Tak więc pora na obiecane większe podsumowanie z zakończonych w poniedziałek Mistrzostw Świata z mojego punktu widzenia ????
W dniu pierwszym na początku czekały nas spotkania Johna Higginsa z Barrym Hawkinsem oraz Marka Allena z Tomem Fordem. Higgins, za którym nie przepadam, rywala miał łatwego i podszedłem do tego spotkania bez większych sensacji. Tak samo John, który pewnie pokonał swojego rywala 10-6.
Zdecydowanie bardziej emocjonowałem się (dużo powiedziane, przy tak szybko rozstrzygniętym spotkaniu ???? ) spotkaniem jednego z moich ulubionych snookerzystów - Marka Allena. "Pistolet" grał z debiutantem w tych zawodach, dla którego sama możliwość występu w Crucible, była zaszczytem. Wynik ustalony został po pierwszej sesji, wynik 8-1, a ostatecznie 10-4 mówi sam za siebie.
Kolejnym spotkaniem była rywalizacja Perry'ego z Holtem. Mecz jakiś taki nijaki dla mnie, jeśli miałbym wybierać, to wybrałbym Holta. Jednak jak to trafnie określił Ass, ten pan lubi sobie "poholtować" i gładko przegrał z Joem 4-10.
Kolejny mecz z popołudnia to Hendry - Zhang. Albo Hendry - Anda? No i "Zang, Dżang, Ciang czy Cang"? Takie pytania nasuwały się na początku turnieju. Młodziutki Chińczyk i o ponad 20 lat starszy Hendry. Ciekawe spotkanie. Jednak skazywałem debiutanta na porażkę i nie dawałem mu żadnych szans w spotkaniu z siedmiokrotnym Mistrzem Świata. Jak się okazało, nie do końca sprawiedliwie. Anda grał naprawdę świetnie, jego wbicia przez cały stół tylko dobijały Szkota, którego mina podczas takich zagrań mówiła sama za siebie. "Co ten młokos wyrabia!? Jak on miał? Zhang? To jest niemożliwe!" - tak mówił sobie pewnie Hendry. Dołączyłem do niego także ja, powoli spoglądając przy stanie 9-7 dla Zhanga na kogo też może on trafić w rundzie następnej. Aż tu nagle... Stephen włączył piąty albo nawet szósty bieg i kiedy sędzia wymówił: "Thank you, final freame, Anda Zhang (lub Stephen Hendry, już nie pamiętam) to break." zacząłem się nim emocjonować wraz z otwarciem bil. W nim jednak Szkot nie dał szans rywalowi i 55 punktowym breakiem zakończył spotkanie z dużą ulgą.
Wieczorem spotkanie rozpoczęli Mark Selby i Ken Doherty. Zdecydowanie kibicowałem Kenowi, jednak spodziewałem się, że będzie miał ciężką przeprawę z Anglikiem. Mecz bez większych sensacji, zakończone jednak przez Marka kilkoma breakami powyżej 50 punktów i dwóch powyżej 100. Ostatecznie wygrał on zdecydowanie, 10-4.
Następnego dnia z zawodników rozpoczynających dopiero swoje spotkania grali Marco Fu vs Martin Gould. Tym meczem w ogóle się nie podniecałem, czy wygrałby Marco czy Martin - miałem to gdzieś, nie lubiłem po prostu obydwóch panów ???? Większe szanse dawałem snookerzyście z Hong Kongu, ale ku mojemu zdziwieniu wygrał jednak Anglik, po zaciętym spotkaniu 10-9.
Kolejne spotkanie to Carter - Cope. Zdecydowanie trzymałem kciuki za Kapitana, innego scenariusza sobie nie wyobrażałem niż jego zwycięstwo. Na forum i w konkursie niespodziewanie większe szanse dawano Jamiemu, jako najlepszemu spośród wszystkich kwalifikantów. Dziwiło mnie to, Ali cały czas wysoko utrzymywał się w szesnastce i daleko zachodził w turniejach rankingowych w przeciwieństwie do rywala. I tak jak myślałem, wygrał on pewnie, bo 10-4.
Następnego dnia pojedynek Williamsa z Campbellem. Inny scenariusz niż wygrana Borsuka w ogóle nie wchodziła w grę. Gruuuby handicap na Walijczyka musiał być ???? Przyznam jednak, że przez pewien czas drżałem o -4.5, po pierwszej sesji tylko przewaga jednego frejma Marka, więc mógł on sobie w drugiej pozwolić już tylko na stratę jednego. I we wspomnianej sesji zaczęło się od... wygranej Campbella. Praktycznie przestałem wierzyć, w powodzenie typu. Na szczęście Borsuczek przyspieszył niczym
Kubica w
F1 (a z tym co raz lepiej! ???? ) i wygrał pięć frejmów z rzędu. Cuuudo, po fatalnej grze, co bardzo martwiło mnie, przed możliwością gry w następnej rundzie z O'Sullivanem.
No i właśnie trzeciego dnia Mistrzostw, wspomniany wyżej Rakieta mierzył się w spotkaniu, określanym mianem jednego z ciekawszych w pierwszej rundzie, z Liangiem Wenbo. Ja jednak liczyłem na szybkie rozprawienie się z Chińczykiem i po pierwszej sesji faktycznie tak było. Ronnie wygrał ją 7-2, grając świetnie. W drugiej postanowił jednak "poszaleć" i praktycznie co partię próbował atakować maksa. Kończyło się to fatalnie, jego błędy szybko na frejmy zamieniał Liang. O'Sullivan stracił przez tą zabawę wiele partii, wygrywając ostatecznie tylko 10-7.
Ostatnim spotkaniem był pojedynek Marka Kinga, z występującym po raz 30 (!) w Crucible Theatre 52-letnim Stevem Davisem. Chciałem, żeby stary wyga wspiął się jak najwyżej w tym turnieju, co naprawdę mu się należało przez całą jego karierę. Jeszcze przed spotkaniem elektryzująca zapowiedź Roba Walkera: "The one! The only! Steve! Davis!" i możemy zaczynać ???? . Pierwsza sesja bardzo wyrównana, skończona wynikiem 5-4 dla młodszego z Anglików. Druga także, z olbrzymią dramaturgią. Przy stanie 9-9 nie wytrzymywałem na siedzeniu co chwila coś mówiąc do mojego towarzysza, kompletnie zielonego "w te kulki" ???? . Wygrał ostatecznie Davis, z czego byłem bardzo zadowolony.
W kolejnym dniu z samego rana czekały nas spotkania: Ding - Pettman i Day - Davis. W pierwszym Ding był murowanym faworytem, a wynik 8-1 po pierwszej sesji nie pozostawiał złudzeń. W spotkaniu panów "D" nie miałem swojego "wybrańca", chociaż gdybym miał wybierać, to byłbym za Markiem Davisem. I to właśnie on pokonał Ryana, jednak trzeba przyznać szczęśliwie, Day miał masę pecha w tym spotkaniu, ale szczęście sprzyja lepszym... 10-8 i mistrz świata na sześciu czerwonych w następnej rundzie.
Ostatnie dwa mecze w tym dniu, to potyczki Robertsona z O'Brienem i Ebdona z Dottem. Kciuki zwrócone w stronę Kangura i Kropka, akurat co do tego nie miałem wątpliwości. Neil miał jednak łatwiejszego rywala i pewnie pokonał go 10-5. Peter i Graeme wg mojego zdania mogli rozegrać długie spotkanie. Tak się jednak nie stało za sprawą Dotta, który pewnie odprawił Mistrza Świata z 2002 roku również 10-5.
W piątym dniu czekały nas ostatnie mecze pierwszej rundy, które dopiero się rozpoczną. Grali Stephen Maguire ze Stephenem Lee oraz Shaun Murphy z Gerardem Greenem. Ciekawiło pierwsze spotkanie, gdzie obydwaj zawodnicy zamieszani byli w ustawianie spotkań... Nie widziałem jednak innej opcji jak wygraną Maguire'a. Lee już od pewnego czasu grał słabo i nie mógł wrócić do "pewnego poziomu", który utrzymywał kilka sezonów wcześniej. Zgodnie z oczekiwaniami przegrał on 4-10.
W spotkaniu "Merfiego z Grinem" faworyt też mógł być tylko jeden - był nim Shaun. Wprawdzie jego forma była znakiem zapytania z powodu ostatnich występów, gdzie grał naprawdę słabo, jednak w tym meczu byłoby dużą niespodzianką, gdyby przegrał. I po pierwszej sesji, zwycięzca mógł być tylko jeden. Murphy prowadził 8-1, jednak to co zrobił w drugiej... Gorzej od Ronniego ???? Prócz wygranego drugiego frejma w tej sesji, przegrał 6 i wygrał spotkanie tylko 10-7.
Nadszedł też w końcu czas na drugie rundy. Jako pierwsi swój mecz rozgrywali dwaj Markowie - Allen i Davis. Nic innego dla mnie, niż handi na Allena w okolicach -4.5 nie wchodziło w grę. Tak też było i Pistolet wygrał pewnie, 11-5.
Drugie spotkanie interesowało mnie zdecydowanie bardziej. Spotkali się w nim 3-krotny Mistrz Świata oraz 6-krotny Mistrz Świata, czyli odpowiednio John Higgins i Steve Davis. Stawiałem na Czarodzieja z Wishaw, ale w duchu liczyłem, na sprawienie niespodzianki przez 52-latka. I ku zaskoczeniu po pierwszej sesji Steve faktycznie deklasował rywala, bo prowadził aż 6-2! W sesji drugiej dystans ten zmniejszył się już jednak i Davis prowadził tylko 9-7. W decydującej - olbrzymia dramaturgia. Naprawdę dla kogoś, kto interesuje się snookerem mogło go to "rajcować", jak ktoś ze mną w rozmowie to podkreślił. Spotkanie wygrał biorący udział w Mistrzostwach z kwalifikacji Steve Davis, utrzymując dwufrejmową przewagę.
Kolejny mecz to pojedynek Neila Robertsona z kwalifikantem Martinem Gouldem. Rywalowi Kangura nie dawałem żadnych szans. Robertson spotkanie miał wygrać pewnie, bez większych problemów. Wynik pierwszej sesji zwalił mnie jednak z nóg. Na początku sześć frejmów wygranych z rzędu przez krupiera - "co się dzieje!?" - pomyślałem. Druga sesja - Neil dogania? Nie, nie, nie to Martin stara się szybko wejść do ćwierćfinału i prowadzi już 11-5!. "No to niech da chociaż z siebie wszystko w trzeciej". I to, co stało się właśnie w tej sesji, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Robertson spotkanie wygrał, 13-12! Niesamowity powrót Australijczyka, aż nie chciało mi się wierzyć tak, jak przecierałem oczy z wrażenia dla Goulda w pierwszych dwóch sesjach.
Spotkanie Dott - Maguire oceniałem mniej więcej 50-50. Faworytem był Stephen, jednak na pewno nie zdecydowanym. Liczyłem nawet, że to Graeme ten mecz rozstrzygnie na swoją korzyść. No i po pierwszej sesji aż śmiałem się z Maguire'a - przegrywał 1-7! W drugiej cudem uratował się zakończeniem meczu po dwóch sesjach - przegrywał 4-12. W ostatniej urwał jeszcze w szkockich derbach 2 frejmy, jednak Graeme na więcej nie pozwolił i wygrał 13-6.
Kolejne spotkanie - klasyk. Typowałem go na jeden z najciekawszych meczów 2 rundy MŚ. Mierzyli się Ronnie O'Sullivan i Mark Williams (swoją drogą trochę tych Marków mamy w Main Tourze... ???? ). Overek frejmowy i minimalnie na Rakietę i można było zaczynać ???? . Pierwsza sesja bardzo wyrównana, zakończyła się wynikiem 4-4. Druga - to samo, wciąż remis, tym razem 8-8. Trzecia decydująca sesja mogła się nawet rozstrzygnąć w ostatnim frejmie. Mogła, ale jak się okazała nie musiała i O'Sullivan pokonał Borsuka 13-10, po jednym z bardziej ciekawych spotkań całych Mistrzostw.
Spotkanie pomiędzy Carterem a Perrym było jednym z mniej ciekawych. Zdecydowanie byłem za Kapitanem, jednak sam poziom meczu pozostawiał wiele do życzenia. Najpierw 4-4, później 10-6 i wydawałoby się pewna kontrola nad meczem Aliego. W ostatniej sesji w garść wziął się jednak Joe i po dogonienu Cartera ostatecznie minimalnie przegrał, 11-13.
Ostatnimi spotkaniami rundy drugiej, były starcia pomiędzy Markiem Selbym (znów Mark! ???? ) a Stephenem Henrym oraz Ding Junhuiem i Shaunem Murphym. W pierwszym byłem za siedmiokrotnym Mistrzem Świata, w drugim za Chińczykiem. Jak się okazało, los moje typy odrzucił! "Osz ty...". W spotkaniu Anglika ze Szkotem po pierwszej sesji mieliśmy remis 4-4. W sesji drugiej Selby już jednak znacznie odskoczył, było 11-5 i nie wierzyłem, że Hendry może odrobić starty w stylu Robertsona. Tak też się nie stało i Mark wygrał 13-5. Mina Hendry'ego, gdy przegrywał już znacząco - bezcenna. Jak to określił mój kolega - wyglądał jak zbity pies...
W spotkaniu drugim po pierwszej sesji prowadził Ding, 5-3. W sesji drugiej "Szon" zaczął grać, zrobiło się 8-8. Ciekawa była jednak sesja trzecia. W niej wysokiego brejka (137) wbił Chińczyk, jednak na byłego Mistrza Świata (oj, wtedy to była sensacja) to nie wystarczyło. Przegrał 10-13 i po dobrym występie we wcześniejszym China Open (dotarł do finału) z Mistrzostwami Świata pożegnał się już w rundzie drugiej. Przyznam, że liczyłem na więcej z jego straty, stawiałem go nawet, jako nowego Mistrza Świata.
I tak zakończyliśmy spotkania rundy drugiej. Czekały nas emocjonujące ćwierćfinały, w których na pewno było ciekawie.
Pierwszy z nich to pojedynek Steve'a Davisa z Neilem Robertsonem. Biorąc pod uwagę to, co Anglik robił we wcześniejszych spotkaniach miałem wątpliwości komu kibicować, gdyż do tego lubię Australijczyka. Powiedziałem więc sobie "niech wygra lepszy". I ten lepszy ujawnił się już w pierwszej sesji, deklasując rywala aż 1-7. Był to Kangur, który nie pozostawił suchej nitki na sześciokrotnym Mistrzu Świata. W sesji trzeciej Steve wyniku nie poprawił znacząco i przegrał 5-13. Tak skończyła się jego przygoda w 30 występie w Crucible, który i tak można uznać za bardzo udany.
W kolejnym spotkaniu mogliśmy zobaczyć Graeme'a Dotta i Marka Allena. Tutaj nie miałem złudzeń - kciuki i kupon na Irlandczyka z Północy ???? . Drugi po O'Sullivanie mój ulubieniec prowadził po pierwszej sesji 5-3. W drugiej mieliśmy już jednak remis 8-8, mecz robił się coraz ciekawszy i zastanawiałem się, czy Markowi uda się przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. I w pewnej chwili mieliśmy wynik 12-10 dla niego, więc przypuszczałem, że nie wypuści on już tego zwycięstwa z kija. Tutaj się jednak myliłem - Dott wyrównał, a chwilę po tym ostatecznie pokonał Irlandczyka z Północy 13-12. Niesamowite spotkanie, niesamowity Dott, kto by się go spodziewałem przed turniejem grającego w półfinale? Miejsce 28, w turniejach rankingowych bladziutko, a tu nagle Szkot czekający na rywala w półfinale. Chylę czoła ????
Kolejne spotkanie to pojedynek Aliego Cartera z Shaunem Murphym. W spotkaniu byłem za Kapitanem, jednak stroniłem od typu, mecz mógł być naprawdę wyrównany i faktycznie taki był. Po pierwszej sesji prowadził Murphy, 5-3. W sesji drugiej mieliśmy już remis 8-8. W ostatniej sesji było ciekawie, tyle szczęścia, ile miał Ali... Aż czasem się wierzyć nie chciało ???? I ta żółta Merfiego po pięknym czyszczeniu... Nawet zrobiło mi się Magika trochę żal, w przekroju całego meczu był na pewno lepszy, jednak w snookerze trzeba też mieć szczęście, które tym razem było z Carterem, który wygrał 13-12.
Ostatnie spotkanie było chyba najciekawszym z całą otoczką, poziomem również. Dwóch Anglików naprzeciw siebie - Ronnie "The Rocket" O'Sullivan i Mark " The Jester from Leicester" Selby. Pierwszy frejm pewnie wygrany przez Ronniego, a później... Było coraz gorzej. Mogliśmy między innymi zobaczyć poirytowanego starszego z Anglików na... trybunach, strojącego miny znudzenia i pogardy oraz kłócącego się z Leo Scullionem o styczną bilę... Ktoś by powiedział standard ???? Mimo wszystko dawno nie widziałem go takiego. Pierwsza sesja 4-4, aż dziw bierze, że Selby jej nie wygrał. W drugiej 9-7 dla Rakiety. Jednak w decydującej to Mark wygrał 13-11. W ostatniej partii potrzebował jednego snookera by wygrać, ale jak to on... poddał. Do tego już się akurat przyzwyczaiłem ???? .
I w ten sposób wyłoniło się czterech półfinalistów, którzy mieli walczyć o wielki finał. Pary te utworzyli Neil Robertson i Ali Carter oraz Graeme Dott i Mark Selby. Składy półfinałów dla jednych spodziewane, dla drugich nie. Dla mnie raczej nie, no może tak pośrednio mnie nie dziwiły. Myślałem, ze najdzie się w nich Ding, czy też Ronnie, może Allen. W Robertsona uwierzyłem po spotkaniu z Gouldem, po którym musiał dostać dużego kopa psychicznego.
I to właśnie jego mecz rozgrywany był jako pierwszy. Carter w takiej formie nie mógł mu zagrozić, dziwiłem się już wtedy, że po raz kolejny, niepostrzeżenie dotarł do tak zaawansowanej fazy turnieju. Może to jest jego sposób na grę? Na Neila było to jednak za mało, po pierwszej sesji 6-2, po drugiej 10-6 i wysokie 140 Robertsona w brejku, w trzeciej także cały czas trzymany dystans, 15-9 i ostatecznie 17-12. Bardzo dobry mecz w wykonaniu Kangura, słabszy Kapitana.
W drugim półfinale liczyłem na bardziej wyrównany pojedynek. Liczyłem jednak przede wszystkim na Greame'a, nie cierpię Selby'iego. A już przy każdej stycznej lub też nie przywoływanie sytuacji ze styczną - żenujące. Do pewnego czasu może i było zabawnie, ale Mark nie znał umiaru. Robiło się to nudne i niesmaczne. Dott odporny był na to wszystko i powoli robił przewagę nad Markiem. Najpierw było 5-3, potem 10-6 i mina powoli Selby'iemu zrzędła. W kolejnej sesji Szkot utrzymał czterofrejmową przewagę, było 10-6 i Anglikowi już w ogóle nie było do śmiechu. Potwierdzeniem świetnie przygotowanego do turnieju Dotta była czwarta sesja, wygrał on 17-14 i jako kwalifikant (!) miał zagrać w finale z Robertsonem. Świetna historia, kto by tak nie chciał? Pewny awans do szesnastki z miejsca, w którym dopiero dochodził do optymalnej formy. Jak jednak wiadomo, Mistrzostwa Świata często potrafią przewrócić ranking do góry nogami...
I w końcu nadszedł czas na wielki finał. Finał, w którym po raz pierwszy wystąpić miał Neil Robertson, a po raz drugi Graeme Dott. Ciekawa mieszanka, za faworyta uchodził mimo wszystko Australijczyk, jednak bukmacherzy docenili to, co robił Dott w tym turnieju i kurs na Kangura wynosił niezłe 1.70. Baardzo ciekawy byłem tego finału, ale ja również stawiałem na Neila i to jemu kibicowałem w wielkim finale zaznaczając, że nie obrażę się, gdy wygra Dott.
Sam finał, tak jak i półfinały, rozczarowywał, na prawdę mecze od ćwierćfinałów w dół były zdecydowanie lepsze. Zawodnicy poszli na snookerowe
szachy, dzięki czemu mogliśmy "podziwiać" jedną setkę w wykonaniu Szkota...
I to właśnie początek należał do Kropka, który po pierwszej sesji prowadził 5-3. Na drugą sesje Australijczyk wyszedł jednak bardziej zmotywowany i prowadził po niej 9-7. W trzeciej sesji znów odskoczył Neil i prowadził 13-9. W ostatniej zachował jednak więcej nerwów, rączka drżała na pewno w niektórych momentach, ale ostatecznie zdecydowanie wygrał 18-13 i mógł świętować zdobycie Mistrzostwa Świata:
Warto dodać, że jest on pierwszym od 30 lat zawodnikiem z poza Wysp Brytyjskich, który mógł wznieść to trofeum!
Na trybunach cały czas kibicowała mu mama, niejednokrotnie pokazywana przez kamerzystów. Gratulacje dla Neila, to naprawdę duży sukces w jego karierze. Ale trzeba przyznać, dorósł do tego, należało to mu się i wypada mu tylko życzyć powodzenia w dalszej karierze! ????
Tyle ode mnie, trochę krótkie nie? ???? Jak się komuś będzie chciało to czytać to szacun ????
MŚ z perspektywy pitkka, dzięki ????