Za nami kolejna, 29. edycja rankingowego
Snooker UK
Championship, od jakiegoś czasu rozgrywana w hali Barbican Centre, mieszczącej się w blisko dwustutysięcznym mieście York. Po raz pierwszy w karierze wygrał go Mark Selby, dla którego było to znakomite przełamanie po fatalnych ostatnich miesiącach, kiedy to problemy zdrowotne całkowicie zahamowały jego karierę. Selby jest piętnastym zwycięzcą UKC od momentu, gdy turniej zaczął być zaliczany do rankingu MT, czyli od 1984 roku. Same zawody zdominowane zostały przez gospodarzy - oprócz Marka do półfinału dostali się również Shaun Murphy, Ali Carter i Mark Davis.
Nie rzucaj słów na wiatr
Kilka dni przed rozpoczęciem zawodów, a dokładnie 28-go listopada, na stronie
http://www.markselby.info Mark zamieścił sporych rozmiarów notkę, w której z pełnym przekonaniem zapewniał, że czasy, gdy do kolejnych turniejów podchodził spięty i całkowicie rozstrojony, minęły bezpowrotnie. Pisał, że osiągnięcie rankingowego szczytu bynajmniej nie ułatwiało mu kolejnych występów (ponieważ przejmował się wówczas każdym kolejnym niepowodzeniem) i teraz, gdy to miejsce zajęte zostało przez Judda Trumpa, jest mu nieco łatwiej. Do UKC i pierwszego meczu w Michaelem Whitem podchodzi całkowicie skoncentrowany i głodny sukcesu, w który głęboko wierzy. I gdy ponownie osiągnie szczyt, będzie doskonale wiedział jak się wtedy zachować - przede wszystkim nie dopuszczać do siebie najmniejszych odłamków presji, która nieustannie odciska swoje piętno na zawodnikach otwierających ów ranking. Po przeczytaniu tej lektury miałem nieco mieszane uczucia - z jednej strony bardzo życzyłem autorowi, żeby wszystkie te słowa udało zamienić się w czyny, z drugiej jednak niespecjalnie byłem w stanie w takie zapewnienia dać wiarę. Bo ile znamy podobnych historii? Na pęczki.
Dziś (pomimo, że czuję się trochę niczym niewierny Tomasz) bardzo się cieszę, że wszystkie plany Selby zrealizował - bo po takim postawieniu sprawy oczekuje się od zawodnika konkretnych efektów, potwierdzających, że wcześniejsze słowa nie są li tylko czczą gadaniną. Do tego trzeba po pierwsze solidnego przygotowania i przede wszystkim sporej odwagi - pogadać ot tak sobie każdy przecież potrafi. Choć chyba sam autor nie spodziewał się końcowego efektu ostatnich siedmiu dni, osiągniętych w znakomitym stylu. Oczywiście czas pokaże, czy to tylko chwilowe wzniesienie Jestera, czy może początek zwycięskiego marszu przez kolejne turnieje od styczniowego Mastersa począwszy.
Powtórka z Sheffield?
Pamiętacie wysyp niespodzianek podczas ostatnich MŚ? W Yorku ilościowo to była może połowa tychże, ale za to jak już sypnęły, to z grubej rury. O ile do średniawej formy Dinga i Marka Williamsa zaczynamy się przyzwyczajać na dobre, to jednak przegrane w pierwszej rundzie obu zeszłorocznych finalistów należało uznać za - nie bójmy się tego nazwać po imieniu - sensacje. Zarówno Judd Trump jak i Mark Allen dali się po prostu stłamsić swoim rywalom, choć każdy w inny sposób.
Trump już był w ogródku i to gąski ubierały buty, by go sympatycznie powitać, ale nagle - będąc jedną nogą za progiem - uznały, że może jednak nie warto. Bo niby jakim cudem można prowadzić 5-2 i dać się pokonać rywalowi, któremu od czasu do czasu udało się wygrać frejm w trzech podejściach? Istne jaja po prostu. W pewnym momencie ostro zastanawiałem się, czy aby nikt przy tym wyniku nie maczał palców, ale skoro w snookerowym światku nic się na ten temat nie mówi, to powiedzmy, że nie ma tematu. Szkoda tylko, że taki Stephen Lee poleciał od razu za tylko jeden dziwny frejm, podczas gdy Juddowi zdarzyły się cztery gorsze z rzędu, ale niestety niczego się na to nie poradzi. Tym niemniej, po tym turnieju Judd zajmuje zaszczytne miejsce na podium wśród tych, którzy na czele MT utrzymali się najkrócej. Razem ze Stevensem i Robertsonem.
Z kolei Irlandczyk z północy trafił w pierwszej rundzie na znakomicie dysponowanego rywala. Marco Fu rozegrał z Allenem świetny mecz, wbijając w nim bodaj dwie setki i parę kolejnych wygrywających brejków, tym niemniej od zawodników typu Pistol oczekuje się jednak nieco więcej od średniej średniości - w końcu nazwisko zobowiązuje. Swoją drogą, pięknie się odpłacił Fu człowiekowi, którego ciągłe insynuacje o nieczystej grze innych zawodników zaczynają być nie tyle nudne, co bezczelne. Ani trochę nie żałuję odpadnięcia Allena, któremu naprawdę przydałoby się przywalić nieco więcej funtów kary za zanadto niewyparzony język.
A Williams i Ding? Nic szczególnego, po prostu ciągła forma z ostatnich kilku miesięcy. Ze wspaniałych zawodników pozostały na tę chwilę jeno nazwiska i o ile w przypadku Dinga można mieć pewność, że prędzej czy później ów się wreszcie podniesie, o tyle z Borsukiem już tak dobrze nie jest. On sam jest bardzo zniesmaczony słabą grą i parę dni temu przebąkiwał co nieco na temat zakończenia kariery w niedalekiej przyszłości. Osobiście ciężko mi w to uwierzyć, ale nie przez takie rzeczy snookerowy świat zdążył do niedawna przechodzić, zatem nic pewnego ani w jedną, ani w drugą stronę.
Wielkie powroty
I to takie, które zapamiętamy na długo:
- Joyce z Trumpem od 2-5 do 6-5, żeby chwilę później nie przekraczać poziomu piwnicy w pojedynku z Carterem;
- Dott z Gouldem od 3-5 do 6-5, żeby w drugiej rundzie jeszcze szybciej dać się pocisnąć Murphy'emu (swoją drogą nikt nie wie, jakim cudem Gould oddał Dottowi trzy ostatnie partie, trzeba to po prostu przyjąć do wiadomości i tyle);
- wreszcie młody Brecel z Waldenem od 4-5 do 6-5 i przynajmniej jemu udało się później nieco więcej, niż kolegom poprzedzającym;
- Selby z Dayem od 0-3 do 6-4, co było ledwie początkiem emocji związanych z Jesterem;
- udany powrót Higginsa z Davisem od 2-5 do 5-5 (w tym niezapomniane 147), jednak koniec końców przegrana w deciderze na różowej, tylko John wie, jakim cudem;
- Murphy z Brecelem od 4-5 do 6-5, mimo że w dziewiątej partii młodzian miał już różową na mecz, niestety również zbyt dużo ciśnienia pod kopułą...;
- ponownie Selby, od 0-4 do 6-4 z Robertsonem (Neil to postawny chłop, ale w ostatniej partii jego fotel był lekko ze dwa razy większy od właściciela);
- i gdy wszyscy zdążyli pomyśleć, że lepiej od Selby'ego się już nie da, Duży Shaun pokazał, że źle pomyśleli, jako że od 5-8 do 9-8 z Carterem nie było zbyt długiej drogi; Ali aż popuścił na konferencji łzę lub dwie, taki był rozżalony.
Wystarczy?
Finał jak paprykarz
Tak, niestety nie ma czego ukrywać - ostatni mecz turnieju był cienki niczym średniej wielkości paprykarz szczeciński. Do połowy meczu jeszcze to jakoś wyglądało, bo ciągle utrzymujący się remis pozwalał mieć nadzieję na kolejną niesamowitą końcówkę, ale wszystkie te marzenia runęły, zanim zdążyły powstać. Od stanu 6-6 Murphy oddał koledze od wypadów do Zielonej Góry cztery kolejne frejmy, które Mark przyjął bardzo chętnie, aczkolwiek mało skwapliwie. Czyli - jednym zdaniem - bez emocji, bez setek, bez płynności, ale za to z pudłami, memłaniem, przeciąganiem frejmów i wzajemnym oddawaniem szans po standardowym brejku rzędu 20-30 punktów. Szkoda, bo do tej pory cały turniej należało ocenić jako całkiem ciekawy. Aha, i nawet osoby mający nadzieję, że spać pójdą dopiero w okolicach trzeciej a.m. również musiały obejść się smakiem, jako że całość zakończyła się już w okolicach północy. Nie da się ukryć, wszystko przez Szona.
Na sam koniec, nie da się tego przemilczeć. To, co w polskim paśmie Eurosportu wyczyniają panowie komentatorzy, woła o pomstę do nieba. Nie wydaje mi się, żeby kłopoty z liczeniem punktów musiały być problemem permanentnym, ponieważ doskonale wiem, że sędziwi John Virgo (BBC) i Clive Everton (World
Snooker) nie mają z tym najmniejszych problemów. Poza tym całkowicie sztuczna sztuczność, która sprawiała, że sam mecz był bardziej drewniany od technik Selby'ego, co w sumie ciężko sobie wyobrazić, ale jednak... Panowie, odrobina płynności, koncentracji i prawidłowej polszczyzny jeszcze nikomu nie zaszkodziła! Przykro mi to wszystko pisać, ale nie dość, że sam mecz nie był jakiś wielce atrakcyjny, to jeszcze i Wy nie ułatwialiście jego oglądania. Wiem, że jak się komuś nie podoba, to zawsze można wyłączyć głos, ale nie o to przecież chodzi. Głęboko wierzę, że w styczniu będzie z tym o niebo lepiej.