympiakosem. Prezes przyjechał z małżonką. Czuło się presję. Zamknęli nas szczelnie w hotelu. Siedzieliśmy wszyscy przebrani w dresy, żebyśmy się wyróżniali. Żaden z nas nie mógł wyjść. Patrzę przez szybę, w holu stoi prezes, trener Bajevic, wszyscy. Normalnie piguła mi już wychodziła, tak bardzo chciałem pograć w kasynie. Poszedłem więc do szatni w hotelu, dałem szatniarzowi trochę pieniędzy i mówię mu: &quot;Daj mi swój garnitur&quot;. Przebraliśmy się, dałem mu swój dres. Nikt mnie nie poznał w tym garniturze, więc wyszedłem z hotelu. Wpadłem do kasyna i - zza pleców prezesa AEK - stawiałem na te same numery co on. Wygrałem pięć tysięcy marek, kiedy wypaliłem: &quot;Prezesie, serdecznie panu dziękuję&quot;. Ten się zerwał z krzesła: &quot;Co ty tu robisz? Skąd masz ten garnitur?&quot; – wykrzyknął. &quot;Ja tu tylko na dziesięć minut, spokojnie&quot;. Prezes: &quot;Okoń, szybko do góry! Do siebie!&quot;. Tej nocy nie piłem jednak żadnego alkoholu. Kasyno to była moja większa miłość niż alkohol.
Gdzie wygrał pan więcej – w Atenach, Poznaniu, czy Hamburgu?
- W ruletce stawiałem na &quot;dziesiątkę&quot;, bo taki numer miałem na plecach. Raz wygrałem sporo dzięki temu, ale nie w Atenach, tylko właśnie w Poznaniu. &quot;Dziesiątka&quot; wpadła mi cztery razy z rzędu. Rozbiłem bank. &quot;Oko - dziesiątka, Oko - dziesiątka, Oko - dziesiątka&quot; - powtarzał krupier. Gdy w nocy nie szło mi w Poznaniu, wsiadaliśmy do taksówki i jechaliśmy do Warszawy grać w hotelu &quot;Marriott&quot;. Gdy nie szło w Warszawie, nad ranem wracaliśmy do kasyna w Poznaniu. Po takiej nocy musiałem podtrzymywać sobie powieki zapałkami, żeby nie zasnąć. Ale nigdy nie piłem przed meczem i nie odpuszczałem treningów. Inni po libacjach narzekali na żołądek. Mówiłem im: &quot;Niepotrzebnie mieszaliście&quot;. Z alkoholem radziłem sobie świetnie. Gorzej szło przy stole. W życiu zarobiłem jakieś dwa miliony niemieckich marek. A że rozrzutny byłem i żyłem w luksusie, to - gdy wróciłem do Polski - zostało mi jakieś 600 tysięcy. Wtedy zaczął się jednak zjazd. Potrafiłem w 24 godziny przegrać sto tysięcy! Pan rozumie? Sto tysięcy! Wszystko - Blackjack, jednoręki bandyta. Potrafiłem siedzieć w kasynie kilka godzin przed treningiem. Po treningu - aż do północy. Gdy wróciłem do Polski w 1992, po roku nie miałem już prawie nic.

Z czego pan dziś żyje?

- Mam swoje interesiki… Ale nie chcę o nich mówić. Do tego coś zawsze spadnie z gry w oldbojach Lecha, Orłach Górskiego. Był moment, że trenowałem i grałem razem z reprezentacją hip-hopowców. Był Mezo, Liber. Zawsze ktoś mnie poratuje.

Wracając do dawnych czasów - odpuszczaliście czasem mecze?

- Przyjechali do mnie kiedyś przedstawiciele pięciu klubów i obiecywali nagrodę, jeśli wygralibyśmy ostatni mecz w sezonie z Bałtykiem Gdynia. Przy naszym zwycięstwie lub remisie, spadał Bałtyk. Dlatego pięć klubów chciało nas zmotywować, a Bałtyk od nas kupić mecz. Wziąłem kasę od Bałtyku, ale szybko oddałem, bo reszta zespołu powiedziała, że nie chce. Wziąłem więc pieniądze tylko od pięciu zespołów, które chciały nas zmotywować żebyśmy meczu z Bałtykiem nie przegrali. Minęło kilka dni. Piątek. Patrzę na tablicę, gdzie zamieszczany był skład - kto jedzie, kto nie. A tam mnie nie ma! A przecież to miał być mój ostatni mecz w Lechu! Wszystkich zaprosiłem do hotelu na pożegnanie, gdy okazało się, że w meczu nie zagram, bo trener Jakubowski chciał dać szansę młodym piłkarzom. W Gdyni Lech zremisował 1:1. Piłkarze wrócili i o pierwszej w nocy pukają do mojego mieszkania. Z rana wszystko podzieliliśmy.
Dziś nawet to jest nielegalne. Jednym z zarzutów, które postawiono innej legendzie Lecha, Piotrowi Reissowi, jest to, że przyjął pieniądze od innego klubu za grę fair, za zwycięstwo. Z kolei w lidze hiszpańskiej ten proceder kwitnie na zakończenie każdego sezonu.
- Nie widzę w tym nic złego. Dostaliśmy pieniądze nie tylko od Lecha za zdobycie punktu, ale i od pięciu innych klubów. Zostaliśmy zmotywowani do dobrej gry. No, tak czy nie?

To było powszechne w latach 80.?

- Dam panu inny przykład. Lech Poznań grał z Panathinaikosem Ateny. Ja w tym czasie byłem już piłkarzem AEK. W pierwszym meczu było 3:0 dla Lecha. Na rewanż w Atenach wziąłem na stadion prezesa AEK. Lech mieszkał w hotelu, 500 metrów ode mnie. Trenerem był Jerzy Kopa, który już siedział tam dwa tygodnie nad morzem, na wczasach i kombinował… jak tu sprzedać mecz Panathinaikosowi. Kopa to zawsze była k…. Wiedział, że od Panathinaikosu dostanie więcej niż od działaczy Lecha. Coś jednak nie wyszło. Kolejorz wygrał 2:1. Wziąłem więc swoje prywatne pieniądze i dałem Markowi Rzepce. Powiedziałem: &quot;Zrobiliście mi przyjemność, że tego meczu nie oddaliście. Podziel to między chłopaków. Jako premię motywacyjną&quot;. Później się okazało, że Kopa zabronił chłopakom z Lecha spotykać się ze mną! Jak go zobaczyłem w hotelu, to wypaliłem mu w twarz: &quot;Kopa, ty frajerze… Jak możesz chłopaków namawiać przeciwko mnie? To ja ich motywuję, ja się cieszę, że wygrywają!&quot;. I splunąłem mu na buty. Później okazało się, że Kopa musiał zmienić zdanie. Wszystko przez to, że samolot się zepsuł, gdy startował z piłkarzami Lecha w podróż powrotną. Zadzwonili do mnie i mówią: &quot;Mirek, słuchaj, samolot się zepsuł, pomóż!&quot;. No to pomogłem – załatwiłem hotel, wezwałem dyrektora LOT–u, zjedli u mnie śniadanko. Chciałby pan zobaczyć minę Kopy?
Z Legii do Lecha wykupili pana poznańscy biznesmeni. Co z nimi?
- Czym się zajmowali? Prowadzili interesy. Złożyło się na mnie tylu kiboli, że głowa mała. Pieniądze potrafili wyciągnąć spod ziemi. To byli bogaci ludzie, poznańscy rzemieślnicy. Wille pobudowali, furami się wozili po mieście. Dostawałem od nich premie za mecze. Warto było grać za te pieniądze. Gdy razem popiliśmy, płacili za mnie kary, które nakładał klub. &quot;Lulek&quot; trochę podupadł, żona go wykiwała, trochę przegrał w kasynie. Dwóch umarło. Jeden miał dwanaście sklepów. Cieszę się, że mnie wykupili z Legii, bo w przeciwnym razie długo bym jeszcze posiedział w Warszawie. W klubie strasznie musieliśmy się wykłócać z generałami. Jeden mnie wziął do fryzjera i fochy stawiał: &quot;Ma pan się ostrzyc&quot;. A ja na to: &quot;Proszę? No, na pewno, już... Mam trening!&quot;. Włosy sobie zmoczyliśmy, czapki nałożyliśmy i było po sprawie. Nikt nie widział, że mamy kudły. Był też taki numer, że chciano mnie ukarać za to, że nie było mnie na Legii, gdy akurat ktoś uderzył milicjanta. &quot;Kogo nie ma? Okońskiego!&quot;. Przyjechali po mnie i za karę, że mnie w tym czasie nie było, kazali mi sprzątać. Pomyślałem: &quot;Co? Ja?&quot;. Załatwiłem to tak, że wynająłem sprzątaczkę z hotelu. Wezwali nas na apel i dowódca mówi: &quot;Widzieliście jak szeregowy Okoński posprzątał u siebie? Idźcie, zobaczcie, weźcie z niego przykład!&quot;.
Czuje się pan przywiązany do dzisiejszego Lecha?
- Tak szczerze? To nie jest już Lech. To jest Amica! Obserwuję, ale stoję z boku. Szanuję obecnych działaczy, lecz nie powinni sprzedawać ikon klubu. To one napędzają tłumy na trybuny. Lewandowski to najlepszy przykład, dobry chłopak. Liczę, że go jeszcze rozwinie obecność Andrzeja Juskowiaka w sztabie szkoleniowym. On musi zostać, żeby wypełnić Bułgarską, tak jak w latach 80. ściągnięto mnie. Trochę jestem sfrustrowany, że odszedł Rafał Murawski. Kto jeszcze odejdzie? Nie ma młodych piłkarzy, sami Jugole.
Ilu jest zdolnych chłopaków w niższych klasach?
- Wielu, ale mało któremu uda się tak, jak Lewandowskiemu. Chwilę byłem trenerem. Z przedostatniego miejsca wyciągnąłem Czarnych Żagań na piąte miejsce. I dostałem jeszcze przykaz, żeby wystawiać do składu pięciu młodych. Wystawiałem ośmiu! To samo zrobiłbym w polskiej lidze - usunął z niej wszystkich szemranych i wstawił młodych. W Żaganiu, zanim tam przyszedłem, na treningi chodziło trzech - czterech piłkarzy. Kiedy objąłem zespół, zaczęło przychodzić dwudziestu. Robili wszystko, żeby być na treningu.
Nie mogę pojąć dlaczego nie wykorzystuje się pana w Lechu. Kto ma uczyć techniki młodych piłkarzy, jeśli nie Okoński?

- Kiedyś, przez pół roku, uczyłem. Nie wyszło. Ale jestem umówiony z dyrektorem Markiem Pogorzelczykiem na spotkanie w tej sprawie. Kłopot jest jeden - teraz treningi młodych Lecha są we Wronkach, a tam nie chce mi się dojeżdżać.
 
Do góry Bottom