...
- Sława i pieniądze zmarnowały niejedną karierę. Mnie udało się pozostać sobą. Wywiady, autografy, spotkania z fanami, listy miłosne – to wszystko było miłe, ale wiedziałem, że to nie jest prawdziwe życie - mówi w wywiadzie dla Onet.pl Marek Citko, jeden z najlepszych polskich piłkarzy lat 90.
Co dziś robi piłkarz, który 12 lat temu miał świat u stóp?
- Świat u stóp? Nigdy nie podchodziłem do tego w taki sposób.
Sportowiec roku 1996, który w głosowaniu pokonał medalistów olimpijskich z Atlanty. Idol. Nadzieja polskiej piłki, którą chcą kupić Arsenal, Inter, Liverpool, Bayer Leverkusen, Blackburn, Everton. To mało?
- Miałem wtedy 21 lat, ale nie zakręciło mi się w głowie. Twardo stąpałem po ziemi. Wiedziałem, że "citkomania" kiedyś się skończy. Wywiady, autografy, spotkania z fanami, listy miłosne – to wszystko było miłe, ale wiedziałem, że to nie jest prawdziwe życie. Sława i pieniądze zmarnowały niejedną karierę. Mnie udało się pozostać sobą. W klubach zawsze najlepszy kontakt miałem z ludźmi, którzy znajdują się na samym dole hierarchii: szatniarzami, dozorcami, sprzątaczkami. Oni byli szczerzy, nazywali rzeczy po imieniu. Lubiłem z nimi rozmawiać, bo nie raz udowadniali, że są mądrzejsi życiowo od wielkich tego świata. Zawsze starałem się pamiętać, co naprawdę liczy się w życiu. I dzięki temu mogę być zadowolony z tego co mam i z tego, kim jestem.
A kim pan jest?
- Przede wszystkim mężem i ojcem. A zawodowo to menedżerem piłkarskim.
Wielu ludzi piłki uważa menedżerów za wcielone zło: handlują żywym towarem, mącą w głowach zawodnikom, w pogoni za zyskiem nie cofną się przed niczym. Jak pan, człowiek głęboko wierzący, odnajduje się w tym świecie? Chyba że zmienił pan wyznawane zasady.
- Nie. Kryzysu wiary nie miałem, zasad nie zmieniłem. Wiem, że menedżerowie piłkarscy nie mają dobrej opinii, ale w każdym środowisku są ludzie lepsi i gorsi.
Pan chce być tym lepszym?
- Mam swój pomysł na prowadzenie tego zawodu. Zawodnik, klub i menedżer mogą znaleźć wspólny język. Negocjować też można twardo, ale uczciwie. Tak robię. Podpisałem już kilka kontraktów. Mam pod opieką grupę blisko 20 chłopaków. To nie są zawodnicy z pierwszych stron gazet, ale każdy z nich ma talent. Korzystam z dawnych kontaktów, jeżdżę na mecze od II do V ligi. To cała sztuka zawodu menedżera: dostrzec potencjał w zawodniku i tak zadbać o jego karierę, by mógł się rozwijać.
- Pana największy sukces menedżerski?
Transfer bramkarza Rafała Gikiewicza z Wigier Suwałki do Jagiellonii Białystok. Wróżę mu dużą karierę. Ma talent i charakter do pracy. Te cechy nie zawsze idą ze sobą w parze, a są niezbędne, by odnieść sukces. Każdemu ze "swoich" zawodników powtarzam, że
praca jest najważniejsza.
A praca menedżera piłkarskiego to intratne zajęcie?
- Na pewno trzeba mieć kapitał na rozwinięcie działalności, bo wyjazdy, hotele i telefony sporo kosztują. Przygotowywałem się do wykonywania tego zawodu starannie: jeszcze gdy grałem w piłkę skończyłem kurs menedżerski, potem kursy marketingu i negocjacji. Szlifuję angielski, niemiecki i włoski. Wierzę, że to zaprocentuje. Gdy w czerwcu 2007 r. skończyłem karierę, miałem już plan na życie. Polonia Warszawa nie awansowała do
ekstraklasy, a oferty Jagiellonii Białystok nie przyjąłem, bo uznaliśmy z żoną, że kolejny wyjazd nie ma sensu. Nie chcieliśmy wyrywać dzieci z ich środowiska. Weronika ma osiem lat, a Konrad pięć. Potrzebują kolegów, stabilizacji. W grudniu ubiegłego roku wprowadziliśmy się do naszego domu w Sulejówku. To było symboliczne zakończenie pewnego etapu w życiu. Teraz rozpoczynam nowy.
Duży ten dom?
- Wystarczający. Stoi zaraz pod lasem.
Basen pan ma? Pytam, bo jestem ciekawy, jak żyje teraz były gwiazdor.
- Basenu nie mam, ale niedaleko jest pływalnia. A były gwiazdor codziennie dziękuje Bogu za to, co ma. Nigdy nie oczekiwałem od życia zbyt wiele, a mam wszystko, co potrzebne do szczęścia. Jestem zdrowy, jestem kochany i mam kogo kochać. Nie potrzebuję niczego więcej.
Tak zwykle mówią ludzie spełnieni.
- Bo jestem człowiekiem spełnionym. Drzewa jeszcze tylko nie zasadziłem (śmiech).
A piłkarzem jest pan spełnionym?
- Nie do końca. Żałuję, że nie było mi dane grać na tych największych stadionach w tych najważniejszych meczach. Miałem potencjał, by z powodzeniem występować w najlepszych europejskich klubach. Nie udało się, ale nie można przecież mieć wszystkiego.
Ale przecież pan sam w lutym 1997 r. odrzucił ofertę Blackburn. Anglicy dawali Widzewowi rekordową sumę czterech milionów funtów, był pan już na rozmowach w klubie.
- Odrzuciłem ofertę Blackburn ze względu na poziom sportowy drużyny. Miałem 21 lat i osiem propozycji z najlepszych klubów. Blackburn było najsłabsze. Uznałem, że nie warto się spieszyć i iść do klubu, który nie gwarantował walki o czołowe lokaty.
To nawet po tylu latach brzmi niewiarygodnie. Dziś reprezentanci Polski z pocałowaniem ręki biorą oferty zachodnich drugoligowców.
- Gdybym miał 26 lat i dwie oferty, to też bym wyjechał gdziekolwiek.
Dziś gdziekolwiek chcą wyjechać nawet 18-latkowie. Opinia, że w Polsce nie da się rozwinąć talentu, jest powszechna.
- Ja tak nie myślałem. Nie chciałem wyjeżdżać na siłę. Chciałem się rozwijać. Jednak wielką karierę można zrobić tylko w wielkim klubie. To pewnie by mi się udało, bo w maju rozmawiałem z Liverpoolem. I gdyby nie kontuzja, to trafiłbym tam w czerwcu.
Ile miał pan zarabiać w Blackburn?
- Milion funtów rocznie. Oferowali też mieszkanie i samochód. Anglicy nie mogli zrozumieć dlaczego młody chłopak odrzuca taką propozycję. Ja jednak nie patrzyłem na pieniądze, ale na możliwości rozwoju sportowego. W Widzewie też dobrze zarabiałem i też miałem samochód. Ziemia nie paliła mi się pod stopami.
Konsultował pan z kimś decyzję o odrzuceniu oferty Blackburn?
- Tylko z niebiosami. Nikt mi nie doradzał ani niczego nie sugerował.
17 maja 1997 r. Widzew gra w Zabrzu z Górnikiem. W 60. minucie skacze pan do piłki i pada na murawę. Opuszcza pan boisko na noszach. Zerwane ścięgno Achillesa, operacja, długotrwała rehabilitacja. O transferze do Liverpoolu można zapomnieć, już nigdy nie odzyska pan dawnej formy. Ja miałbym pretensje do losu.
- A ja nie mam. Nie tracę czasu i energii na gdybanie, rozpamiętywanie zdarzeń z przeszłości. Wolę działać. "Achilles" faktycznie bolał mnie wtedy już od stycznia, ale grała
reprezentacja Polski, Widzew walczył o mistrzostwo. Byłem ambitny, chciałem pomóc chłopakom. No i stało się. Przez tę kontuzję być może nie spełniłem się do końca jako wielki piłkarz, ale spełniam się jako mąż i ojciec. Paradoksalnie: ta kontuzja przyniosła mi szczęście. Podczas rehabilitacji poznałem Agnieszkę – moją obecną żonę. Może tak właśnie miało być?
- Wyznaję zasadę: niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba. Nie wiem co by się stało, gdybym przeszedł do Blackburn czy do Liverpoolu. Może kupiłbym sobie pięć ferrari i zwariował? Przykłady ludzi, którzy wygrywają w totka nie są zachęcające. Nie rozdzieram więc szat i nie śnię po nocach o Citce zdobywającym decydującą bramkę w finale Ligi Mistrzów. I tak życie dało mi bardzo dużo: nie każdy polski piłkarz grał w Lidze Mistrzów, reprezentacji, strzelał gole Anglikom czy Brazylijczykom. Mnie się udało.
Najwspanialsza chwila kariery?
- Awans do Ligi Mistrzów z Widzewem. Wtedy otworzyły nam się bramy do piłkarskiego raju.
A nie bramka strzelona z 40 metrów w meczu z Atletico Madryt czy gol na Wembley?
- Nie. Tamte mecze przegraliśmy. Gra w Lidze Mistrzów była fantastycznym przeżyciem. W klubie była świetna atmosfera, byłem wtedy w dobrej formie. Wspominam te czasy bardzo miło.
A grę w IV lidze, w rezerwach Legii też pan miło wspomina? Chyba nigdy nie wysłuchał pan tylu bluzgów pod swoim adresem co wtedy.
- To fakt, ale bluzgi słyszałem też w I lidze. Płaciłem za szczerość w wywiadach. Mówiłem otwarcie o swoim problemie z nałogiem, o tym, że przegrałem samochód, opowiadałem o nawróceniu. Ludzie kpili z mojego przywiązania do wiary, krzyczeli, żebym lepiej poszedł do
kasyna. Cóż, takie rzeczy zdarzają się na stadionach.
- A co do Legii, to przynajmniej zobaczyłem, jak gra się w IV lidze. Nie powiem, pouczające doświadczenie. To zesłanie na pewno było bolesne. Tym bardziej, że argument trenera Dragomira Okuki był niedorzeczny: nie pasuję do koncepcji drużyny. Trener Okuka nie miał ani warsztatu, ani osobowości, a chciał być gwiazdą. Nie potrzebował gwiazd w drużynie. Tylko on miał prawo błyszczeć. Postawił na kolektyw, osiągnął jednorazowy sukces na polskim podwórku i co dalej? I nic. Bez gwiazd, zawodników nieszablonowych, nie da się stworzyć klasowej drużyny. To gwiazdy decydują o zwycięstwach. Ja zawsze byłem gotowy podporządkować się koncepcji trenera, ale Okuka potrzebował wybieganych rzemieślników. Mnie nie potrzebował. Absolutnie nie mam jednak mu tego za złe. Miał do tego prawo, ale na pewno nie powiem, że był to dobry trener.
Na pewno pan powie, że najlepszym polskim trenerem jest Franciszek Smuda.
- Bo to prawda. Smuda ma to "coś". Iskrę. To trener, który idzie na całość, a zawodnicy razem z nim. On się nie boi. Myśli o swojej drużynie, a nie o rywalu. Na boisku daje zawodnikom swobodę, ale wymaga pełnego zaangażowania i walki. Co ważne: niepowodzenia bierze na siebie. Nie zwala winy na zawodników, boisko i sędziów.
Wspomniał pan o sędziach. Zdawał pan sobie sprawę, że liga, w której pan gra, jest przeżarta korupcją?
- Nie. Kolejne aresztowania sędziów i działaczy były dla mnie zaskoczeniem. Słyszało się, że niektóre mecze są ustawione, ale w ogóle o tym nie myślałem. Byłem młodym zawodnikiem i nawet jak niemiłosiernie mnie kopali, a sędzia niczego nie widział, to wydawało mi się, że po prostu się myli, że nie zna się na robocie. Wierzyłem w dobre intencje. Może byłem naiwny.
Który z polskich piłkarzy przypomina dziś Marka Citkę z najlepszych lat?
- Kuba Błaszczykowski. Gra podobnie do mnie. Lubi drybling, jest dynamiczny, nie boi się pojedynków jeden na jeden. Wielki potencjał ma też Kamil Grosicki.
Nie brakuje panu piłki?
- W ogóle. Nie mam czasu pograć nawet rekreacyjnie. Wreszcie mam za to czas dla rodziny. To dla mnie bardzo ważne. Piłkarzem się bywa, ojcem i mężem się jest.
Kibice rozpoznają pana jeszcze na ulicy?
- Tak. I to w całej Polsce. Nikt już nie prosi o autograf, ale ludzi podchodzą, pozdrawiają, dziękują za emocje, za piękne chwile. To bardzo miłe. Takie momenty pokazują, że to, co robiłem na boisku, miało sens. Piłkarze nie grają przecież dla siebie – grają dla kibiców. I jeżeli kibice po latach pamiętają, że był ktoś taki jak Marek Citko, to jest to największe wyróżnienie, jakie można sobie wyobrazić. Zostawić po sobie dobre wspomnienia – czego więcej może chcieć piłkarz? Cieszę się, że mnie się to udało.
Onet.pl
Marek Citko mój idol :] I tyle w tym temacie :spokodfhgfh:
Artykuł o Gortacie na prawdę interesujący ????
pozd
ROWienia ????