Rewolucja w świecie mediów i sportu. To dzieje się na naszych oczach…
Eryk Mistewicz się nie mylił. Pisał o tym z tysiąc razy. Na początku niektórzy traktowali go pewnie jako nieszkodliwego wariata, nachalnie promującego kolejną społecznościową błyskotkę. Ale, cholera, facet miał sto procent racji. Media papierowe w walce o newsa są bez szans z potęgą internetu - to wszyscy wiedzieliśmy od dawna. Dziennikarz „papierowy”, który w sobotę notuje pomeczową konferencję do poniedziałkowego wydania, może równie dobrze cały swój materiał wyrzucić do śmieci. Nie dojedzie jeszcze do domu, a wszystko, co usłyszał, w sieci będzie już przemielone i podane na dziesiątki sposobów.
Tak jest dzisiaj. A będzie tylko gorzej.
W kolejne obszary rzeczywistości wkracza Twitter, a pierwszym środowiskiem w Polsce, które w pełni doceniło jego możliwości – przynajmniej takie mamy od wczoraj wrażenie – okazało się środowisko piłkarskie.
Wybory prezesa PZPN-u to chyba jedyne jak dotąd wydarzenie w kraju, które w aż takim stopniu równolegle do rzeczywistości rozgrywało się również w sieci. Wszystkie dostępne dziennikarzom kuluarowe newsy i dyskusje w sekundzie wypływały na zewnątrz – właśnie przy pomocy Twittera. To była jedna wielka informacyjna młócka. Kulisy, spekulacje, szeptane rozmowy od razu trafiały do internetu. Wszystko to, co nie dość istotne na osobne artykuły lub to, na co zwyczajnie nie było czasu, bo akcja toczyła się zbyt szybko.
Tradycjonaliści o kulisach czytają w dzisiejszej prasie. Podczas gdy ci, którzy poszli z duchem czasu o niuansach rozmów - na przykład - między delegatami pierwszej ligi, które toczyły się o 14:15, wiedzieli dziesięć minut później. I to z wielu źródeł. Od dziennikarzy sport.pl, przez telewizję Orange Sport, Weszło, a na Rzeczpospolitej kończąc. Tweet okazał się szybszy (niekoniecznie lepszy, ale na sto procent szybszy) niż najsprawniejszy portal.
W światowej skali to żadna nowość. Same igrzyska w Londynie wygenerowały 150 milionów „ćwierknięć”. Mający po kilkanaście milionów followersów olimpijczycy, choćby Usain Bolt, powoli przestają potrzebować tradycyjnych mediów. Wystarczy, że napiszą zwięzłe sto czterdzieści znaków. I już. Tyle. To wystarczy, żeby było o nich głośno. Przekaz dotrze do odbiorcy. Sporo mówił o tym Michał Pol w niedawnym wywiadzie dla Weszło. I miał rację. Światowych przykładów jest zresztą mnóstwo. Piłkarze Schalke 04, wychodząc z szatni na boisko przed ostatnim meczem w Lidze Mistrzów, mijali elektroniczną tablicę z motywacyjnymi tweetami od kibiców. Być może to przerost formy nad treścią, na który nawet nie zwrócili wówczas uwagi. Ale na pewno znak nowych czasów.
TVN24 w czasie wczorajszego dnia wyborczego zaproponował własny hashtag #PZPNwybiera, który przyjął się w sieci na dobre kilkanaście godzin. Żadne inne wydarzenie w polskim sporcie nie było dotąd aż tak interaktywne. Także w momentach błahych, czasem zupełnie śmiesznych. Kiedy Kręcina mówił o „otwieraniu dachu przemian PZPN”. Potok o związku, w którym „złodziej na złodzieju jedzie i złodziejem pogania”. Gdy delegatów niespodziewanie dopadła rewolucja technologiczna. Kiedy nie opanowali maszynek do oddawania głosów, przez co trzeba było zarządzić głosowanie w sprawie… unieważnienie głosowania. O, albo gdy prowadzący obrady zgłaszał formalny wniosek o „wytłumaczenie delegatom, na czym polega wciśnięcie zielonego guzika”.
Działo się. Medialnie mieliśmy
wybory XXI wieku.