Półfinałowy pojedynek Ligi Mistrzów pomiędzy Realem Madryt a Barceloną będzie pierwszym od dawna, o którym nie mam bladego pojęcia co myśleć. Jeszcze dwa tygodnie temu niemal każdy w roli zdecydowanego faworyta stawiał "Dumę Katalonii", mającą bezpieczną przewagę w tabeli ligi hiszpańskiej właśnie nad madryckim Realem, ponadto każdy w pamięci miał ubiegłoroczne 5:0 na Camp Nou. A teraz?
Teraz każdy zgłupiał. Tak po prostu, tak po ludzku zgłupiał. Ta Barcelona, ten twór, w wielu opiniach rzucanych na wszystkie strony świata, niemal doskonały, gdzieś zatraciła swój animusz, swoją dozę błyskotliwości. Ta Barcelona, której nie sposób było nie chwalić po "manicie" na Camp Nou, niemal dzień po dniu w dwóch meczach strzeliła Realowi ledwie jedną bramkę przez 210 minut, tracąc przy tym dwie. Remis 1:1 w meczu ligowym na Santiago Bernabeu, porażka 1:0 po dogrywce w rozgrywanym na Estadio Mestalla pojedynku o
Puchar Króla. Co więcej, w obu tych meczach Real nie był od Barcelony drużyną gorszą. Ostatnią drużyną, która tak umiejętnie grała z drużyną Pepa Guardioli był w pierwszym półfinałowym pojedynku
LM sezonu 2009/2010 Inter Mediolan, będący wówczas pod wodzą genialnego taktyka Jose Mourinho, który teraz zasiada na ławce trenerskiej "Królewskich"...
... i robi na niej swoje. Z bezkształtnej jeszcze niedawno góry piłkarzy, tworzy pnący się do góry, niebezpiecznie spoglądający na innych monolit. Parę dni temu grający w rezerwowym składzie Real pokonał na Mestalla Valencię aż 6:3, a jeszcze chwilę wcześniej na stadionie Valencii pokonali w finale CdR Barcelonę 1:0. I nieważne, że uczynili to po dogrywce. Ważne, że w pierwszej połowie drużyny zdawały się pomylić koszulki w szatni. Tam Barcelona nie istaniała, tam to Real dyktował warunki. Jeszcze bardziej myląca była druga połowa tego spotkania. O ile w pierwszym 45 minutach Barcelona była mocno przyćmiona przez rywala, o tyle w drugiej części gry wydawało się, że na boisku jest Barcelona, 10 białych, niezbyt szybkich i zwrotnych pachołków i lokalnie w Madrycie beatyfikowany Iker Casillas. Dwie połowy, dwa przeciwieństwa, jak woda i ogień, jak biały i czarny, jak Mouringo i Guardiola...
Obie drużyny nie przystąpią do najbliższego spotkania w optymalnych składach. W drużynie aktualnego mistrza Hiszpanii zabraknie na pewno Adriano, Maxwella, Abidala (czyli wszystkich nominalnych lewych obrońców), Bojana (a nawet on byłby ciekawą alternatywą wobec katastrofalnej formy Villi) i podobno Iniesty (niech będzie, że jest kontuzjowany, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest to pic na wodę, fotomontaż). Jak ich zastąpić? Obok Pique na środku obrony zagra najpewniej ktoś z dwójki Mascherano/Busquets (drugi z nich zagra jako defensywny pomocnik), natomiast lewą stronę obrony będzie zabezpieczał wracający po urazie Puyol (ja wiem, że jest jeszcze Milito, ale on niech lepiej zajmie się chwilowo czym innym niż gra w pierwszym składzie w takim meczu). Natomiast obok Xaviego zagra albo niezbyt kreatywny i widoczny, ale za to doświadczony Keita, albo błyskotliwy i szybki, lecz niedoświadczony Thiago.
W Realu jedyne istotne braki to Khedira, którego prawdopodobnie na boisku zastąpi równie dobry w swoich fachu Lass, oraz Carvalho, który ostatnio dla swojej drużyny był bezcenny. W miejsce Portugalczyka na boisku zamelduje się bądź Albiol, bądź przesunięty znów na pozycję stopera Pepe.
Wracając na chwilę do postaci dwóch trenerów... Mourinho znalazł na Barcelonę sposób. Coraz częściej słychać nawet opinie, według których Portugalczyk specjalnie ustawił w listopadzie tak drużynę, by pokazać, że z Barceloną nie da się grać otwartej piłki i żeby nikt się nie czepiał, za to, że gra defensywnie. Co byłoby o tyle bezsensowne, że w tamtym czasie liga w ani jednym procencie nie była rozstrzygnięta - po co więc takie cuda? Znalazł teraz sposób, którego zapewne będzie się konsekwentnie trzymał - po co na siłę zmieniać coś, co działa bez większych zgrzytów? Teraz przyszła pora na Guardiolę. Trener Barcelony ma teraz idealną okazję, by udowodnić wszystkim, że nie jest on trenerem z przypadku, który dostał gotową drużynę (a że tuż przed jego przyjściem niczego nie zdobyła, kto to pamięta?), której wystarczy nie przeszkadzać. To jest jego moment, w którym może pokazać, że podobnie jak jego rywal zza barykady, ma w sobie możliwość wykrzesania jakiejś niesamowitej myśli taktycznej rozbrajającej drugi zespół na łopatki, robiącej z nich zagubione we mgle dzieci, które nie wiedzą nawet z której strony mają spodziewać się niebezpieczeństwa. Czy tak się faktycznie stanie? Rozwiązanie tej zagadki już niedługo.
Nie podejmuję się stawiania czegokolwiek w tym spotkaniu. Jako kibic Barcelony, mam ogromną nadzieję na przebrnięcie przez ten półfinał, na pokonanie Realu. Jednak wiem, że będzie to niezmiernie trudne. Na Real też nie postawię, bo za nimi również nie stoją jakieś wyjątkowo mocne argumenty. Poza tym nie stawiam przeciw swoim. Jeśli miałbym się o coś pokusić, to o under 2,5. Ale to jest mecz z cyklu tych, w których wynik 3:3 jest równie możliwy co 0:0.
Życzę jutro ogromu emocji i niech wygra lepszy.