Moje pierwsze spotkanie z prawdziwym światem bukmacherskim miało miejsce wiele lat temu. Byłam nastolatką, skończyłam bodajże gimnazjum, o ile mnie pamięć nie myli.
Mój ojciec zawsze interesował się sportem, głównie futbolem i tenisem. Ale pamiętam, że śledził również egzotyczne dyscypliny jak przykladowo
baseball. Oglądał wiele wydarzeń sportowych a ja stałam gdzieś z boku i z pewnym zainteresowaniem przyglądałam się jego pasji.
To on zaraził mnie miłością do wspomnianych wyżej dyscyplin. Oprócz baseballa.
Od dziecka, nie wiedzieć dlaczego, pasjonowały mnie cyfry, cyferki i wszelkie obliczenia. Nie, żebym była jakimś fenomenalnym dzieckiem i potrafiła tworzyć wzory i dokonywać obliczeń kwantowych, absolutnie!
Głównie lubiłam w pamięci odliczać dni do końca wakacji albo ile mi brakuje gotówki by kupić ulubione cukierki w pobliskim blaszaku.
Umiałam jako kilkulatka policzyć w pamięci ile lizaków kupię za dyszkę zakładając, że cena jednego wyniesie 45 groszy.
Cóż, jedne dzieciaki lubią liczyć a inne zbierać pokemony.
Dlatego lubiłam się przyglądać jak mój tata oblicza na kartkach kursy, zapisuje wyniki w tabelach na komputerze i przelicza swoje własne obmyślone prawdopodobieństwa zdarzeń. Ciekawiło mnie dlaczego to robi.
Jak tylko sięgam pamięcią zawsze opowiadał mamie czy swoim znajomym, że sport istnieje aby jedni mogli się nim pasjonować a drudzy ma nim zarabiać.
Ale tak naprawdę pierwszy raz zrozumiałam o czym mówi gdy w 2013 roku pojechaliśmy na Wyspy Brytyjskie. Miałam wtedy piętnaście lat i była to moja pierwsza podróż do Anglii. Jednak nie opierała się na samej wycieczce krajoznawczej. Tata zabrał mnie na turniej tenisowy do Wimbledonu.
Spędziliśmy tam tydzień, a przy okazji miałam okazję zobaczyć pierwszy mecz tenisa na żywo i przekonać się, że sport to faktycznie nie tylko emocje czysto sportowe.
Mój ojciec był umówiony z pewnym mężczyzną, kolegą chyba starszym od niego, o ile mnie pamięć nie myli. Jak się później dowiedziałam był to jego znajomy z Polski, który wyemigrował za pracą, nie ważne.
On załatwił nam wejściówki.
Zmierzam do tego, że wtedy pierwszy raz zobaczyłam jak można grać na zakładach bukmacherskich i co ciekawe, sporo zarobić.
Oczywiście, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Mówię o wiedzy, instynkcie i umiejętności wyciągania konkretnych wniosków na podstawie obserwacji. Nie wspominam o brudzie związanym z ustawianiem spotkań. Wszyscy zajmujący się bukmacherką doskonale wiedzą, że sport to często nieuczciwa dziedzina życia. Taki
tenis nie istniałby na mapie sportowych wydarzeń gdyby nie miliony obstawiających graczy. Akurat ta dyscyplina jest sportem, w którym chyba najłatwiej ustawiać wyniki, idealnie stworzonym do przekrętów, a co za tym idzie do zarabiania. Ale ja przecież nie o tym.
Wtedy, już nie pamiętam na jakim byliśmy korcie, mieliśmy przed sobą spotkanie znanej Francuzki z mniej znaną Amerykanką. To była bodajże pierwsza albo druga runda turnieju. Faworytką według mojego ojca była Cornet ale z jego rozmowy ze znajomym hazardzistą (?) wywnioskowałam, że mecz nie będzie dla Francuzki spacerkiem.
Sugerował mojemu ojcu aby wstrzymał się z położeniem większej gotówki na faworytkę. Pamiętam, że cały czas mówił "spokojnie, nie bądź w gorącej wodzie kąpany".
Warto abym nadmieniła, że ojciec miał wtedy już dobrze (doskonale?) opanowaną grę na znanej giełdzie sportowej i potrafił naprawdę nieźle zarobić ale wtedy jeszcze głównie na futbolu. Kładł niebagatelne sumy na wysokie undery w konkretnych spotkaniach. Oczywiście
giełda nie polega na postawieniu kasy i czekaniu na rozwój sytuacji. Tak grają hazardziści nie mający wiele wspólnego z tradingiem.
Jeśli ktoś chce zgarnąć grubszą gotówkę obserwuje rynek na giełdzie na długo przed meczem, śledzi wahania kursów, ilość gotówki na platformie i tym podobne rzeczy ale to chyba znamy.
Na czym skończyłam bo już się gubię? Aha, na tatusiowych underach. Nie chcę tu opisywać konkretnych sposobów tradingu w jego wykonaniu ale głównie chciałam tylko wspomnieć, że dotyczyło to wrzuceniu na giełdę kilku tysięcy euro, odczekaniu aż część kasy "zabiorą" tzw. nowicjusze mylący giełdę z bukmacherem i w odpowiednim momencie wyjście z zyskiem przykładowo stu euro.
Kilka takich operacji w ciągu dnia potrafiło przynieść konkretne zyski. Często był to jeden, góra dwa tzw. ticki. Oczywiście rynek musiał być odpowiednio płynny co oznacza (dla mniej zorientowanych) sporą ilosc gotówki na stole. Warto nadmienić, że na niektórych wydarzeniach leżało do podziału często kilkanaście milionów euro czy funtów. Ewentualnie dolarów. No więc jeśli ktoś się na zabawie znał to faktycznie mógł nieźle zarobić.
Oczywiście po odprowadzeniu czteroprocentowego podatku na rzecz rozwoju platformy, ale mniejsza o to.
Wróćmy na korty Wimbledonu i moje pierwsze doświadczenia związane z obstawianiem na tak zwanym "lajwie".
W pierwszych ośmiu gemach dziewczyny grały bez przełamań. A znajomy mojego taty cały czas się uśmiechał i mówił "A co, Pawełku, mówiłem, żeby nie szaleć?". W dziewiątym gemie panna King ze Stanów Zjednoczonych niespodziewanie przełamała Cornet wychodząc na prowadzenie przy własnym podaniu. Jankeska seta już nie oddała i wyszła w meczu na prowadzenie.
Pamiętam, że ojciec zadowolony klepnął kolegę w plecy i powiedział "Miałeś rację, Amerykanka weźmie mecz, wchodzę w to!"
Kursy się wyrównały i tata chciał postawić sporą gotówkę na King ale kolega podniósł rękę aby się wstrzymał.
Co robimy?! To było główne pytanie ojca i pamiętam, że w odpowiedzi usłyszał "na razie nic".
Skonsternowany nie bardzo już wiedział na kogo w końcu postawić. W drugim secie przy stanie remisowym gdy zawodniczki wygrały po gemie, znajomy zapytał nas kto wygra. Według oceny taty większą szansę miała Amerykanka, a ja wtedy dla zabawy powiedziałam, że Cornet jest faworytką i pewnie łatwo nie odpuści. Usłyszałam, że jestem "zuch dziewczyna", dla piętnastolatki był to nad wyraz miły komplement.
"Stawiamy na Cornet, przyjacielu!", powiedział znajomy ojca i zaczął klikać coś w telefonie. Zapewne wysyłał kupon ale to jedynie moje domysły. Ojciec nie był do końca przekonany. Zawsze był sceptyczny w stosunku do przewidywań innych ludzi. Później dowiedziałam się, że zagrał na Francuzkę jedynie dwieście euro.
Oczywiście w drugim secie Cornet przełamała i do końca seta nie oddała prowadzenia a trzeci set był formalnością i o ile dobrze kojarzę King wygrała tylko jednego gema. A może dwa? Nie chcę kłamać.
Wspominam o tej historii nie bez powodu. Właśnie wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że zawieranie zakładów na podstawie przewidywań i historii jest w pewnym sensie pozbawione sensu.
Bo niby jaki wpływ mają statystyki na wynik kto będzie lepszy w danym dniu? Niewielki. Przecież jest mnóstwo czynników wpływających na końcowe rozstrzygnięcie.
Skąd ten znajomy wiedział kiedy postawić pieniądze na Cornet? Nie wiedział. To był typ wyłącznie zagrany na podstawie obserwacji, pewnej wiedzy i nic poza tym. Równie dobrze mógł przegrać.
Zaintrygowało mnie to i z czasem odkryłam ciekawą rzecz. Statystyki i historia nigdy nie pokażą kto wygra, ile strzeli bramek albo czy konkretny zawodnik zagra tak czy inaczej. Ale statystyki z pewnością zawierają w sobie prawdę i na ich podstawie można przewidzieć konkretne zdarzenia nie mające wpływu na końcowy rezultat.
Kiedyś opowiedziałam o tym pewnemu znajomemu i przyznaję, że go zainteresowałam. Nie miałam jednak przełożenia na realność mojego spostrzeżenia. Zaczęłam szukać, przeglądać, analizowałam mecze tenisa, bejsbola, piłki nożnej, koszykówki i innych dyscyplin. Czegoś szukałam ale nie wiedziałam czego. Gdzieś w głowie miałam wrażenie, że z bukmacherem trzeba zagrać inaczej, aniżeli robi to większość graczy.
Czytałam fora, opisy poszczególnych systemów, obliczałam, porównywałam, słowem naprawdę spędziłam wiele nocy na analizach. Zapewne dziwne jak na dziewczynę ale mi nie chodziło ani o wygrywanie pieniędzy ani o hazard. Mam swoje zajęcia, chodzę na imprezy ze znajomymi, spotykam się z chłopakiem, mam inne priorytety w życiu, aniżeli bawić się w bukmacherkę. Ale cały czas tkwiła w głowie myśl, że gdzieś tkwi pewna zasada oparta o coś więcej aniżeli zwykłe przewidywania. Chciałam znaleźć pewne matematyczne zależności i przy okazji sprawdzić czy mój umysł posiada zdolność w miarę jasnego postrzegania. I odniosłam wrażenie, że w końcu coś znalazłam.
Rejestrując się na forum znalazłam osobę, która od samego początku w pewien sposób ukierunkowała mój pobyt. To był @jozzy22 , miły człowiek, pomocny użytkownik.
Spędziliśmy wiele godzin na wspólnych rozmowach. Był pierwszą osobą na forum, której wspomniałam o swoim odkryciu i (jak zapewne da się sprawdzić) sam później próbował sił w moim znalezionym sposobie gry.
Sama też zaraz po rejestracji zaczęłam grać tym sposobem ale teraz z perspektywy czasu wiem, że popełniłam błędy, które sprawiły, że czegoś zabrakło.
Oczywiście cały czas piszę na temat mojego sposobu gry związanego z konkretną ilością goli do przerwy.
A więc szukałam dalej w jaki sposób udoskonalić tę znalezioną przeze mnie matematyczną zależność.
Dyskutowałam często ze znajomymi bawiącymi się w bukmacherkę a nawet na początku roku przedstawiłam swój "projekt" wlasnemu tacie. Muszę przyznać, że wszyscy byli sceptycznie nastawieni. Mówili o koniecznej wysokiej skuteczności i od razu zakładali, że przy takim typie o tak wysokim kursie nie przekroczę 20-30%.
W końcu pokazałam ojcu moje notatki, statystyki, obliczenia. Chciałam pewnego potwierdzenia, że znalazłam złoty środek aby nie tylko grać ale i wygrywać.
Mój tata powiedział najpierw, że dobrze by było jakbym zajęła się nauką a nie głupotami ale znając jego poczucie humoru wiedziałam, że to pewien żart z jego strony. Przejrzał moje notatki i stwierdził, że ma to jakieś szanse ale wyłącznie dysponując bardzo dużym budżetem i sporą dawką szczęścia gdyż opcja takiej gry ma niewiele wspólnego z wiedzą sportową. Uznał też, że jedyny sposób ugrania czegokolwiek grając tym sposobem to progresja ale takie rzeczy nie dla mnie, że mogłabym sporo przegrać i takie tam ojcowskie rady.
Zapewne miał rację, a ja nie miałam zamiaru czegokolwiek przegrywać. Moim zamiarem było udowodnienie, że gra u bukmachera i czerpanie ewentualnych profitów nie wymaga żadnej wiedzy sportowej. Założyłam się z nim, że jeśli "na papierze" zagram sto progresji związanych z tym konkretnym zdarzeniem i każdą ukończę maksymalnie do dziesiątego progu to przeleje na moje konto odpowiednią kwotę. Jeśli przegrał to stawiam mu obiad w restauracji. Zatarł ręce, żartując, że już czuje się głodny.
Jednak połowę już zarobiłam? Da się?
Oczywiście wiem, że na forum znajdą się sceptycy, którzy napiszą "dziecko, skończ z dwieście albo trzysta takich progresji to wtedy pogadamy". A ja myślę, że i to dałoby się zrobić. Problem polega na tym, że pojawili by się następni i napisali o tysiącu albo dwóch.
Ale czy to właśnie o to chodzi, żeby udowadniać niedowiarkom bez końca? Myślę, że i tak sporo pokazałam i wielu osobom dałam do myślenia. Reszta to kwestia odpowiedniej, przemyślanej strategii typu zarządzanie budżetem, określeniem ilości progów, założeniem o ewentualnym wycofaniu z jakąś nikłą stratą itp.
Możecie, drodzy Państwo myśleć co chcecie, macie pełne prawo ale sądzę, że ten sposób gry ma mnóstwo przesłanek aby uznać go godnym przetestowania na własnej kieszeni.
Spróbuję wygrać kolejne pięćdziesiąt progresji aby udowodnić sobie i tacie, z którym się założyłam, że jeśli znajdę pewną zależność powtarzalności zdarzeń to nie pozostaje nic innego jak położyć sceptyków (i bukmacherów?) na łopatki.
A teraz pora na małe podsumowanie, każdy chyba uczciwie przyzna, że robi wrażenie? Oczywiście, żeby było jasne, mam pełną świadomość, że mogę przegrać na każdej kolejnej progresji ale trzeba sobie zadać podstawowe pytanie. Dlaczego miałabym przegrać? Przecież zła passa może przyjść przykładowo po kilku tysiącach progresji. Nie jest wcale powiedziane, że do tego czasu wygrałabym sporo albo... "bardzo sporo". Sama jestem ciekawa jak to się dalej potoczy.
A teraz wspomniane wcześniej liczby, procenty czyli podsumowanie.
PODSUMOWANIE 50 PROGRESJI
za okres: 12.01.2020 - 23.02.2020
Ilość progresji: 50
Ukończone: 50
Zagrane kupony: 127
Wygrane: 50
Przegrane: 77
Skuteczność: 39,3%
Suma stawek: 778j
Suma wygranych: 994,11j
Saldo:
+206,11j
Yield:
+26,16%
Oto kolejne progresje i poziomy, na których zostały ukończone:
1,4,3,2,7,4,2,3,1,1,2,2,3,1,5,7,1,1,7,1,2,3,2,4,1,2,1,2,1,1,2,2,3,1,2,7,3,2,4,1,1,2,6,1,1,1,2,3,2,4
Na czerwono zaznaczyłam najwyższe poziomy.
1 próg - 17x
2 próg - 15x
3 próg - 7x
4 próg - 5x
5 próg - 1x
6 próg - 1x
7 próg - 4x
Jak widać najczęściej trafiłam na 1 progu, aż 17 razy na 50 progresji. Myślę, że to wiele mówi. Tylko czterokrotnie doszłam do 7 poziomu. Wyżej nigdy.