myślę, że warto zainteresować się tym teksem:
NADCHODZI ERA NOWEGO, LEPSZEGO MOURINHO
"Judasz", "zdrajca", "rozczarowałeś nas", "mówiłeś, że masz nasz klub w secu"... Brzmi znajomo? Tego typu komentarze wywołało w 2000 roku przejście Luisa Figo z Barcelony do Realu Madryt. Kibice "Blaugrany" nigdy nie wybaczyli tego swojemu idolowi, a teraz takie same emocje wywołuje ponownie Portugalczyk. Tym, który właśnie poważnie namieszał w światowym futbolu jest Andre Villas-Boas.
Ten 33-letni szkoleniowiec zdobył w zakończonym sezonie potrójną koronę z Porto, a mimo to jest teraz wrogiem numer jeden nad Douro. Powód? Mimo licznych zapewnień o pozostaniu na stanowisku trenera Smoków zdecydował się wpłacić klauzulę odstępnego w wysokości 15 milionów euro i odejść z klubu. Za wszystkim stoi Roman Abramowicz, który wyłożył wspomnianą kwotę i ściągnął najbardziej rozchwytywanego szkoleniowca świata do Chelsea. W takiej atmosferze z Estadio do Dragao nie odchodził nawet znany z kontrowersyjnego zachowania Jose Mourinho. Skąd porównania do sławniejszego (jak długo jeszcze?) rodaka? Villas-Boas długo był współpracownikiem obecnego trenera Realu Madryt i chyba jeszcze dłużej będzie musiał zmagać się z określeniami typu "uczeń/klon/mały/mini Mourinho", "nowy The Special One", "The Special Two". Określeniami, których sam nie cierpi. - Widzicie we mnie Mourinho, ale ja bardziej przypominam Bobby'ego Robsona. Mam angielskich przodków, duży nos i lubię wino - powiedział w jednym z wywiadów. To właśnie angielski menedżer otworzył mu drzwi do świata wielkiej piłki. Nim się jednak to stało, pierwszy krok wykonał Villas-Boas.
W 1994 roku, gdy Robson był trenerem Porto, mieszkał w tym samym bloku co Villas-Boas. 17-latek zdecydował się wytknąć uznanemu szkoleniowcowi, że ten robi błąd, nie dając zbyt wielu szans gry Domingosowi Paciencii. Temu samemu, który przegrał jako trener Sportingu Braga tegoroczny finał Ligi Europy z prowadzonym przez Villasa-Boasa Porto 0:1. Marzący o pracy dziennikarza nastoletni Andre napisał list, który zostawił pod drzwiami Robsona. Ten po kilku dniach zaprosił do siebie młokosa i wręcz oniemiał, gdy wysłuchał jego wniosków. Nie potrzebował do tego swojego tłumacza Jose Mourinho, gdyż dzięki angielskim przodkom Villas-Boas biegle porozumiewał się językiem ojczystym Robsona.
Na rezultat owej rozmowy nie trzeba było długo czekać. Anglik przyjął Villasa-Boasa do klubu jako stażystę w zespole młodzieżowym, a także namówił do zrobienia kursów trenerskich. AVB licencję UEFA C uzyskał już w wieku 17 lat. - Byłem za młody, ale Bobby wstawił się za mną - wspominał po latach. Pierwsze trenerskie szlify w dorosłym futbolu odbierał jako selekcjoner... Wysp Dziewiczych. Po roku, w trakcie którego doznał blamażu w meczu z Bermudami, czmychnął z Karaibów, po czym znalazł zatrudnienie w drużynach młodzieżowych Porto. Tu po raz kolejny jego drogi skrzyżowały się z Mourinho. Villas-Boas został jego asystentem i prawą ręką. W pierwszym sezonie Porto wygrało wszystko na krajowym podwórku, a do tego sięgnęło po Puchar UEFA. Kolejny sezon to niespodziewany triumf w Lidze Mistrzów. Gdy celebrowanie sukcesu trwało w najlepsze, Mourinho zszedł z murawy i ściągnął medal, bo myślami był już w Londynie. W Chelsea jego "oczami i uszami", jak sam mówi, również był Villas-Boas, podobnie jak później przez pierwszy sezon pracy w Interze. Razem podbijali europejskie stadiony i ścierali się z największymi drużynami kontynentu. I to dosłownie. Gdy temperatury meczu 1/8 finału Ligi Mistrzów w 2005 roku na Camp Nou nie byli w stanie wytrzymać Mourinho i Frank Rijkaard, doszło między nimi do utarczki słownej. Sprawiedliwość siarczystym kopniakiem chciał wymierzyć asystent Holendra, Henk ten Cate, ale przed niechybnym ciosem Mourinho uchronił właśnie Villas-Boas.
Przez siedem lat wspólnej pracy AVB nabył od Mourinho kilka charakterystycznych cech. Podobna gestykulacja, oglądanie meczów tuż zza linii bocznej, ciągłe pokrzykiwania do swoich podopiecznych - to pierwsze rzucające się w oczy ich cechy wspólne. Ponadto nienagannie się ubierają, a do tego jeszcze staranniej przygotowują do konferencji prasowych. O ich interesy dba ten sam agent - Jorge Mendes. Nawet podczas celebrowania swoich sukcesów zostali podobnie potraktowani przez rywali. Po awansie do zeszłorocznego finału Ligi Mistrzów Inter z Mourinho na czele tak eksponował swoją radość na murawie Camp Nou, że rozsierdzeni gospodarze włączyli zraszacze. Z kolei po zapewnieniu sobie mistrzostwa Portugalii na stadionie Benfiki fetę piłkarzom Porto popsuły zgaszone nagle jupitery. Obaj trenerzy również zwracają dużą uwagę na założenia taktyczne, odpowiednią motywację zawodników i ducha zespołu. Ze świecą szukać podopiecznego, który by narzekał na któregoś z nich. Na tym jednak podobieństwa się kończą. U Mourinho liczy się przede wszystkim wynik, podczas gdy Villas-Boas stawia również na widowiskową grę. Nowy trener Chelsea nie nazwie siebie samego "wyjątkowym", nie szuka spisków w europejskim futbolu, nie toczy słownych wojen z przeciwnikami. Być może wywodzi się to z jego pochodzenia, bowiem jego prababcia była angielską arystokratką. O tym, że potrafi zachować się z klasą, a zarazem wykazać się poczuciem humoru świadczy sytuacja z konferencji prasowej po wrześniowym meczu Ligi Europy z Rapidem Wiedeń. Gdy tłumaczka długo zmagała się z przełożeniem jego wypowiedzi na język niemiecki, ten z uśmiechem się jej przysłuchiwał, a na koniec pogratulował brawami za jej trud.
Zazwyczaj jednak nie lubi skupiać na sobie uwagi. - Ludzie za bardzo koncentrują się na trenerze, a ważniejsza jest przecież cała struktura klubu i piłkarze - powiedział jako opiekun Porto. -
Piłka nożna to nie występ jednego człowieka. Ja mam tylko rozwijać talenty, pomagać piłkarzom w podnoszeniu umiejętności. Trzeba dać im wolność i pozwolić podejmować własne decyzje. Nie jestem dyktatorem - mówił Villas-Boas. Podobną filozofią kieruje się Pep Guardiola, któremu Portugalczyk zadedykował, obok Robsonowi i Mourinho, triumf w Lidze Europy. Był to z pewnością policzek dla trenera Realu Madryt, który był właśnie na wojennej ścieżce z Barceloną. Nie można się jednak dziwić szorstkiej obecnie przyjaźni obu Portugalczyków.
W niedawnym wywiadzie dla hiszpańskiej "Marki" Rui Faria stwierdził, że będąc asystentem szkoleniowca wicemistrzów Hiszpanii, trzeba mieć własne zdanie. - Jeśli chcesz pracować z Mourinho, musisz mieć własną opinię i robić własne analizy, ponieważ on chce znać twoje zdanie. Nie chce, żebyś za każdym razem powtarzał mu to, o czym sam myśli - stwierdził trener przygotowania fizycznego Realu Madryt. On również mógł rozpocząć pracę na własny rachunek (ostatnio pytał o niego lizboński Sporting), ale zdecydował się w dalszym ciągu być asystentem, jak sam mówi, "najlepszego trenera świata". Inną wizję swojej przyszłości miał Villas-Boas. Mimo że był najmłodszy w gronie bezpośrednich współpracowników "The Special One", nie miał dłużej zamiaru być w cieniu swojego zwierzchnika. Najprawdopodobniej to właśnie rosnąca ambicja Villasa-Boasa, a także zbyt duże różnice ideologiczne najbardziej przyczyniły się do jego odejścia z San Siro u progu sezonu 2009/2010. Szczegóły rozstania być może nigdy nie ujrzą światła dziennego, bo obaj trenerzy nie są skorzy do wypowiadania się na ten temat.
W październiku 2009 roku AVB objął stanowisko trenera Academiki Coimbra, która była wówczas "czerwoną latarnią" portugalskiej
ekstraklasy. W pierwszych siedmiu kolejkach ekipa ze znanego miasta akademickiego zdołała ugrać zaledwie trzy punkty. Przyjście nowego trenera odmieniło zespół do tego stopnia, że na przerwę świąteczną "Studenci" udawali się zajmując 12. miejsce. Sezon zakończyli jedną pozycję wyżej, a do tego dorzucili półfinał Pucharu Ligi, w którym dość pechowo przegrali z Porto. Wcześniej, bo w listopadzie, po niespełna miesiącu pracy na Estadio Cidade de Coimbra, możliwość zatrudnienia Villasa-Boasa sondował stołeczny Sporting. Władze Academiki ani myślały pozbywać się utalentowanego trenera, lecz po zakończonym sezonie nie były w stanie nic wskórać wobec oferty z Porto. Na dzień dobry "Smoki" pod jego wodzą wygrały z Benficą w Superpucharze Portugalii 2:0. Potem jego zespół nie zbaczał z obranego kursu, kończąc rozgrywki Ligi ZON Sagres bez porażki. Wcześniej udało się to tylko Benfice. Było to w sezonie 1972/73, a więc gdy AVB nie było jeszcze na świecie.
Przed tegorocznym finałem Ligi Europy, jak przed każdym innym meczem, Villas-Boas zapowiadał, że da swoim piłkarzom wolną rękę w podejmowaniu decyzji na boisku. - Ważne, abyśmy zachowali swoją tożsamość - zapowiadał. Dzięki wygranej przeszedł do historii jako najmłodszy trener, który sięgnął po europejskie trofeum. Mimo to po spotkaniu był... smutny, bo jego podopieczni nie pokazali pełni swoich umiejętności. Trzy dni później swoją supremację potwierdzili na krajowym podwórku, rozbijając w finale Pucharu Portugalii Vitórię Guimarães 6:2. I wtedy dla wszystkich sympatyków "Smoków" zaczęło się piekło.
Mimo że trener Porto wielokrotnie zapewniał o pozostaniu na swoim stanowisku, to coraz głośniej mówiło się o możliwości zatrudnienia go przez Inter Mediolan lub Chelsea. - Jestem szczęśliwy w Porto. To miasto, w którym się wychowałem, to mój klub i nie byłoby mi łatwo go opuścić - mówił jeszcze przed finałowym starciem ze Sportingiem Braga, a później wypowiadał się w podobnym tonie. - Nie można zakładać, że tak jak Mourinho rok po roku wygram Ligę Europejska i Ligę Mistrzów. Plan na przyszły sezon w europejskich pucharach jest taki, aby wyjść z grupy
Champions League, dojść do ćwierćfinału, albo i dalej. Tutaj wiele zależy od szczęścia i losowania. Wiem, że nie będzie łatwo – dodał Villas-Boas. Tymczasem w mediach aż huczało od kolejnych doniesień. Długo wydawało się, że tak jak Villas-Boas niespełna dwa lata temu opuszczał Inter bocznymi drzwiami, tak tego lata wróci na San Siro głównym wejściem w blasku fleszy. Po zwolnieniu Leonardo chrapkę na jego zatrudnienie miał Massimo Moratti, ale najbardziej rozrzutny z włoskich prezesów piłkarskich machnął ręką, gdy dowiedział się, że za Portugalczyka trzeba zapłacić 15 milionów euro. - Nie chcemy niepokoić trenerów z kontraktami, a ponadto bardzo wysoka kwota odstępnego wyklucza możliwość jego przejścia do Interu - przyznał dyrektor techniczny klubu Marco Branca. Jakichkolwiek skrupułów nie miał za to Abramowicz, a wypowiedź prezesa Porto przesądziła sprawę. - W kontrakcie jest wpisana klauzula odstępnego w wysokości 15 milionów euro. Jesteśmy wobec niej bezradni - oznajmił Pinta da Costa. - Jeśli ktoś wyłoży takie pieniądze, a Andre będzie chciał odejść, będziemy musieli to zaakceptować - dodał prezes "Smoków". We wtorek było już po wszystkim - Villas-Boas opuścił Estadio do Dragao na rzecz Stamford Bridge.
W Chelsea ma zarabiać 5 milionów euro, czyli pięć razy więcej niż teraz. Nie można jednak mu zarzucać, że poszedł do Londynu tylko dla pieniędzy. 33-latek już kiedyś zaznaczył, że ma zamiar pracować w futbolu przez co najwyżej 15 lat. - Ta
praca bardzo wyczerpuje emocjonalnie. Chciałbym wyrobić sobie jakąś markę i odejść - oznajmił. Najwidoczniej stwierdził, że więcej z drużyną "Smoków" już nie osiągnie. Fani Porto i tak mogą być zadowoleni, bo przecież nigdy w historii futbolu żaden trener nie odszedł za tak zawrotną sumę pieniędzy. Okrągła suma z pewnością przyda się na wzmocnienia zespołu, który może być osłabiony przez jego byłego trenera. Mówi się, że Villas-Boas weźmie ze sobą do Londynu João Moutinho i Radamela Falcao. Zupełnie podobnie, jak to było w przypadku jego wielkiego poprzednika na Stamford Bridge, który po objęciu posady menedżera "The Blues" ściągnął z Porto Ricardo Carvalho i Paolo Fereirę. Jak się okazuje, pewne cechy przejął od Jose Mourinho na stałe.
Tylko swojego asystenta Vítora Pereirę zostawił na Estádio do Dragão. Władze Porto już przezornie zapisały w jego kontrakcie klauzulę odejścia w wysokości 18 milionów euro...
DARIUSZ DOBEK